Wysokie progi (Kraszewski, 1884)/Tom II

<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Wysokie progi
Podtytuł Powieść w dwóch tomach
Pochodzenie Kurjer Warszawski
Wydawca Gustaw Gebethner
Data wyd. 1884
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron


WYSOKIE PROGI.

Powieść w dwóch tomach
J. I. Kraszewskiego.

TOM II.

Przybycie dnia tegoż obu braci Osmólskich, Florjana i Walerjana, dla hrabiego było nowym i niemałym kłopotem, chociaż poniekąd mógł być do tego przygotowanym.
Rodzeni bracia, panowie Florjan i Walerjan, oddawna z sobą byli w stosunkach więcej niż naprężonych...
Nie zgadzały się ich charaktery i humory, stronili więc od siebie i tylko zmuszeni ocierali się o siebie tam, gdzie zetknięcia uniknąć nie mogli.
Do Zakrzewa jednego dnia sprowadził ich czysty traf, który często figle płata. Obaj radli byli szczególnie tutaj się z sobą nie spotykać.
Pan Florjan, starszy, niemajętny po rodzicach i tego co od nich otrzymał, zachować ani pomnożyć nie umiał. Żenił się trzy razy, ale mu dzieci, oprócz jednego syna, poumierały. Miał lat z górą pięćdziesiąt, a ci co go znali nie ręczyli, ażeby raz jeszcze nie wdział na gruby kark złotego jarzma małżeńskiego.
Ubogi, zadłużony pan Florjan udawał pana i nosił się pysznie... Około niego, służby i powozu odarto było, łatano, wiązano, ale świecąco. Konie miał chude i kulawe, ale inaczej jak czterma nie ruszył. Liberja była połatana, ale guziki herbowe...
On sam na senatora rzymskiego rad był wyglądać, takie sobie tony dawał, tak wszędzie o pierwsze miejsce się ubiegał i nikomu wyprzedzić nie dawał.
Śmiano mu się niemal w oczy, na co albo nie zważał wcale, a swoje robił, lub sierdzisto się odcinał...
O sobie mówiąc, gdy się zaprzeć nie mógł, że mu się nie wiodło, złości ludzkiej, przewrotności nieprzyjaciół, wszystkie niepowodzenia przypisywał.
Otyły, rumiany, ale na twarzy ospowaty i brzydki, do kobiet miał śmieszną słabość.
Brat Walerjan jak niebo do ziemi nie był do niego podobnym. Był to, co zowią, dobry koleżka... Stracił swą ojcowiznę wcześnie, ożenił się potem i przepuścił wiosczynę żony, która ze zmartwienia zmarła.
Ubóstwiał ją po śmierci! bez łzy na powiekach wspomnieć o niej nie mógł.
O lat kilka od brata pana Florjan młodszy, chudszy, twarzy ruchawej, wykrzywiającej się, zawsze wesołej, gorączka, impetyk... nie robił teraz nic, tylko pil, jadł, polował i konceptami zabawiając, od domu do domu jeździł, gdzie o kompanijce posłyszał.
Przyjmowano go ochotnie, bo dowcipu swego i pożyczanego miał dosyć, nie obrażał się niczem, dawał z siebie żartować i choć go było do rany przyłożyć.
Florjan brat starszy mówił o nim ze wzgardą:
— To zakała rodziny.
Walerjan zaś jego przezywał senatorem, z powodu tonów jakie sobie dawał, ale do senatora cicho dopisywał:
— Senator w łapciach...
Przezwisko to tak się przyczepiło i przylgnęło do pana Florjnna, iż go pod niem w okolicy znano.
Około godziny jedenastej rana zatoczył się prastary kocz w kształcie czółna przed główny ganek pałacowy w Zakrzewie, wysiadł z niego pan (tak się zwać kazał) starościc Florjan Osmólski i nieustraszony poważną figurą Sokalskiego, kazał mu się zameldować hrabiemu.
Ponieważ ranek był gorący, a pot lał się z czoła senatorowi, dobył chustki z kieszeni dla otarcia go. Była tak dziurawa na przestrzał, iż służba zakrzewska musiała śmiech kułakami uśmierzać.
Hrabia musiał go przyjąć i był nieco uprzedzonym. Wystąpił sztywno, chciał się postawić pańsko, ale to mu się nie udało.
Senator z godzinę męczył gospodarza opowiadaniem o sobie, o rodzinie, o wysokiej cenie w jakiej był u podkomorzynej. Mówił dużo — a Adalbert słuchał cierpliwie.
Interwencja Sokalskiego przed obiadem, oswobodziła hrabiego od nudziarza, który tylko o sobie mówił, siebie wynosił i w dodatku powtarzał się nieznośnie.
Po naradzie, wypadło do stołu wspólnego w wielkiej sali jadalnej prosić wszystkich. Gospodynią u stołu miała być panna Felicja.
Senator upomniał się o pierwsze naturalnie miejsce przy gospodarzu, nie kryjąc pogardy z jaką przyjął Augusta Feliksa.
Sędzina i Musia sindły naprzeciw hrabiego, który, jak wszyscy to zaraz zanotowali, ładne dziewczę pozdrowił bardzo uprzejmym uśmieszkiem.
Rozmowa przy stole wlokła się jak wóz sosnowym borem, po wybojach i korzeniach. Hrabia mały miał w niej udział i tylko wprost zagadnięty, odzywał się cicho. Korzystał z tego senator i perorował zamaszysto, na wyprzódki z sędziną, która niecierpliwiła go przerywając mu, sprzeczając się i zabierając głos co chwila.
Mniej szczęśliwie szło chcącemu się też z czemś popisać Augustowi Feliksowi, bo pan Florjan wprost mu usta zamykał.
Hrabia Adalbert przekonał się przy tym obiedzie, że dla niego najwygodniej było, gdy się towarzystwo powiększało. Mógł milczeć — wyręczano go... Zmęczył się, prawda — ale wyszedł cało.
Goście wszyscy właśnie z jadalni przeszli byli do salonu na czarną kawę, gdy opóźniony, zjawił się tu, w wytartym fraku pomiętym, wesół i głośno wykrzykujący pan Walerjan.
Nikt nie wiedział kiedy i jak tu przybył. Nie mając własnych koni ani wózka, wszystkie swe podróże odbywał on zwykle incognito, na chłopskich i żydowskich furkach, ale też nie zajeżdżał nigdy na dziedziniec, ale kędyś od tyłów nieznacznie i dopiero ulokowawszy się w pierwszej lepszej izdebce, ubrawszy — przybywał na pokoje.
Zjawienie się jego na twarzy senatora wywołało grymas, którego nie dostrzegli wszyscy.
Walerjan zaprezentował się hrabiemu całując w ramię, co go nieco przestraszyło, przywitał potem wszystkich dowcipując, skłonił się aż do ziemi pysznemu bratu i puścił wodze gadatliwości tak swobodnie, że brata Florjana zmusił do milczenia, a z sędziną we dwoje... uwolnili innych od utrzymywania rozmowy.
Z pod oka przypatrywał się tym czasem przybyły hrabiemu — i nie bardzo mu się podobał.
Zakłopotana jego mina, pokora, grzeczność milcząca, kazały się domyślać kwaśnego i surowego człowieka, a takich, żywota nie umiejących należycie zużytkować, pan Walerjan nie lubił.
W duszy powiedział sobie:
— O! to ptasio!
Sokalski, który po kilku godzinach męczarni widział, że hrabia już nadzwyczaj zmęczony, ledwo dotrzymuje placu, mając litość nad nim, pod jakimś pozorem wyprowadził go do drugiego pokoju.
— Niech pan hrabia idzie do siebie i spocznie — rzekł. — Oni się porozchodzą, a póki pan tu, żadne się z nich nie ruszy.
Z wielką pociechą duszną Adalbert pośpieszył do sypialni, w której biedny Parol, zamknięty czekał na niego. Powitanie było czułe... Hrabia siadł i wziął go obu rękami za uszy.
— Bieda! Parolu! — westchnął.
Gdy się to działo — goście widząc, że hrabia nie wraca — zwolna plac boju opuszczać zaczęli.
Pierwszy wyniósł się pan starościc Florjan, aby niemiłego brata uniknąć — za nim poszła sędzina z córką, przenosząc się do Fryczewskiej.
Trocka z synem (w kątku), muzyk i pan Walerjan zostali trochę dłużej w salonie.
August Feliks z panem Walerjanem nie był ani źle ani dobrze — znosili się wzajemnie. Zebrali się razem z Trocką do gromadki.
— No cóż państwo mówią o hrabi! — spytał po cichu Walerjan — hę?
Trocka spuściła oczy — milczenie mówiło, iż nie wiedziała jeszcze co zawyrokować. Muzyk zniżywszy głos bardzo, szepnął.
— Jest, panie, oryginał... Kto go wie co w nim siedzi, tu nikt nie może powiedzieć o nim, ani czarno, ani biało, ale to pewna, że ten kamerdyner (wskazał w dali Sokalskiego) ten tu jest wszystkiem...
Jak on zagra, tak hrabia tańcuje.
Trocka ruchem głowy potwierdziła.
Walerjan popatrzył ciekawie na kamerdynera...
Ucichli.
— I to nie dobra jest rzecz — dodał muzyk, — że nie gada. Kiedy człowiek gada, to się wygada, a ten milczy i ani pary nie puści.
— To źle — zaopinjował pan Walery.
Zaczęli wszyscy szeptać między sobą, a po chwilce razem poszli do Fryczewskiej, gdzie się znaleźli znowu z sędziną i Musią.
Tu także, lubo oględniej, mówiono o tym człowieku, który najmocniej każdego obchodził. Musia jedna stanowczo brała jego stronę.
— Jak mamcię kocham — mówiła — jemu z oczów dobrze patrzy. Dumy nie ma najmniejszej, łagodny. Niech sobie kto mówi co chce, a mnie i on i pies jego się podobał.
Sędzina wstrzymała to wynurzenie się córki naiwne, ale Musia przy swoim zdaniu została.
Pomiędzy służbą i oficjalistami, zdania bardzo też różne krążyły o nowym dziedzicu.
Obawiano się go. Ze wszystkich jeden Rzęcki, który się najmniej spodziewał, najmniej się też lękał, a po pierwszych spotkaniach z hrabią, zupełnie się ośmielił i był z nim właśnie na takiej stopie, która ma najlepiej przypadała do smaku.
Po pierwszem ceremonjalnem przedstawieniu się, Rzęcki nie narzucał mu się, ale przypadkiem dwa czy trzy razy się spotkali około domu i w ogrodzie sam na sam. Być może, iż Adalbertowi ten młodzian wesół, dosyć śmiały, z otwartą, poczciwą swą fizjognomją, przypomniał własną młodość, ale powziął ku niemu sympatję. Ile razy się z nim spotykał, poczynał chętną rozmowę, zaczepiał sam, słuchał go, uśmiechał mu się, a że rekomendacja Parola także miała u niego znaczenie, pudel zaś bardzo był dla Rzęckiego grzecznym, hrabia też spoglądał na niego dobrem okiem.
W tych rozmowach z p. Ewarystem niewiele było treści, ale ton ich przybliżał obu do siebie. Rzęcki nie pochlebiał, a z serca pragnął być usłużnym, hrabia miał w nim zaufanie.
Nikt wprawdzie nie wiedział o tem, bo się Ewaryst nie chwalił, tylko uważali wszyscy, że stawał w obronie hrabiego i gdy drudzy nim straszyli, on się jaknajlepszego spodziewał.
Po przyjeździe sędzinej nie wiedzieć jak się to składało, że Musia wybiegała na małe przechadzki około pałacu, dla zrywania kwiatków, i że prawie zawsze się na nich spotykała z Ewarystem. Hrabia to podpatrzył... Stał z uśmieszkiem na ustach, uradowany przypatrując się tej sielance z niewymowną rozkoszą. Ani się ważył złośliwie ich spłoszyć. Odchodził na palcach, boczkiem omijając. Z wejrzenia z daleka, choć rozmów ich nie mógł pochwycić, był najpewniejszym, że się kochają. Djagnoza ta nie myliła go, w istocie romans między nimi, jeżeli się tak nazwać godzi uczucie, które ich pociągało ku sobie, zrodzony bardzo dawno, na który i ś. p. podkomorzyna z uśmieszkiem pobłażania spoglądała — wszedł już był w stadjum chroniczne.
Nie poprzysięgali sobie nic, nie obiecywali, nie było poezji w ich rozmowach bardzo prostych, ale serca biły ku sobie i wiedzieli, że im wierni pozostaną. Sędzianka była ubogą, matka dla niej spodziewała się i żądała świetnej partji, Rzęcki nie miał nic oprócz młodości, męztwa i ufności w pracę — gotowali się czekać na szczęśliwszy skład okoliczności.
Sędzina Pardwowska domyślała się uczuć córki, lecz je brała za dziecinne i przechodzące... Była chwila, gdy podkomorzyna dawała do zrozumienia, że oboje wyposaży — wtedy i sędzina dałaby przyzwolenie; teraz się to wszystko rozchwiało...
Pochwyciwszy parę razy tę parę młodą przy kwiatkach, na bardzo poufałych szeptach — hrabia sobie powiedział, że byłoby ładnie z jego strony połączyć tych zakochanych.
— Prawda, Parol? — odezwał się, pomyślawszy to, do pudla, a poczciwy pies jaknajgoręcej potwierdził.
Po raz pierwszy ta rola dobroczyńcy trochę go przejednała z nieznośną własną jego fałszywą i dręczącą.
— Ba! — rzekł w duchu — ale kiedy tu człowiek sam nie wie, czy może czem dysponować... Nagle buch! znajduje się testament, zwijaj węzełki i ruszaj precz.
Aż mu się lice uśmiechnęło na to przypuszczenie powrotu do starego dworku i gołębi — ale tym czasem sam widział, że tak z założonemi rękami siedzieć i zmiłowania Bożego czekać nie było podobna.
Musiał sobie urządzić jakiś modus vivendi. Naprzód z pomocą Sokolskiego, dobył dla siebie z bibljoteki ulubione Tysiąc i jedna nocy i kazał je złożyć w sypialnym pokoju...
Potem w sumieniu swem czuł się usprawiedliwionym, jeśli, czy dla siebie czy dla kogo, zaprowadzi gołębie i kury...
Musiał się przejednać z przeznaczeniem. Następnie... następnie, mówił sobie, położenie się wyjaśni, może znaleźć się testament — poznam ludzi, coś dla nich zrobię...
Gdy hrabia tak pracował nad uczynieniem położenia znośnem, Leszczyc niespokojny, rozjątrzony, nie spuszczał go z oka, zabiegał aby się zbliżyć, a przekonawszy, że Rzęcki miał pewne względy, niemal do rozpaczy tem był przyprowadzony.
Nikt nad niego, jak za czasów podkomorzynej tak i teraz, lepiej szpiegować nie umiał. Z baszty swej szpalerami ciemnemi po kilka razy na dzień mógł się podkradać niepostrzeżony pod pałac, podpatrywać kto przybywał, przez ludzi dworskich, których furkami drzew przekupował, dowiedzieć się najdokładniej, kto, kiedy do hrabiego był przypuszczony, jakiego doznał przyjęcia.
Nie uszły wiadomości jego odwiedziny hrabiego na folwarku, bo o nich mówiono wiele, zajęcie się jego kurami i gołębiami — potem dłuższe owo zatrzymanie się na probostwie i sam na sam rozmowa z ks. Soliną.
Zwolna starał się sobie po swojemu rozwiązywać tę zagadkę, jaką był ten hrabia dziwaczny, a że nadzór nad nim Sokalskiego był bardzo widocznym — wyciągnął naprzód ten wniosek, iż familja mu nie bez przyczyny tego opiekuna dodawać musiała. Zatem... musiała go za słabomyślnego uważać.
Za życia podkomorzynej, z familją tu rezydującą Leszczyc bywał w różnych stosunkach, w ogóle jednak czuł, że choć go znoszono, choć czasem mu się uśmiechano, nie cierpiano go.
Podkomorzyna słaba, dobroduszna, posługiwała się nim — on służąc jej, wszystkim szkodził, to było jawne. Familja i oficjaliści nie znosili tego pochlebcy i donoszczyka. Pardwowska politykowała i tolerowała jego afekt widoczny dla córki, choć on ją jako zuchwalstwo oburzał.
Trocka patrzeć na niego nie mogła, August Feliks obchodził zdaleka, senator Osmólski ani go znać nie chciał, a pan Walerjan — chętnie z nim polując i pijać, niby będąc poufale, za oczy psy na nim wieszał.
Jakim sposobem Leszczyc możliwem uznał staranie się o względy ślicznej sąsiadeczki, zdawało się niepojętem. Ośmielała go zbytnia dobroć podkomorzyny, która w istocie więcej się go obawiała niż lubiła, na czem Leszczyc poznać się nie umiał... Nie zdawało mu się niepodobieństwem za protekcją podkomorzynej, rękę Musi otrzymać. Udawał szlachcica, a w ostatnich czasach nikt na to pochodzenie dowodów nie wymagał. Grosza trochę przyzbierał... Nie był majętnym bardzo, lecz sędzianka nie miała nic oprócz tego co z łaski babci mogła otrzymać.
Gniewało go i do wściekłości doprowadzało, że tu na drodze swej spotykał Rzęckiego, który jako młody, przystojny, nieco wykształcony chłopak, mógł się łatwiej pannie podobać. Ztąd ku niemu nienawiść większa jeszcze.
Co do sędzinej i Musi, mówiliśmy jak się względem Leszczyca zachowały. Sędzina szeptała córce na ucho, że z nim „należy lawirować!” Musia zaś zaledwie raczyła dlań być grzeczną — tak dla niej był nieznośnym.
Śmierć podkomorzynej wiele zaszkodziła Leszczycowi — i tem się tylko pocieszał, że drudzy więcej jeszcze zostali poszkodowani.
Tak stały rzeczy, gdy od Zawistowskiej Leszczyc się dowiedział o kurach i gołębiach. Znał już Parola i wpadał na myśl, czy nie byłoby politycznem piękną pudlicę dostać, któraby Parola skorumpowała.
Kury i gołębie były też nie do pogardzenia! Drugiego dnia rano, zabiegliwy Leszczyc pobiegł do miasteczka, aby się zaopatrzyć w młode gołębie, które na strychu w baszcie wybornie się hodować mogły. O kurach na teraz mowy nie było.
Po pilnych badaniach, w mieścinie znalazł się tylko jeden zamożny mieszczanin Derewniak, który gołębie hodował i lubił. Leszczyc zakupił u niego, nie bez zabiegów i trudności, które z pomocą drew z lasu załatwić się starał, pięć par młodych, których wybrać dobrze nie umiał, nauczył się trochę jak z niemi obchodzie się było potrzeba i wieczorem już je na baszcie instalował postanawiając pracować, aby je sobie przyswoił.
Tymczasowo wedle instrukcyj, poprzewiązywał im część piórek u skrzydeł, aby daleko odlecieć nie mogły i do baszty się nazwyczaiły.
W gołębiach tych nic nadzwyczajnego nie było. Zawsze jednak przechodziły doborem stado ekonomowej, bo dwie pary były łapate, dwie białych pawiaków, a reszta wzrostem i siłą się odznaczała.
Leszczyc począł je karmić do zdechu, sam własną ręką zamykał je na na noc, od kun druty pozaprowadzał i razem z chłopcem czuwał nad niemi.
We trzy czy cztery dni potem, hrabia pomijając basztę, gdy szedł na plebanję, spostrzegł uwijające się tu gołębie i przystanął.
Leszczyc był na czatach.
Spytał Adalbert chłopca do kogo należały gołębie, ale nim ten odpowiedział, nadszedł sam łowczy, tłumacząc się i uniewinniając z dopuszczonego nadużycia, iż śmiał tu trzymać gołębie, ale bardzo je lubił!
Ofiarował się jednak na rozkaz pański natychmiast pozabijać wszystkie.
Hrabia aż syknął, spojrzał koso, bo mimo prostoduszności swej fortelu się domyślił i rzekł zimno:
— Gołębie te nikomu nie szkodzą.
Z obawy aby nie był przez kogo zdradzonym, iż dopiero teraz sprowadził gołębie, dodał Leszczyc, że za życia podkomorzynej, która nie lubiła ich, musiał się od hodowli wstrzymywać.
Figiel ten nie oszukał hrabiego, śmiał się w duszy z pochlebcy, ale słabość miał taką do tego ładnego ptactwa, że nazajutrz rano umyślnie do baszty przyszedł dla rozpatrzenia się i radził łowczemu jak tu je należało umieścić i jak się obchodzić z niemi.
Leszczyc pomiędzy innemi pomysłami chciał jaja dzikich dać wysiadywać swojskim i próbować hodowli turkawek.
Hrabia słuchał dobrodusznie, bawiło go to, iż łowczy sądzi, iż oszukuje... a on się nie dawał wywieść w pole. W istocie Leszezycowi marzyło się, że serce pańskie tem pozyska...
— Furfant na wielki kamień — mówił do siebie potem hrabia — ale dalipan rzecz zabawna... Parola ludzie mało w łapy nie całują, a gołębie powoli wejdą w Zakrzewie w modę.
Bawiło to tak hr. Adalberta, że historyjkę o gołębiach na baszcie zwierzył wieczorem Sokalskiemu, którego ona też rozśmieszyła...
Kamerdyner widząc, że hrabia jakoś się zdaje z losem swym godzić, osładzał mu go o ile możności.
Gdy spostrzegł, że go ta falanga familij zbyt umęczyła, czynił chorym i wszyscy naówczas całym ciężarem spadali na Fryczewską i pannę Felicję, a Adalbert bawił się z Parolem, czytał trochę swoje „Tysiąc nocy”, dumał i wykradał się do proboszcza.
Dla urozmaicenia, po chorobie nastąpiła rewizyta należna ks. Heljodorowi. Oparł się zrazu hrabia, lecz kamerdyner miał swe znaczenie, a rada jego była jakby rozkazem hr. Albina. Trzeba było w końcu jej usłuchać....
Raporta szły do Brodnicy regularnie od Sokałskiego i od hrabiego... Wspomnieliśmy już o głowie rodziny... Hrabia Albin, posiadacz dóbr bardzo rozległych, ale odłużonych, członek izby panów, radca tajny, ozdobiony gwiazdą jednego ze znaczniejszych orderów, piastował oprócz tego jakiś urząd dworski i należał do arystokracji austrjackiej, wśród której dobrze był widzianym.
Bardzo zręczny, zasad ostatecznie zachowawczych, ale giętki, wymowny gdy było potrzeba, milczący gdy mówić stawało się niebezpiecznem — liczył się do podpór tronu, chociaż tej podporze brakło podpory majątkowej.
Możność jego nie odpowiadała położeniu. Czynny, obarczony zawsze jakiemiś posłannictwami urzędowemi, mało miał czasu do zajmowania się powiększeniem fortuny... a tysiące okazyj do jej nadwerężenia. Żyć musiał na stopie jakiej położenie wymagało.
Gdy niespodzianie wiadomość do niego naprzód doszła, że ukryty tak starannie w kancelarji jego kuzynek, na nicestwo skazany, miał miljonowy spadek odziedziczyć, hr. Albin wziął sprawę jego w swe ręce. Szło tu o przyszłość. Adalbert ożenić się nie mógł — spadek byłby przeszedł na drugą linję. Zaniedbać go nie godziło się. Czułą więc opieką otoczył troskliwy Albin dotąd zapomnianego kuzyna.
Chciał nawet sam go naprzód odprowadzić do Zakrzewa, ale się to okazało niepodobieństwem, bo lada chwila mógł być powołanym do Wiednia. Dał mu więc za towarzysza, swój, jak go zwał: „ząb trzonowy” nieopłaconego, idealnego Sokalskiego... Była to ofiara niezmierna, ale niezbędna. Znając Adalberta, hr. Albin (który go sam wyhodował) wiedział, że teraz z niego hrabiego porządnego zrobić niepodobna będzie. Sokalski rozumny, zręczny, z taktem miał czas jakiś prowadzić na pasku i uczynić, znośnym. Potem — coś mógł dokonać sam wpływ fortuny, zmiana życia, towarzystwo.
W tych warunkach, przyjaciel Parola, miłośnik kur i gołębi, mógł się przeistoczyć na ekscentrycznego jakiegoś człowieka — nie więcej.
Dziwactwo w pewnej mierze, z państwem się pogodzić zdawało... Szyk angielski.
Listy Sokalskiego jednakże złudzenia te i nadzieje bardzo na daleki plan odsuwały. Stan rzeczy w Zakrzewie malowały dosyć smutnym, działania inaczej jak powolnego nie dopuszczały.
Sokalski czynną, osobistą interwencję hr. Albina uważał za niemal konieczną, pobyt tu, choć krótki, za bardzo pożyteczny... J. ekscel. mogła dom na stopie przyzwoitej postawić, stosunki sąsiedzkie uregulować, a rodzinie zaimponować i odebrać jej nadzieje.
Że Adalbert musiał być posłusznym, to nieulegało wątpliwości. Słuchał nawet Sokalskiego, cóż dopiero hr. Albina?
List od kamerdynera odebrawszy, tak napisany i wystylizowany, iż nie jeden pan by się go niepowstydził, hr. Albin po zamknięciu go biurka[1], począł zaraz obrachowywać ile ta podróż czasu i pieniędzy kosztować mogła?
Adalberta opuścić nie chciał. Szło o to, aby go mieć żelaznym, posłusznym, i nie dając mu się ożenić — zapewnić sobie spadek.
Sokalski był też pewnym, iż j. ekscel. usłucha dobrej rady i niezadawał sobie zbytniej pracy około mentorstwa, zapobiegając tylko strzelaniu zbyt głośnych bąków.
Gdy się to działo, familja i rezydenci różnych tytułów, mnożyli się w Zakrzewie w sposób zatrważający, nikt nie chciał ustąpić ztąd, a codzień prawie nowi zapaśnicy przybywali.
Ponieważ pierwszych przyjęto, następni uważali się upoważnionymi do pozostania.
Stół u pani Fryczewskiej coraz rozciągany, liczył już z górą piętnaście osób. Towarzystwo było jak najdziwniej niedobrane; jedni na drugich spoglądali koso, wszyscy sobie po cichu przycinali, niektórzy probowali się grupować i tworząc obozy, ale te zaledwie zlepione rozsypywały się.
Trocka prawie nie mówiła do Pardwowskiej, Osmólski senator nie widział nikogo prócz łowczynej, sędzina z córką tuliła się pod skrzydła panny Felicji, August Feliks miał tylko do rozmowy jednego p. Walerjana, z którym razem pili i śniadanka w oficynie urządzali.
Łowczyna i panna Felicja stanowiły linję neutralną — im się zwierzali kuzynkowie, przed niemi skarżyli i ubolewali, że tacy a tacy — wciskali się tu, rościli prawa i psuli im interesa.
Hr. Adalbert o ile się dawało, unikał natrętów — bywał często chory, a gdy zmuszony wychodził, milczał, słuchał i nic z niego nikt nie dobył.
Jednej Musi z daleka głową protekcjonalnie kiwał...
Sokalski głosił, że tej „szarańczy” bez coup d’ état pozbyć nie będzie podobna — ale nikt mniej do takiego zamachu nad Adalberta nie był skłonnym.
On i Parol nauczyli się tylko bardzo zręcznie przemykać tak, aby ich jak najmniej chwytano i więziono rozmowami. Ścieżkami ciemnemi wchodzili na probostwo, ku baszcie i gołębiom, na folwark, w pole, albo zamykali się w sypialni z „Tysiącem nocy”. Gdy inaczej nie było można usiłowano hrabiego pochwycić na drodze, złapać w wycieczce — lecz się to rzadko udawało. Sokalski czuwał...
W tych warunkach pobyt w Zakrzewie, którego terminu przewidzieć nie mógł nikt, zaczynał się przykrzeć niecierpliwszym.
Sokalski zaczepiany bardzo zręcznie się z tem, niby niechcący wygadywał, że hrabia na teraz nic stanowczego nie pocznie i że obeznanie się z majątkiem i położeniem wiele, bardzo wiele czasu wymagać będzie.
Osmólski senator, Trocka byliby może odjechali znudzeni, ale jak tu było współzawodników na miejscu zostawić?
Fryczewska i panna Felicja, z powodu niesłychanego wydatku, rzezi kur i kaczek, ekspensy cukru i kawy, były w rozpaczy. Dowodziły że nawet za podkomorzynej nigdy takiego najazdu długotrwałego i oblężenia do zniesienia nie miały...
Wtem najniespodzianiej jednego ciepłego poranku, poczta przyciągnęła przed ganek karetkę jego ekscellencji.
Adalbert wybiegł z taką pokorą naprzeciw swojego kuzyna i pana, któremu służył tak długo, iż byłby się w oczach familji skompromitował, gdyby hr. Albin nie chwycił go pod rękę i nie wprowadził do pokojów.
Pierwszy raz w życiu Adalbert dostąpił tego szczęścia, że szedł razem z dostojnym radcą tajnym.
Z przybyciem jego wszystko się natychmiast, jakby za dotknięciem różczki czarodziejskiej, zmieniło...
Hr. Adalbert wyzdrowiał! dom postawiono na stopie pańskiej, dla gościa. Stół u pani Fryczewskiej musiał zniknąć...
— Tu nie ma co tergiwersować — odezwał się z francuska hr. Albin, gdy mu Sokalski położenie odmalował w kilku słowach — najlepiej niebezpieczeństwu wprost zajrzeć w oczy, a jeśli jest nieuchronna kryzys do przybycia, przyśpieszyć ją...
Zaprosić wszystkich do stołu... a potem... zobaczemy...
Powierzchowność jego ekscellencji zupełnie odpowiadała stanowisku jego w świecie. Samem ukazaniem się swem wrażał poszanowanie i trwogę. Każdy w nim łatwo się domyślał męża, który w pokojach cesarskiego Burgu, był jak w domu. Z góry spoglądał na wszystkich, mało komu palec jeden podać raczył, rzadko słuchał gdy do niego mówiono, słowem jednem tak się zwykł był z ludźmi obchodzić, jakby wielką im łaskę czynił, że ich do swego oblicza dopuszczał.
Oblicze było pańskie, piękne, dystyngowane, nacechowane lekceważeniem świata pełzającego u nóg jego...
W oficynach, w całem zbiorowisku familji, przybycie hr. Albina, o którym wiedziano od Sokalskicgo, wywołało ruch ogromny.
Do stołu łowczynej nikt się zwykłe nie ubierał, dla hrabiego, którego kamerdyner ciągle ekscelencją nazywał, każdy musiał przywdziać co miał najlepszego.
Szczególniej August Feliks przyodział się tak, że go pomiędzy stu jemu podobnymi można było wyróżnić. Kamizelkę włożył w palmy ogromne, chustkę ognisto pomarańczową, frak oliwkowy z guzikami pozłacanemi, spodnie koloru opalowego, a włosy na nowo pofarbowane, przybrały barwę bronzową.
Niepodobieństwem jest opisać tualety pań. Musia wystroiła się jak inne po wiejsku, ale ona i jej młodość miały ten przywilej, że ich nic śmiesznem uczynić nie mogło. Wyglądała na śliczne, wiejskie niewinniątko, któremu zbytnie kokardki każdy przebaczył... Sędzina w sukni mienionej, nic przerabianej od czasu dawnego, gdy schudła bardziej jeszcze, wydawała się, jak w zbyt przestronnym futerale.
Na pół godziny przed obiadem całe towarzystwo znajdowało się już w salonie, a hrabia Albin raczył, prowadząc pod rękę kuzyna, przyjmować miłosiernie prezentujących się.
Jego ekscelencja przykładał niekiedy do oka lornetkę i z szyderskim półuśmiechem przypatrywał się oryginałom, które wcale innemi typy się odznaczały niż widywane na lwowskim bruku.
Gdy kolej przyszła na Augusta Feliksa, miał i on to szczęście przez dobry kwandrans sobą zajmować hrabiego, zapewniając go, że u niego honor przedewszystkiem i że może być zbawcą ludzkości. Jego ekscelencja, gdy skończył wypuściła z ręki skierowaną ku niemu lornetkę, popatrzyła i milcząc poszła dalej.
Dziedzic, gospodarz hr. Adalbert tak nadzwyczaj malał i zacierał się przy dostojnym kuzynie, iż klijenci nawet mniej na niego oczy zwracali.
Każdy czuł, że nowo przybyły, głowa rodu, będzie stanowił o wszystkiem. Adalbertowi teraz było niewypowiedzianie lekko; oddychał, mając na kogo zwalić cały ciężar interesów, decyzję, kierunek.
W czasie długiego i wystawnego obiadu, rozmowa, którą familja zmuszoną była prawie sama między sobą prowadzić, przerywana to głośno, to cicho, nigdy w ogólną nie przeszła. Hr. Albin nie mieszał się do niej, a do Adalberta mówił po cichu, ten zaś nie będąc zmuszony się odzywać, głową tylko potrząsał.
Gdy tak nikogo dłuższą pogadanką nie raczył zaszczycić hrabia z za kordonu, jakby na złość i przekorę wszystkim, powołał do swojego krzesła kamerdynera Sokalskiego i z nim przez dobry kwadrans półgłosem rozmawiał.
Po obiedzie, gdy wszyscy wstali, śmielej ten i ów, szczególnie senator Florjan przypuszczał atak do ekscelencji, ale ani szampańskie wino, ani likwory nie zmieniły jego usposobienia — ignorował w sposób najwzgardliwszy zbliżających się, odwracając się od nich.
Przestrach i oburzenie objęły wszystkich!
Wieczorem hrabiowie oba zamknęli się z sobą dla narady i na herbatę nie przyszli. Rodzina traktowana tak bezwzględnie w najwyższym stopniu przerażoną była.
W czasie herbaty, łowczyna Fryczewska, której o tem dał znać Sokalski, oświadczyła członkom rodziny, iż hrabia Albin, wraz z dziedzicem rano, po dziesiątej, dadzą posłuchanie tym, którzy coś mieli im do zakomunikowania.
Łatwo się domyśleć było, że tu losy wszystkich stanowczo rozstrzygnąć się miały.
Od dziesiątej w salonie się zaczęto gromadzić, każdy z przygotowaną mówką, pro domo sua.
W kwadrans po dziesiątej hrabia Albin znowu prowadząc, a raczej wlokąc za sobą kuzyna Adalberta, majestatycznie wszedł do salonu.
Sędzina Pardwowska bardzo życzyła, ufając swej wymowie, zabrać głos najpierwsza, ale senator Florjan ani słuchać o tem nie chciał. Wysforował się naprzód i palnął bałamutne, poplątane jakieś exordium, w którem wyraził, że przybycie rodziny do dziedzica, szczególniej złożenie mu uszanowania miało na celu, nie wątpił bowiem nikt, że spadkobierca nieboszczki, dowiedziawszy się o intencjach dla familij, postara się wolę jej spełnić itd.
Hr. Albin wysłuchał perory z roztargnieniem i nie dając mówić już nikomu, głos zabrał, w imieniu kuzyna, którego był, jak się wyraził, dawniej opiekunem i miał dlań uczucie ojcowskie.
— Bardzo nam obu przyjemnie jest — ciągnął dalej — oglądać tu i poznawać powinowatych nieboszczki pani podkomorzynej.
Mój kuzyn i ja za tę atencję jesteśmy wdzięczni, ale — co się tyczy woli nieboszczki — której domyślać się tylko możemy, rzeczy stoją inaczej.
Faktem jest, iż testamentu, który miał być — nie ma, a pogłoski o nim są tylko pogłoskami, które nawet nie wszystkie z sobą być mogą zgodne... Ś. p. podkomorzyna mogła za życia swego rozporządzać majątkiem wedle upodobania, dziś on z prawa się dostał hr. Adalbertowi, który do niczego absolutnie obowiązanym nie jest.
Niechcemy nadaremnych żywić złudzeń.
Sędzinie krew uderzyła do głowy.
— Przepraszam pana hrabiego — wtrąciła rezolutnie — testament nie jest pogłoską i nieboszczka mówiła o nim jako o rzeczy dokonanej i wiadomo nawet co komu przeznaczała.
Głosu jej zabrakło, zakrztusiła się.
— Prosimy o ten testament — odparł zimno hr. Albert — gdzież się on podział?
— Choćby go nawet nie było — zawołała sędzina — delikatność i szlachetność przemawiają za tem, aby w myśl jego coś uczynić.
Hr. Albin się uśmiechnął.
— Toby znaczyło podzielić i rozproszyć majętność spadkową — rzekł — do czego nawet, starym obyczajem, hr. Adalbert prawa niema. Powinien ją całą przekazać rodzinie swej, nie zgadza się zaś z uczuciem godności członków familji, aby przyjmowali podarki...
Mówił jeszcze, gdy wszyscy prawie razem przerywać mu zaczęli, każdy po swojemu, tak że umilknąć musiał. Nikt nikomu słowa nie chciał ustąpić, wrzawa zapanowała w salonie. JEkscel. stał majestatycznie i spokojnie, niewzruszony, Adalbert bladł i potniał.
— My nie mamy żadnych pretensyj — mówił August Feliks — nie domagamy się podziału żadnego, u mnie honor przedewszystkiem, przecież biorąc miljony coś dla biedniejszych uczynić każe — sumienie...
— Wola nieboszczki podkomorzynej — wołał senator, rękami wywijając w powietrzu — wiadoma wszystkim, poprzysiądz ją mogą.
— Najłatwiej o nią spytać tych, którym się zwierzała — wtrąciła Trocka — zaświadczą wszyscy.
— Jeśli my nic nie dostaniemy — płaczliwym głosem dodała Trocka — to będzie krzywda o pomstę do niebios wołająca. Tyle lat oczekiwaliśmy, uwodząc się temi nadziejami.
— Myśmy wcale niewinni temu — rzekł chłodno hr. Albin. — Ani ja, ani hr. Adalbert nie staraliśmy się, nie zabiegaliśmy o ten spadek, nie mieliśmy szczęścia znać nieboszczki. Co z prawa otrzymaliśmy należy do nas.
— Nikt nie przeczy! — rozśmiał się zawsze wesoły pan Walerjan — ale dla nas by choć okruszyny i tego stołu spaść powinny.
Hr. Adalbert, milczący dotąd, czy za zezwoleniem opiekuna, czy z własnego natchnienia, nareszcie przemówić się odważył.
— W tej chwili — rzekł — my sami nie wiemy ani co się nam dostało, ani w jakim stanie. Jeżeli się co da uczynić dla rodziny, nie jestem od tego, lecz potrzeba cierpliwości.
Spojrzano po sobie, czerpiąc pewną pociechę i choć słabą nadzieję z tych cicho i nieśmiało wyszeptanych słów kilku. W tem u progu ukazał się Sokalski we fraku, w rękawiczkach, z kapeluszem w ręku i dał znak ekscelencji.
Hr. Albin co żywiej pochwycił Adalberta pod rękę, dłużej mówić mu nie dając i dumnie skłoniwszy się stojącym dokoła, oznajmił, że posłuchanie było skończone, kierując się poważnym ku wyjściu krokiem.
Wszyscy stali w rodzaju osłupienia — hrabiowie znikli.
Przed gankiem oczekiwał na nich najpiękniejszy ekwipaż jaki się znalazł w Zakrzewie — lando wiedeńskie czterema najlepszemi cugowemi końmi zaprzężone. Woźnica i lokaj mieli liberje świąteczne.
— Jedziemy oddać rewizytę ks. Heljodorowi — zawołał wsiadając Albin i wskazując Adalbertowi miejsce przy sobie. — Dla ciebie stosunki sąsiedzkie zawiązać z tem co tu lepszego jest konieczna. Jedziemy...
Chociaż odwiedziny te wcale mu nie były pożądane, hr. Adalbert sprzeciwiać się Albinowi nie śmiał. Jechać musiał. Zachodziła kwestja Parola, a gdzie o pudla chodziło, tam hrabia męstwo miał nawet. Stał on w ganku właśnie, ze smutną miną.
— O co ci idzie? — zapytał Albin.
— O mojego psa — szepnął Adalbert — lękam się go tu zostawić, a potem zanudzi się biedak... Co tu robić!
Skrzywiła się ekscelencja.
— Pakuj go do powozu, jeśli żyć bez niego nie możesz — odparł kwaśno — ale go przecie na pokoje nie weźmiesz.
— Ale, nie! żywo rzeki ucieszony sam Adalbert, położę mu rękawiczkę i każę jej pilnować, nie ruszy się z powozu.
Lando ruszyło, a w niem Parol uszczęśliwiony, który okazał znowu takt wielki, bo nie cisnąc się na tę stronę, którą zajmowały nogi ekscelencji, przysunął się do pana i tu stale pozostał.
W salonie familja jeszcze umilknąć i uspokoić się nie mogła, chociaż mało kto słuchał, a głośno tylko narzekali wszyscy. Widok to musiał być zabawny, bo Musia, jakby zapomniała że to o jej przyszłość iść mogło — od śmiechu się wstrzymać nie umiała i chusteczką usta zatkawszy wybiegła pierwsza do oficyny.
W istocie ta gromada ludzi sobie niechętnych, którzy w stanowczej chwili nawet wspólnym interesom nie mogli się połączyć — rozgorączkowana, poruszona, rozdrażniona, a cofająca się od siebie i niewiedząca przed kim żalić — była obrazem jakby z dramatu jakiegoś wziętym.
August Feliks tylko godził się z Walerjanem, którego humoru nawet ta katastrofa nie mogła nadwerężyć.
— Co to gadać! — mówił pan Walerjan — umyślnie nam tak wszelką odjęli nadzieję, aby nas mniejszem kontentować, a dać coś muszą.
Będziemy dojeżdżać, przypominać się, wreszcie odwołamy do opinij publicznej, do sądu obywatelskiego...
— Eh! tak źle nie jest!
Jeszcze się burzyło w salonie, gdy, jakby opatrznościowo zesłany dla ukojenia umysłów, wsunął się ks. proboszcz Solina. Miał on zamiar przedstawić się ekscelencji, ale tej już nie zastał. W ganku służba zawiadomiła go, że po rozmowie z familją, hrabiowie pojechali, jakby umyślnie uciekając od natrętów.
Ks. Solina, słysząc gwar, postanowił wejść i uspokoić biednych. Lepiej od innych wiedział z rozmów poufnych z Adalbertem, że ten do ofiar był gotów.
Sędzina łamiąc ręce zastąpiła mu drogę pierwsza.
— Ks. kanoniku! ty jeden możesz nas ratować. Mówią, że dziedzic ma dla was poszanowanie wielkie... niechże nie słucha tego dumnego kuzyna, który na nas patrzeć nawet nie raczy, niech ma na względzie wolę nieboszczki. Przemów do serca, do sumienia.
Ks. Solina łagodził samym twarzy wyrazem.
— Sędzino dobrodziejko — rzekł — tylko spokojnie, tylko powoli, Bóg da, jakoś się lepiej wszystko ułoży może niż sądzicie. Nie desperujcie. Do ofiar zmusić nikogo nie można — ale... jakoś to będzie — jakoś to będzie.
— Ten nowy przybysz, ta ekscellencja — odezwała się sędzina — wręcz nas chce precz wygnać.
— Strachy na lachy! — wtrącił pan Walerjan.
— Radzę cierpliwość i łagodność — dodał proboszcz. — Hr. Adalbert ma najlepsze chęci, dajcie mu czas. Ja chętnie przemówię, coś dla was utargujemy.
To rzekłszy, zmęczony chodem i staniem usiadł ks. Solina, otarł pot z czoła, obejrzał się po stojących wkoło, przywitał ręki ruchem senatora, pogroził śmiejącemu się panu Walerjanowi, zażył tabaki, i jakby mu myśl przyszła nowa, dobył z bocznej kieszeni notatnik i ołówek. Poślinił go i zwrócił się do sędzinej.
— Posłuchajcie — rzekł powoli. — Żądacie mojego pośrednictwa, nieprawdaż? Bardzo dobrze; więc słuszna rzecz bym wiedział co praeter propter każdy z was mieć sobie życzy.
Słuchano z uwagą natężoną...
— Niech sędzina zaczyna! — mówił proboszcz, ciągle ołówek śliniąc.
Spowiedź taka wobec wszystkich nikomu miłą nie była — Pardwowska się zmięszała, ale ks. Solina nalegał.
— Mój Boże — odezwał się — nie ma w tem wstydu. Powiedźcie czegoście się po pani podkomorzynie spodziewali?
— Ale co najmniej — wystrzeliła sędzina — przyzwoitego wyposażenia i wyprawy dla Musi, a dla mnie zapewnienia spokojnej starości.
Gdy przyszło do obrachowania tej pretensji okazało się, że pięćdziesiąt tysięcy złotych, było za mało dla Musi samej i jej imienia! Nadto sędzina zaklinała się, że miała pensyjkę przyobiecaną, bo z tej wiosczyny wyżyć jako tako niepodobna.
Nie zwlekając się postulaty te zapisał proboszcz, przed którym już stał senator. Ten począł dowodzić, że jeżeli Pardwowska miała dostać pięćdziesiąt, Osmólski mniej nad sto przyjąć nie mógł.
Ks. Solina głową potrząsał, szepnął.
— Sto — i zanotował.
Trocka dla siebie i syna, więcej sobie obiecywała zawsze od podkomorzynej niż sędzina. Syn miał zdolności wielkie, mógł być chlubą rodziny, a wychowanie było kosztowne.
Pan Walerjan stosunkowo skromnie, kilku tysiącami rubelków, jak powiadał, gotów się był zaspokoić.
August Feliks, dla którego honor szedł przedewszystkiem, potrzebował wiele nie dla siebie, ale dla ludzkości i wynalazku, jakim chciał się jej przysłużyć.
Ks. Solina nie okazując po sobie co myślał, skrzętnie zapisywał i głową potrząsał.
Z kolei obszedłszy tak wszystkich, ks. Solina wytarł spotniałe okulary, i zaczął — dodawanie. P. Walery zaś stanąwszy za nim z tyłu, ciekawie podglądał...
Suma wypadła co się zowie pokaźna.
— Otóż widzicie państwo — począł ukończywszy addycję ksiądz — że dla zaspokojenia żądań waszych niebagateli potrzeba; a o sługach starych nie godzi się też zapominać. Nie wiem ile wart klucz Zakrzewski, ale i dłużki znajdą się na nim. Hr. Adalbert pół miljona by dać wam musiał, aby wziąć majątek nie czysty, tak, że jemu mniejby się niż wam dostało? Hm? Możecież się domagać od niego takiej ofiary?
Wszyscy zebrani milcząco spoglądali po sobie, a chmurno na księdza. August Feliks sprawdzał dodawanie, Walerjan śmiał się.
— Jak Boga kocham — mruczał — paradne! paradne!!
Sędzina stała długo pogrążona w zadumie.
— A to pięknie! — wyrwało się jej — Więc z kwitkiem wszyscy!! Całe życie nadziei, spodziewania, ufności w to serce anielskie nieboszczki, a z tego wszystkiego nic...
Będzież mógł ten bogacz hrabia spokojnie potem zasypiać, gdy my na niego i na podkomorzynę narzekać będziemy?
— Narzekać? — odparł żywo kanonik — ale, dobrodziejko moja... ona was przez całe życie obdarzała, pomagała, żywiła, osypywała... czyż tego nie dosyć abyście jej pamięć błogosławili?
Sędzina rozpłakała się na ostatku i wyszła zakrywszy oczy.
Senator dokończył dumnie:
— Opinja publiczna, sąd polubowny... tak... niech on rozstrzyga! Nie pozwiemy do sądów, ale przed najwyższy trybunał opinji!
Kanonik nie już nie odpowiadając okulary i notatnik schował do kieszeni, zażył jeszcze tabaki, wziął kij i kapelusz, skłonił się i wyszedł powoli...
Na panią sędzinę, pomiędzy pałacem i oficyną, przechadzając się, oczekiwał pewnie Leszczyc, bo zobaczywszy ją, zbliżył się zaraz wykrygowany bardzo i przymilający...
Pani Pardwowska w tej chwili lepiej niż kiedy usposobioną była do przyjęcia łowczego — choć raziła ją natarczywość i spoufalenie się prostego oficjalisty.
Z niskim ukłonem Leszczyc przysunął się, pozdrawiając zwykłem:
— Upadam do nóżek pani sędzinej dobrodziejki...
Pardwowska była jeszcze mocno rozgorączkowana.
— Widzisz mnie waćpan całą jeszcze wzburzoną — zawołała. — Jak Boga kocham! wszystkiegom się spodziewała, ale tego co nas tu spotyka od tych hrabiów...
Sędzina szła ku oficynom, Leszczyc jej towarzyszył, dając się naprzód wylać z żalami i narzekaniem, bo widział, że ją niecierpliwiło, gdy się wygadać nie mogła.
— Pani sędzina — rzekł w końcu, minę tajemniczą przybierając — pozwoli mi z sobą słówko na osobności... pomówić... w tym interesie. Mogę i ja mały człeczek przydać się na coś.
Zimna krew, pewność siebie, z jaką milczek mówił, uderzyły sędzinę. Stała właśnie w progu swego mieszkania w oficynie, i zaprosiła go skinieniem do środka.
Musia, którą to oburzało, że Leszczyc śmiał na nią oczy podnosić (jeden taki oficjalista!!) — chociaż Rzęckiemu za złe nie miała tego wcale — zobaczywszy wchodzących cofnęła się do drugiego pokoju.
Mieszkanie sędzinej w oficynie było charakterystycznym obrazkiem tego nieładu i nieporadności, jaki Pardwowską cechował. Córka napróżno ustawiała, porządkowała, prosiła mamci o zachowanie trochę ładu, natura i temperament sędzinej brały górę...
— Siadaj pan, panie Leszczyc — odezwała się, twarz zmęczoną ocierając i sama też siadając Pardwowska.
Łowczy siadł, obejrzał się, i głosem cichym rozpoczął.
— Proszę pani sędzinej dobrodziejki, nie brać bardzo do serca, choćby w początku z tym hrabią nie dało się nic zrobić. Ja choć mnie to najmniej obchodzi, bom się nic po testamencie nie spodziewał, a w każdym razie czy tu czy gdzieindziej radę sobie dam, starałem się poznać i spenetrować tego człowieka! Niech pani wierzy, że mój szacunek i weneracja dla osoby jej głównie mnie do tego skłoniły. Chcę służyć pani a może się to da i zrobić.
Spojrzał znacząco — sędzina trochę zmięszana nie umiała odpowiedzieć, ciągnął więc dalej po chwili.
— Ot co jest, o ile ja wiem... Hrabia zdaje się człowiek jakiś chwiejny, słaby i nieumiejący sobie dać rady. Musiał zawsze być pod czyjąś kuratelą.
Niech pani sędzina zważa, że mu tu w podróż dodali kamerdynera, który poprostu jak bakałarz studentowi mówi: to rób, to mów. Mam na to dowody. Sam przez się kroku nie stąpi.
Dalej widać, że i kamerdynera było mało, przyjechał jakiś starszy kuzyn... grat, ekscelencja... I ten komenderuje, a nasz przyszły dziedzic z psem się bawi i na gołębie rad patrzy...
Uważa pani sędzina?
— Ale cóż nam po tem? — zapytała Pardwowska...
— Ten kamerdyner — dodał poufnie Leszczyc — wiem, że tu ciągle siedzieć nie będzie, graf także pojedzie, a nasz hrabia bez kogoś się nie obejdzie, coby mu pomagał, to jest nim kierował... Rozumie pani?
— A dalej? — zapytała sędzina.
— No, dalej to idzie i że trzeba zawczasu u niego sobie wyrobić zaufanie... i potem kierować jak należy.
— A waćpan się spodziewasz zająć przy nim miejsce doradcy? — odparła z niedowierzaniem sędzina.
— Ja sobie nie pochlebiam jeszcze, aby mi się to udało, ale rzecz napoczęta — rzekł Leszczyc — a jeżeli dla kogo to czynię, to, jak Boga kocham, dla pani dobrodziejki.
Pardwowska, która czuła, że nie o nią właściwie chodziło, zarumieniła się milcząca.
— Dla siebie — mówił dalej łowczy — jabym nie miał potrzeby dobijać się o jego łaski, bo wyznam otwarcie pani sędzinie fundusik sobie uzbierałem. Czy posesyjkę wziąć, czy maleńką cząstkę kupić na dziedzictwo, mam za co.
Nie rachowałem nigdy na ten bajeczny testament ś. p. podkomorzynej, bom wiedział, że z niego nie będzie nic. Więc wolałem ciepłą ręką dostać trochę mniej, a pewniej. Rozśmiał się...
Zdumiona była sędzina i ów oficjalista z fundusikiem rosnął w jej oczach widocznie. Twarz przybierała wyraz coraz większej uprzejmości.
— Otóż — szeptał ciągle Leszczyc — niech pani będzie cierpliwą, a choćby drudzy z Zakrzewa odjechali, lepiej tu przyzostać. Ja pani interes będę u hrabiego popierał... no i w Bogu nadzieja, że coś zrobimy. Zachować tylko racz dla mnie łaskę i życzliwość...
Schylił się do chudej rączki, którą mu sędzina podała trochę zmięszana.
— A! wierz mi pan — odezwała się, troszkę wahając, lecz uznawszy ten dwuznacznik potrzebnym — wierz mi pan, że ktoby mi w mojem położeniu dopomógł, poradził, umiałabym mu wdzięczność moją okazać.
Leszczyc wejrzeniem ośmielony począł natychmiast.
— Proszę pani sędzinej, o tem, co jej zwierzam nikomu ani słowa. Hrabiego my weźmiemy...
Niech drudzy się rozjeżdżają — i owszem, niech pani desperuje jak oni — ale spuści się na mnie, że przecie u tego mruka coś utargujemy.
Ja go mam na oku. Chodzi do proboszcza. Ks. Solina szkodzić nikomu nie będzie, ale jemu on nie starczy, kogoś pod ręką mieć musi. Ja się spodzie wam pozyskać przy nim to miejsce. Będę z nim gołębie, a choćby, z przeproszeniem pani, i kwiczoły hodował.
Leszczyc śmiał się.
— Przy każdej zręczności napomknę mu o tem, że pani sędzinie przed wszystkiemi należy, co nieboszczka jej obiecywała.
Niech pani będzie dobrej myśli, ja jej cały jestem oddany.
Łowczy wynurzywszy się tak i otrzymawszy podziękowanie, nie chciał się zbyt długo tu zatrzymywać — i raz jeszcze pocałowawszy w rękę sędzinę, wysunął się z oficyny.
Ledwie się za nim drzwi zamknęły, gdy Musia zarumieniona, oburzona, wyskoczyła z drugiego pokoju, wprost biegnąc do matki.
— A! to niegodziwy łotr! zawołała ku drzwiom ręką wyciągając — słyszałam wszystko. Czyż mama nie rozumie o co mu chodzi?...
— Tak dobrze jak i ty — rzekła sędziną — ale...
— Ale to co mówi i obiecuje, kłamie! poczęła Musia. Hrabia więcej ufa Rzęckiemu, dla niego jest lepszym... słowo daję. Jeżeli kto tu nam pomódz będzie mógł, to on.
Pardwowska głową trzęsła.
— Oh! oh — wybąknęła — daj ty mi z tym twoim Ewarystem pokój. Dobry chłopiec, ale nie ma nic. Leszczyc, słyszałaś, ma grube pieniądze.
— Niech je sobie trzyma! i z Panem Bogiem idzie. Krzyżyk na drogę — mówiła Musia. Mnie niemi nie kupi.
— Ani ja myślę cię, mój skarbie, sprzedawać, szepnęła ściskając ją matka — ale nikogo nie trzeba zrażać. Zlituj się! Dla każdego musiemy być grzeczne — to nas nie wiąże.
— A! tak! to nas nie wiąże! — zawołała Musia, padając na krzesło i opierając się na rączce — ale ile to kosztuje kłamać i uśmiechać się, gdy w oczy by się plunąć chciało!! Wie mamcia — ten Leszczyc na mnie robi wrażenie węża... wstręt i obrzydzenie mam ku niemu!
Sędzina usta jej pocałunkiem zamknęła.




Skutkiem przemówienia hr. Albina do rodziny — było, że znaczna jej część, widząc dłuższe siedzenie w Zakrzowie bezcelowem — chętnie czy nie, wybierać się zaczęła. Nie wyrzekano się nadziei, ale każdy szukał środków, jakie miał użyć, aby od Adalberta coś wyjednać.
Rachowano na różne wpływy i okoliczności — na tę opinję publiczną, do której się odwoływał senator, na — pokorne zasługiwanie się dziedzicowi.
Sędzina mówiła o wyjeździe jak inni, ale o nim nie myślała. Ciągle jej coś przeszkadzało, albo własna fluksja lub kaszel Musi i t. p.
August Feliks i Walerjan, którym śniadania dobre dawano w oficynie, nie spieszyli też z wyjazdem. Nim zaczęli opuszczać Zakrzew pomniejsi chudeusze, którzy widzieli jaki Sokalski miał wpływ i powagę, nie wahali się dworować mu i kłaniać się, aby jego protekcję wyjednać.
Kamerdynerowi to i pochlebiało, i zgadzało się z jego systemem, aby małemi datkami się opędzać. Pomniejsze zapomogi starał się, w sekrecie zawsze wyjednywać. Ponieważ hrabiowie oba nie byli przystępni wcale, co pozostało grupowało się przy Fryczewskiej, ale łowczyna pośrednictwa żadnego podejmować nie chciała.
Tym czasem j. ekscell. hr. Albin pracował nad tem, aby Adalbertowi dom, tryb życia tak urządzić, iżby się bez Sokalskiego mógł obejść i bez niego...
Znał tę naturę łagodną a nawykającą łatwo, której raz drogi wytknąwszy i nauczywszy ją chodzić niemi, można było rachować, że z nich nie zboczy. Sokalski był jego ekscellencji potrzebnym — na jego miejscu trzeba było kogoś do dozoru postawić... W tem trudność leżała.
Sokalski, który tu sobie przykrzył, wskazywał proboszcza ale ks. Solina nieustannie stać i zapobiedz tysiącom drobnych bąków nie mógł.
Hr. Albin sam zniecierpliwiony, przez Sokalskiego trochę podżegany — w końcu przyszedł do tego postanowienia, że życie i dom na pewną stopę urządziwszy, Adalbertowi dawszy instrukcję, uprosiwszy proboszcza o opiekę — można było zostawić go samemu sobie.
— Trudno żebyśmy zawsze niańczyć go mieli — mówił Sokalskiemu. — Zrujnować się odrazu nie może, tu na partykularzu, choćby się skompromitował niema to znaczenia... Ja zdala czuwać będę. Trzeba kogoś posadzić coby mi znać dawał o wszystkiem. Zresztą, wola Boża!!! sprobujemy go puścić!! Zobaczym!
Nic o tem nie mówił hr. Albin, zawiązywał stosunki w sąsiedztwie, i działał wedle swej myśli. Kilka razy odbył poufną naradę z proboszczem. Sokalski także bardzo był czynnym...
Co się w czasie tych przygotowań do emancypacji, wcale Adalbertowi nie pożądanej działo z nim i w nim, trudno było odgadnąć. Spoglądał, starał się zrozumieć położenie.. a gdy mu się to nie udało, zdawał losy swe całe opiekunowi, w którego wierzył, jak w ewangelją...
— Albin będzie wiedział co robić!!
Sokalski, choć teraz przy dawnym panu więcej przesiadywał niż przy tym, któremu był dodany, nie zaniedbywał go całkiem.
Wpajał w niego zawczasu jak miał sobie postępować, kogo unikać, komu ufać i czego się wystrzegać.
Uczeń słuchał pilno, bawiąc się z Parolem — ale o ile z nauk korzystał — trudno było zgadnąć.
Zabiegi Leszczyna, starającego się przypodobać, stać niezbędnym dziedzicowi i opanować go — nie uszły baczności Sokalskiego, który codzień ostrzegał hrabiego, aby mu nie ufał i nie bardzo do siebie przypuszczał...
Adalbert głową dawał znaki uspakajające...
Była to zaprawdę, przy swej prostocie i zardzewieniu, natura osobliwa, sui generis. Dla wszystkich uprzejmy, instynkt w poznawaniu ludzi miał nieomylny... Nie wiedział dlaczego, jego, zupełnie tak jak Parola, jedni ku sobie pociągnęli, drudzy obawę wzbudzali i nieufność...
W Zakrzewie też, w tych co go tu otaczali orjentował się doskonale, nikogo nie zrażał — ale nie dawał się oplątać nikomu.
Z pewnym rodzajom chytrości, którą sobie sam wyrzucał, Adalbert postępował z łowczym Leszczycem, bo go zużytkowywał do gołębi, a miał ku niemu odrazę może większą niż Sokalski.
Z sędzinej śmiał się, Musię lubił, Rzęcki mu był sympatyczny, a proboszcza wenerował.
Przy całej swej dobroduszności — hrabia miał to oko, dane niewielu, które niby nie patrzy, a widzi wszystko i nic mu nie ujdzie...
Wielu z tych przymiotów ani hrabia Albin ani Sokalski nie umieli nietylko ocenić, ale dopatrzeć nawet, dlatego, że one się w słowach nie umiały objawić — ale w czynach.
Adalbert mówił mało. Miano go za daleko nieudolniejszego niż był, a bezinteresowność, którą on uważał za najwyższą mądrość — w oczach hr. Albina piętnowała go głupotą...
Zbliżał się dzień odjazdu hrabiego... Jednego dnia gospodarz, który tu na gościa wyglądał — przez Sokolskiego został zaproszony na kawę do hr. Albina.
Każde takie we cztery oczy posłuchanie u jego ekscelencji wiele go kosztowało. Nawykł był do ślepego powodowania się i posłuszeństwa i do lekceważenia. Oprócz tego Parola z sobą brać nie mógł, bo hrabia psów nie lubił.
Poszedł posłuszny, nie bez bicia serca i obawy.
W przepysznym szlafroku, świeżo przez Sokalskiego ogolony, mimo wieku wyglądający młodo, ze swą fizjognomją dyplomaty i wielkiego pana przywitał Adalberta czulej niż zwykle.
— Siadaj mój drogi Adalbercie — odezwał się Albin — przed odjazdem chciałem się z tobą rozmówić ostatecznie. Wiesz jak ja ci dobrze życzę... Com mógł robiłem dla ciebie zawsze od dzieciństwa, nie dając ci się zwalać. Nie mogłem dać fortuny, dałem skromne utrzymanie. Los podjął się za mnie twoją poczciwość wynagrodzić. Jesteś naturalnie panem swej woli, ale ja, jak byłem opiekunem, tak czuję się w obowiązku być ci pomocą.
Mój Adalbercie — widzę, ze smutkiem, że świetnego twego położenia nie umiesz ocenić... że nie masz ochoty z niego korzystać...
— Nieumiem — odparł po cichu hrabia. Trudno się na starość odmienić. Ciąży mi to więcej niż cieszy.
Albin śmiał się.
— Oswoisz się z czasem, dodał — ale zlituj się, powiedz sobie, że hrabią i panem jesteś, i musisz być...
— A jeśli testament się znajdzie? — odparł Adalbert.
— Nie może się znaleźć! Co za uparte dziwactwo — zakrzyknął Albin. Masz dowody, że został zniszczony. Trudno pojąć kto to uczynił — ale — stało się. Jesteś panom hrabią — i trzeba to sobie powiedzieć...
— Sameś mnie wychował — cicho odezwał się Adalbert, wiesz ile mi braknie, abym się przyzwoicie mógł pokazać w salonie... Nie wiem, na którą stąpić nogę!!
— Nauczysz się — zawołał, mówić mu nie dając opiekun... Co nie uniknione, to dźwignąć trzeba i starać się znosić jaknajlepiej...
Będziesz zawsze wyglądał trochę ekscentrycznie, ale — atawizm się odezwie, zobaczysz — dasz sobie radę. Ja chciałem tylko pozostawić ci niektóre wskazówki.
Adalbert widząc, że opozycja nie pomoże — podniósł głowę — słuchał uważnie.
— Sokalskiego nieoszacowanego — rozumnego, poczciwego mentora, mówił dalej Albin — na nieszczęście nie mogę ci pożyczyć na dłużej... Jest mi nieodbicie w Wiedniu potrzebny, we Lwowie, wszędzie, gdzie się ruszę... Muszę go zabrać.
(Między nawiasami, przypominam, abyś mu z kasy wyasygnował... podarek, i wręczył go osobiście).
— W miejscu Sokalskiego — zapewne nie ma kogo postawić, ale do rady ks. Solina doskonały, tylko nadto dobroczynnym i rozrzutnym nie bądź.
Adalbert wstał i pocałował go w ramie...
— Tyś poczciwy a słaby — mówił dalej ekscelencja — a! nie protestuj! znamy się dawno! Strzeż się aby cię tu kto ze sług nie opanował, i nie wyzyskiwał. Sokalski mi mówił o jakimś łowczym czy leśniczym, ma to być!...
Hrabia dał znak ręką że go znał dobrze...
— Babom także, równie Fryczewskiej, jak pannie Felicji za nos się wodzić nie dawaj. One do tego były za podkomorzynej przywykłe, a twój poczciwy nos nadaje się do pochwycenia...
Śmiejąc się słuchał tych nauk Adalbert. Albin był w humorze dobrym.
— Jeżelibyś przypadkiem — dodał — rozwiódłszy się z twoim Parolem, pomyślał o ożenku, bo tu cię niechybnie będą usiłowali ożenić — zlituj się, Adalbercie, nie czyń tego bezemnie...
W twoim wieku próba byłaby niebezpieczna.
Adalbert porwał się aż skoczył przerażony.
— Ja? ja? żenić się — zawołał — chyba żartujesz ze mnie... Niemam najmniejszego ku temu powołania... czas właściwy przepadł dla mnie. Bądź spokojny... Wiesz że zawsze kochałem się w ekonomównach, a ty zabraniałeś mi się żenić. Dziś wdzięczen za to jestem...
Z tej strony możesz być zupełnie spokojnym — powtórzył i siadł Adalbert.
— Bardzo dobrze — rzekł Albin — no — ale jakież masz na przyszłość projekty i plany?
Podumał zapytany, mocno trąc głowę...
— Żadnych planów nie mogłem dotąd układać — odezwał się. Czekam i czekać będę testamentu.
Syknął Albin, a Adalbert ciągnął dalej.
— Tymczasowo uważam się tu za administratora. Majątek, jeżeli będzie można pchnę w dzierżawę, a w Zakrzewie, wątpię bym w pałacu wysiedział, dworek sobie obiorę — no, i z Parolem, gołębiami, kurami będę sobie siedział cicho...
— I z nikim żyć nie myślisz? — przerwał Albin — to niepodobna... Musisz przyjmować, musisz się zbliżyć do ludzi. Rozumiem, że towarzystwo z Parolem jest ci bardzo miłem, ale ono nie starczy.
Adalbert milczał, słuchając z głową spuszczoną. Hrabia popatrzywszy na niego, dokończył wesoło:
— Jesteś tak zmęczony i przybity tem, co dla innego byłoby szczęściem największem, że — możnaby cię pokazywać za biletami. No — ale natury nagle zmienić niepodobna... Bądź sobie dziwakiem, to nieunikniona, ale staraj się być przyzwoitym.
Adalbert zamruczał cicho.
— Niechże kuzyn dobrodziej będzie pewnym, że ja bez rady jego nic ważniejszego nie postanowię i nie uczynię... a, znajdzie się ten testament, (bo ja zawsze się tego spodziewam) do łaski waszej wproszę się znowu, i powrócę do dworku szczęśliwszy niż tu przybyłem...
Hr. Albin śmiał się kawę popijając.
— No, no — rzekł — nie mówmy o tem. Przekonasz się, że niezależność i zamożność są coś warte, oswoisz się, obędziesz i o powrocie do Brodnicy myślić przestaniesz...
Zresztą — dokończył po namyśle — rób co chcesz, serce masz dobre — ale srogiego głupstwa przez bezinteresowność nie popełnij, bo niem byś nietylko sobie, ale całej zaszkodził rodzinie...
To mówiąc, bodaj po raz pierwszy w życiu hr. Albin wstał, zbliżył się do Adalberta i poufale go uściskał i ucałował.
Biedny uszczęśliwiony kuzyn, rozrzewniony tym dowodem łaski, po ramionach i rękach opiekuna całował. Tak się skończyła ostatnia konferencja, a nazajutrz J. Eksell. zabrawszy z Zakrzewa w prezencie kilka pięknych starych srebrnych puharów i różne cacka, do których się przymówić umiał, wyjechał wraz z Sokalskim, obdarzonym wcale pańskim datkiem...
Adalbert został sam, panem swej woli...
W początku zrobiło to na nim wrażenie dziwne, jakiegoś postrachu, niepewności, gwałtownej potrzeby szukania podpory, gdyż przez całe życie swoje nigdy niezależnym nie był. Zarazem Adalbert zaczął myśleć... Prawie cały ten dzień po odjeździe opiekuna i mentora spędził w ogrodzie na medytacjach.
Charakter i nawyknienie czyniły go niezdolnym do natychmiastowego orjentowania się w miarę jak okoliczności wymagały. Więcej niż ktokolwiek potrzebował rozmysłu, wczesnego obmyślenia kierunku... postanowienia z góry jak miał postępować...
Męczyło go to rozmyślanie, lecz było koniecznem. Chodził po ciemnych ulicach ogrodu, zadumany, pogrążony w sobie, a Parol, jakby odgadywał jego udręczenia wewnętrzne, również kwaśny włóczył się za nim, przysiadając niekiedy i patrząc mu w oczy. Humor pański łatwo mu było odgadnąć z tego, że ani razu się nie odezwał do niego.
— Nieprawdaż, Parol?
Mruczał, tarł włosy, siadał, wstawał, ale owocem tego trudu ducha, który w pałacu tłumaczono tęsknotą po hr. Albinie — było jaśniejsze pojęcie zadania.
Chciał tu być wiernym administratorem w oczekiwaniu testamentu, który zawsze jeszcze zdawał mu się gdzieś ukrytym, ale widział sam, że sobie mógł i powinien był życie znośne urządzić. Dla czegożby nie miał fantazjom niewinnym dogodzić.
Z ludzi najsympatyczniejszego chciał sobie przybrać do poufnych posług Rzęckiego a czasem i zręcznym się posłużyć Leszczycem, choć go nie lubił. Brunak stary miał mu dostarczać wiadomości o stanie przeszłym Zakrzewa, proboszcz być doradcą w sprawach z rodziną... Dom mogła jak dawniej utrzymać panna Felicja, pod kierunkiem łowczynej.
Tego dnia hrabia ciągle krążąc po ogrodzie, znalazł w nim, niedaleko od pałacu stosowne miejsce do hodowli kur i gołębi... Była to przy oranżerjach przyczepiona mała opuszczona wieżyczka, którą niegdyś podkomorzyna, będąc ruchawszą i zdrowszą, dla pięknego widoku na okolicę zbudować kazała. Później nieboszczka, gdy chodzić nie mogła, zapomniała o niej. Mogła wybornie służyć za gołębnik, a od inspektów i oranżerji oddzielony kawałek ogrodu, do hodowli ptactwa doskonale się nadawał.
Mruczał na to i protestował ogrodnik, ale poddać się musiał.
Pierwsze dni po odjeździe Albina upłynęły w samotności na przechadzkach z Parolem, na krótkich rozmowach z Rzęckim, na czytaniu ale z roztargnieniem tysiąca nocy. Pierwszy raz w życiu, on co je czytywał od lat wielu, znajdować zaczął opowiadania te jakby już... znanemi sobie i jednostajnemi.
Ponieważ Leszczyc się narzucił do urządzenia gołębnika — hrabia mu je zlecił.
Sędzina wybierając się odjeżdżać, zwlekała ciągle z opuszczeniem Zakrzewa. Panie te rzadko i na krótko się spotykały z hrabią, ale matka nawet dostrzegła że dla Musi był grzecznym i uśmiechał się jej przyjaźnie. Nie było w tem galanterji żadnej, coś raczej ojcowskiego i opiekuńczego, a jednak sędzina powiedziała sobie:
— A nużby?
Hrabia był niemłody, nie piękny, trochę dziki, ale tyle miał za sobą! Serce jej macierzyńskie karmiło się sofizmami, aby szczęście córki możebnem uczynić w myśli, w połączeniu z tą starą niepozorną karykaturą.
Ale córce nie dała poznać, że marzenie to się w jej umyśle zrodziło. Musia, co matka dobrze uważała, nie miała też wstrętu do hrabiego i owszem, śmiało i sympatycznie się z nim obchodziła, daleko milej na niego spoglądając, niż na wstrętnego Leszczyca, który, raz się wkradłszy do oficyny, nieustannie się tu narzucał.
Musia grymasiła, wynajdując rozmaite powody do pozbycia się leśniczego.
— Mamcia — mruczała — ośmiela tego nieznośnego Leszczyca, a on się tu nieustannie włóczy i takie zawsze z sobą przynosi zapachy, to stajenne, to jakiejś stęchlizny, to starej pomady, że mnie nudności porywają.
Matka kładła palec na ustach.
— Pieszczoszko ty... — szeptała — jest w łaskach u hrabiego.
— Chwali się, nieprawda — zaprzeczało dziewczę — hrabia jest nadto przeciwny, ażeby nie czuł że ten Leszczyc...
— Ale, cichoż!
— A co się tyczy hrabiego — dodała Musia — słowo daję mamie, ja sobie sama bym z nim radę dała, bez pomocy niczyjej.
Sędzina, jakkolwiek wielkie miała o zdolnościach córki wyobrażenie, nie mogła przypuścić nawet, aby to dziecko na tak zuchwały czyn porwać się mogło...
Rozśmiała się i przeżegnała.
Musia osobliwszą zrobiła minkę.
— Niech mamcia wierzy — rzekła — że ja ani się go boję, ani wątpię, że do niego się zbliżyć można, nie potrzebując drabiny pana Leszczyca.
— Leszczyc w tobie zakochany — dodała matka — no i z biedy, wiesz, ma za co kupić cząstkę lub wziąć dzierżawę.
— A! niechże kupuje i bierze — przerwała Musia — byłe bez nas... To okropny człowiek!
A po chwili dodała dla matki.
— Jeden taki oficjalista!
Sędzina szepnęła:
— A Rzęcki?
Musia się zarumieniła i odparła.
— O! to wcale co innego!
W kilka dni potem Musia, którą Rzęcki zawiadamiał o wszystkiem co się we dworze działo, wybrała się rano do ogrodu.
Dawano jej zupełną swobodę, matka bardzo zresztą troskliwa, miała taką wiarę w jej rozum i serce, że się nic o nią nie obawiała.
Wychowana przy matce, która nadzwyczaj wiele papląc, więcej zawsze mówiła niż było potrzeba przy dziecku, przedwcześnie dojrzała, ale się nie zepsuła. Pieszczoty matki, poczucie własnej siły czyniły ją zuchwałą, a śmiałość rzadko w życiu szkodzi.
Przechadzki Musi do ogrodu zeszły się dziwnie z fundacją gołębnika przy inspektach. Hrabia codzień także zrana tu pośpieszał, godzinami nowych swych wychowańców karmił, poił i pilnował robotników, którzy budowali klatki dla każdej pary osobne, ze wszystkiemi możliwemi wygódkami i zabezpieczeniami.
Czasami przyplątywał się tu do hrabiego Leszczyc, niekiedy Rzęcki, nigdy razem oba nie towarzyszyli mu.
Rozprawiano o gołębiach, zajmowano się tylko niemi. Adalbert, który je lubił, znał je też bardzo dobrze. Smutno to wyznać, ale prawda każe zaprzeczyć zupełnie i stanowczo tradycjom o gołębiej łagodności i wierności małżeńskiej. Nie ma może stworzeń kłótliwszych, mniej zgodnie żyjących z sobą, choć uchodzą za wzór dobroci i słodyczy. Są to przy tem obżartuchy nienasycone, które o lada ziarno zabijać się są gotowe.
Każdą więc parę trzeba umieścić osobno i pilnować gdy dzieci podrosną, aby im dać schronienie, bo miłość rodzicielska dla nich nie trwa dłużej nad ten perjod w którym pisklęta z dzioba karmić potrzeba. Jak tylko potomstwo samo się wyżywić jest zdolne, szanowni rodzice tym dziobem który je karmił, pędzą precz i wołają im na drogę, w gołębiem języku, nielitościwe, Help your self.
Smutne to, ale prawdziwe.
Pomimo tych ich przywar, piękne gołębie bardzo można lubić i gdy się je karmi, miłość ich pozyskać sobie, lub przynajmniej spoufalenie.
Adalbert z niemi bardzo bawić się lubił, cieszył się gdy mu siadały na rękach, na ramionach, na głowie.
Śmiał się wówczas, usiłował je chwytać i jak dziecko niemi rozrywał.
Rozpoczynała się właśnie ta edukacja pościąganych zewsząd przez Leszczyna gołębi i hrabia pracował godzinami nad nią, gdy jednego rana pod oranżerją postrzegł białą spódniczkę i parę małych nóżek (oczy miał spuszczone), około których cała gromadka jego gołębi się uwijała poufale.
Niezmiernie tem ździwiony, nieśmiało i powoli skierował wzrok w tę stronę, gdzie bielała spódniczka i poznał ubraną w nią Musię, którą z przyjemnością zawsze widywał.
Wystrojona, wyświeżona ale po wiejsku, jak pączek młody zaledwie rozkwitająca, w słomkowym kapelusiku, z parasolikiem w ręku, który opuściła na ziemię, stała czarodziejka z uśmiechem na różowych usteczkach, z wyrazem dumy dziecinno-dziewiczej, sypiąc z góry ziarno, do którego ptactwo chciwie się zlatywało.
Łatwo było poznać po śmiałości z jaką gołębie się do niej zbliżały, iż musiała nie po raz pierwszy zapoznawać się z niemi.
Zdumiony tem wielce hrabia, nie odwrócił wzroku od sędzianki, która mu główką się skłoniła i zajmowała bardzo gorąco ptakami.
Gdyby hr. Adalbert czytał był „Pana Tadeusza”, niezawodnieby mu Zosię przypomniała, posądziłby ją może o dobrowolny plagjat, ale hrabia nic nie znał prócz swoich „Tysiąca Nocy”.
Musia, gdy w nią oczy wlepił, nie zmięszała się bynajmniej, pozdrowiła go zarumieniona i trzpiotała się probując łapać gołębie, które koło niej się zwijały.
Jakiś czas Adalbert siedział nieporuszony, przypatrując się tej swej rywalce, która zaledwie przyswajające się doń ptactwo, odciągała ku sobie.
— Panienka też lubi gołębie! — odezwał się w końcu łagodnie.
— A! a! nietylko gołębie — zaszczebiotała śmiało Musia — o! nietylko gołębie, ale kury i wszelkie ptactwo... Miałam raz długo oswojoną sroczkę, która do okna przylatywała, a nawet wróbla, który śniadanie jadł ze stolika.
Musia przesadzała trochę, bo wróbel nie był tak bardzo ułaskawiony — ale chciała się przypodobać hrabiemu.
— Proszę! proszę! — szepnął hrabia, który jak wróbel wcale od niej uciekać nie myślał.
— Wszakże pan hrabia mi tego za złe mieć nie będzie, poczęła, białe ząbki wyszczerzając Musia, że ja gołębie bałamucę. Nie mam co robić, mama cierpiąca, a takie ładne te gołąbki.
Parol, który od początku był w bardzo przyjacielskich stosunkach z sędzianką, zobaczywszy ją, powolnym krokiem poszedł się z nią przywitać, dał pogłaskać, spłoszył gołębie i sam pomiarkowawszy, iż może być natrętnym, zajął neutralne stanowisko pomiędzy hrabią, a Musią w pośrodku.
Gołębi, ani kur nigdy nie płoszył.
— Ładne te gołębie? — żywo podchwycił hrabia Adalbert. — Ładne? Otóż ja powiem panience, że do tych, które ja miałem w Brodnicy, ani się umywały!
I westchnąwszy, mówił dalej.
— A! potrzeba było widzieć moje białe jak śnieg pawiaki, z ogonami jak wachlarze, z różowemi dziobkami, chodzące tak jakby się tańcować uczyły. To rozkosz było patrzeć na te stworzenia... albo ciemne, łapate z mieniącemi się skrzydłami, u nóg mające jakby drugą, zapaśną skrzydeł parę — albo...
Tu smętnie zamilkł Adalbert.
— A dlaczegoż pan hrabia ich tu sobie nie sprowadzi? — żywo zapytała Musia.
Potarł czoło Adalbert i odezwał się smutnie.
— Dla tego ich tu nie sprowadzam, że one tęskniłyby pewnie i imby tu tak dobrze nigdy nie było. Po cóż się dla mnie męczyć mają? Każdemu ten kąt w którym się urodził i żył, najmilszy.
— A! to prawda! — potwierdziła Musia — tak jak i mnie Derewianka nasza. Mama woli tu siedzieć przy pałacu, a ja...
Musia naiwną swą rolę niewiniątka z takim grała wyrazem prawdy, iż hrabia patrzył, słuchał i lice mu się rozjaśniało. Był to — jakby jeden więcej gołąbek.
Wysypawszy ziarno, które z sobą przyniosła, sędzianka, miarkując, że na pierwszy raz, rozmowy nadużywać nie wypadało, zakręciła się, furknęła i znikła.
Adalbert, mający tu wiele do czynienia, a nigdzie więcej nic do roboty, pozostał na ławeczce przy oranżerji.
Zjawienie się Musi, chociaż nie był rad natrętom, wcale mu przykrem nie było. Młodość jej czyniła na nim wrażenie orzeźwiające, a że ją widywał przechadzającą się i poufale rozmawiającą z Rzęckim, posądzając o miłość dla niego, mówił sobie w duchu jakby to było pięknem tę parkę ludzi skojarzyć.
— To także mogłaby być dla mnie para gołębi...
I rozśmiał się dobrodusznie.
Parol zobaczywszy uśmiech, zbliżył się i łapą dał znać o sobie.
Hrabia bardzo dobrze wiedział co to znaczyć miało — pudel bowiem zabaw z ptakami nie lubił, i nieledwie był o nie zazdrosny. Był jednak nadto bobrze wychowanym, aby zdradził to uczucie.
Hrabia pogłaskawszy go dał do zrozumienia, iż powinien był mieć cierpliwość. Wolał tu siedzieć na wolnem powietrzu, gdzie go nie tak łatwo było znaleźć, niż w pałacu — ciągle przyjmować zmuszony nieznanych sobie — interesantów.
Zadumanego głęboko zastał nadchodzący później Leszczyc. Przynosił on nowego języka o gołębiach osobliwych, które daleko wprawdzie, aż w Lublinie, u jakiegoś amatora znajdować się miały. Opowiadano dziwy o ich kształtach, barwach, wielkości i odmianach w układzie piór, które czyniły jedynemi gołębie pana Szuwaczewskiego.
Łowczy, gdyby pan graf sobie tego życzył, gotów był podróż odbyć w celu nabycia i przywieźć co najosobliwszych okazów po parze lub więcej.
Choć nie lubił Leszczyca, hrabia wiadomości słuchał z zajęciem wielkiem — i przyszło mu na myśl, że on sam incognito mógłby był odbyć tę podróż i wybór uczynić lepszy — ale na to za mało miał odwagi jeszcze.
Coby na to hr. Albin powiedział?
Wysłuchawszy Leszczyca, hrabia wziął rzecz do namysłu.
— Kawał drogi! zobaczymy! — szepnął w końcu.
Łowczy najpewniejszym już był, że posłannictwo gołębie powierzone mu zostanie. Spełniając je miał sposobność Leszczyc zasłużyć się hrabiemu, pozyskać łaskę większą, dostać nagrodę, a swoją drogą na cenie gołębi i kosztach podróży zarobić.
Jak każdy spekulator skrzętny, łowczy najmniejszego nigdy zarobku z oka nie spuszczał...
Następnego dnia, po ścisłym obrachunku z sumieniem, wyprawienie Leszczyca postanowionem zostało...
Hrabia powiedział sobie, że gdyby w istocie był tylko administratorem Zakrzewa, cośby mu się należało za czuwanie nad cudzem dobrem — więc miał za co kupić gołębie??
Wycieczki do nowych gołębników powtarzały się codziennie, czasem nawet dwa na dzień razy, a hrabia mimowolnie nawykał do znajdowania tu sędzianki i do rachowania jej jakby za część składową należącą do gospodarstwa...
Postępowanie Musi było ze wszech miar ostrożne i rozumne, matka słusznie się musiała zdumiewać jej młodziutkiemu taktowi, oględności, krwi zimnej i wytrwałości.
Opowiadała ona wszystko co ją spotykało sędzinie, zasięgała jej rady, ale ta ciesząc się, dziwiąc, całując ukochane dziecię — nie miała nic ani do zarzucenia, ani do naprawiania.
Z początku dziewczę nie narzucało się zbytnio, parę razy nawet hrabia jej nie zastał przy gołębiach, ale spotkał wracając od nich, a gdy ją spytał dlaczego się nie przyszła zabawić z niemi, odpowiedziała mu z uśmieszkiem, iż się obawiała aby mu to przykrem nie było.
Adalbert znalazł się bardzo grzecznie, zapewniając ją, że, owszem, rad będzie gdy ptaki oswajać z sobą i ludźmi zechce.
— Ja nie jestem zazdrosny — dodał — a cieszę się gdy moim wychowańcom dobrze się dzieje i one drugim przyjemność sprawiają.
Opatrzona tem upoważnieniem, Musia mogła już śmiało przychodzić co rana i poufalszy coraz stosunek zawiązywał się pomiędzy nią a hrabią. Hrabia najczęściej ją tu już zastawał, gdy pogoda była w podwórku, gdy dzień dżdżysty, stojącą pod dachem oranżerji, której okna były powyjmowane na lato.
Siadał wówczas na pierwszym lepszym kuble próżnym po oleandrach i doskonale się bawił przypatrując karmieniu, a sam sypiąc ziarno także.
Rozmowa nie była wielce urozmaiconą, gdyż Adalbertowi motywów do niej brakło. Trzeciego czy czwartego dnia zaczął mówić o kurach, o których Musia zaręczała, że je także pasjami lubiła. Nie koniecznie brać to była potrzeba ściśle, gdyż drób dotąd był jej dosyć obojętnym, ale biedaczce szło o to, aby sobie pozyskać hrabiego.
Ten za przedmiot główny — gołębie i kury nie wychodził prawie w rozmowach z Musią — ale gdy ona coś wtrąciła nowego nie gniewał się.
Dziwnym sposobem często trafiało się jej, że mówiąc o podkomorzynie, o przeszłości jakoś ciągle miała na języczku Rzęckiego. A gdy jego wspominała hrabia się dobrodusznie przypatrywał jej rumieńcowi i uśmiechał się nieznacznie.
Przyszło do tego, że raz trafem, czy umyślnie? hrabia idąc do swoich gołębi na drodze spotkał pana Ewarysta, stanął i zaczepił go.
— Cóż, waćpan nie lubisz gołębi — zapytał.
— Jakto? proszę jaśnie pana — odparł żwawo Rzęcki — i owszem, lubię bardzo.
— A nigdy nie przyjdziesz ich zobaczyć!
— Nie śmiem panu hrabiemu się narzucać — rzekł Rzęcki.
— Przecież ja nikomu nie bronię — zawołał hrabia — panna sędzianka prawie codzień je karmi. — Chodź waćpan za mną.
Gdy hrabia, zamiast sam przyjść z Rzęckim się razem pokazał, Musia zapłonęła cała jak wiśnia.
Posądziła p. Ewarysta, że on się niezręcznie a samowolnie tu wciskał i trochę się pogniewała w duchu, ale hrabia ją wywiódł zaraz z błędu, oświadczając, że na drodze spotkał p. Ewarysta i zabrał go z sobą.
Tego dnia hr. Adalbert był w humorze najlepszym, co wpłynęło nietylko na usposobienie Musi i Ewarysta, ale nawet Parolowi dodało odwagi, tak, że więcej sobie trochę pozwalał i gołębie mimowolnie płoszył, co mu surowo naganionem zostało i musiał się u nogi położyć.
Wszyscy tego ranka byli jacyś rozochoceni i szczęśliwi, a hrabia żywiej się poruszał i mówił więcej niż zazwyczaj. Musia szła za jego przykładem i paplała. Ewaryst śmielej chodził i obracał się. Hrabia co spojrzał na swe towarzystwo, to mu się poczciwa twarz jego rozjaśniała.
Cóż on na świecie więcej miał do robienia nad to, by się do szczęścia drugich przyczynić? Zdawało mu się to najlepszym celem, najpożądańszem zajęciem.
Dla siebie potrzebował bardzo mało — ale biednym, młodym, jak mu się zdawało słusznie, zakochanym, podać rękę, ich nadzieje ziścić, patrzeć potem na życie uśmiechające się tym dwu rozkwitającym młodościom... to mogło zapłacić za postradany spokój i opuszczony dworek w Brodnicy.
Zakrzew zaczął mu się teraz mniej wydawać nieznośnym, a że pałacu nie lubił, bo mu tam było za przestronno i za pańsko, rozglądać się chciał zawczasu, gdyby go okoliczności pozostać tu zmusiły, za jakim dworkiem, za jaką pustelnią, któraby mu jego brodnicką przypominała.
Zdobył się na odwagę powiedzenia sobie, że jużci miał prawo wedle swego smaku i nawyknienia urządzić się na tem wygnaniu.
Leszczyca długo nie było z powrotem, a choć hrabia za nim nie tęsknił, korciło go co też ów za osobliwe gołębie przywieźć może?... Oprócz tego zręczny pochlebca napomknął, iż wiedział w dobrach hrabiów zamojskich o jednym folwarku, na którym piękne gatunki kur hodowano, i zamierzał tam wstąpić czyby nie udało mu się kwoczki i kogucika nabyć. Adalbert mu to bardzo pochwalił, miał teraz nadzieję, że oprócz gołębi, przybędzie więcej może coś jeszcze na jego pociechę.
Z powodu nieobecności łowczego, i oczekiwania, parę razy jakoś go wspomniał hrabia.
Musia, która się coraz bardziej emancypowała, złośliwie a nie zbyt zręcznie spytała, czy za nim hrabia nie tęsknił?
— Za nim — rozśmiał się Adalbert — o! nie. Mógłby sobie zostać i dłużej, byle furę z ptactwem wyprawił.
— Ale o lasy może się pan hrabia obawia? — poprawiło się dziewczę.
— O lasy? — ruszył ramionami hrabia. — Gdybym się lękał, tobym p. Ewarysta prosił, aby je objechał.
— Hrabia może rozkazać — przerwała Musia.
— Ani kazać, ani prosić nie chcę, bo nie sądzę, aby tego była potrzeba — rzekł Adalbert — a wolę mieć pana Rzęckiego przy sobie pod ręką...
Ewaryst przyszedł dziękując, pocałować go w ramię, a hrabia pośpieszył serdecznie ścisnąć mu rękę.
Tak codzień prawie zbliżali się do tego, długo za strasznego i niedostępnego uważanego hrabiego, który się okazywał coraz łagodniejszym i powolniejszym...
Musia przybiegała do matki z tych przechadzek, rzucała się jej na szyję, chwaliła się, śmiała, klaskała w dłonie, a czasem na świadectwo przyprowadzała z sobą p. Ewarysta, który potwierdzał najuroczyściej każde słowo Musi.
Z dyplomacją prawdziwie niewieścią, nieznacznie Musia doprowadziła do tego Adalberta, że ją z matką i p. Ewarysta zaprosił do swego stołu...
Było to, można powiedzieć, wielkim wypadkiem w Zakrzewie o którym począwszy od kuchni aż do folwarku mówiono, a stara Fryczewska dowiedziawszy się o tem, głową potrząsała znacząco.
Ci co wiedzieli o rannych wycieczkach Musi, chociaż po młodziuchnej dzieweczce intrygantki się nie spodziewali — nie mogli komu innemu zmiany zaszłej przypisać tylko jej wpływowi.
Ten zaś tłumaczono po ludzku, jako urok oczu ładnych i młodości, którym hrabia oprzeć się nie mógł.
— Staremu wprost zawróciła głowę — mówiono.
Razem z tem jednak coraz większe łaski okazywane Rzęckiemu, który był oddawna adoratorem Musi, stawały się niezrozumiałe...
— Słowo daję — szeptała przysiadając się do staruszki Fryczewskiej panna Felicja, której wpływ Musi nie był do smaku — ja tego wszystkiego co się tu dzieje, zrozumieć nie mogę, ani hrabiego tego pojąć...
Prowadził go kamerdyner jakiś, teraz ta dzierlatka... Bóg wie co to jest i co z tego wyrosnąć może, ale mnie się to nie podoba, szczerze mówię.
— Mnie także — mówiła Fryczewska — co nie jest jasne to zawsze niedobre... Dziwactwa tego człowieka nie wiedzieć dokąd go doprowadzić mogą...
Powróci Leszczyc... to i ten znów nad nim zapanuje, ale jak się on z Rzęckim pogodzi?
Panna Felicja westchnęła i w głębokich zatopiła się myślach.
Nigdy w życiu hrabia Adalbert większej samoistności nie rozwinął w sobie, nie czuł się śmielszym jak teraz. Wprawdzie okoliczności go zmusiły do tego, bo słuchać nie miał kogo, ale umysł jego pracował, a co dziwniej, wola się czuć dawała.
W dawniejszem życiu wszystko było tak urządzone, iż machinalnie, wcale nie myśląc, na każdą godzinę miał gotowe zajęcie. On i Parol wiedzieli zawsze co po czem ma nastąpić. W Zakrzewie regulaminu zbrakło, wyrabiał się on powoli, ale nigdy tak ściśle wykonywanym być nie mógł jak w Brodnicy.
Zrana szedł hrabia Adalbert zwykle do gołębi, spotykał się u nich lub na drodze z Musią, nadchodził Rzęcki. Tu gdy zasiadł na krzesełku plecionem, o które się dla niego Rzęcki postarał, aby kubeł niewygodny zastąpiło, zaczynała się rozmowa. Musia mówiła do gołębi razem i do niego, hrabia czasem Rzęckiego pytał o coś tyczącego się dworu, czy nie było kogo chorego między ludźmi, czy nie wiedział co o proboszczu, czy nie słyszał co o Leszczycu.
Ewaryst ośmielony później już sam przynosił nowinki, dobierając je tak, aby do smaku hrabiemu przypadały.
Gdy Musia znikła, Rzęcki pozostawał chwilę dłużej, a hrabia czasem go gdzie posyłał, lub on sam poddawał myśl, aby być użytym przez niego, a hrabia ją przyjmował skwapliwie.
Później do obiadu Adalbert chodził sam około pałacu po ogrodzie z Parolem, czasem brał do rąk jaki tom „Tysiąca nocy“, lub odwiedzał proboszcza.
Obiad przeciągał się przy wesołych opowiadaniach sędziny, Musi i ośmielającego się coraz pana Ewarysta.
Poobiednie godziny różnie bywały zużytkowane, ale w ostatnich dniach hrabia począł je wyłącznie obracać na obeznawanie się z miejscowością.
Czynił to w celu, aby sobie upatrzeć dworek, któryby później dla własnego użytku mógł przerobić i w nim zamieszkać, oswajał się bowiem z myślą pozostania w Zakrzewie.
Ideałem jego był taki mały, ładny, schludny dworeczek z ogródkiem i staremi drzewami, na których w rezydencji wcale nie zbywało.
Mówiliśmy już, że w ciągu życia podkomorzynej namnożyło się tu gracjalistów, rezydentów, inwalidów, którzy wszyscy prawie mieścili się w pobudowanych dla nich chatkach. Hrabia szczerze niektórym z nich zazdrościł. Były dworki tak wdzięczne, czysto utrzymane, okwiecone, wyglądające na spokojne i szczęśliwe gniazda, że apetyt go brał zamieszkać.
Rzęcki, którego później rozpytywał o tych, do których należały, opowiadał mu o nich i okazywało się, że na żaden sposób nikogo z nich rugować się nie godziło.
W tych przechadzkach uderzył szczególniej hrabiego, w końcu lipowej alei stojący dworek większych rozmiarów, niby chata szwajcarska, otoczony z przodu staremi kasztanami, z tyłu mający ogród z ogromnych lip, topoli, świerków i klonów złożony. Otaczające go ogrodzenie wskazywało, że należący do niego ogród był rozleglejszy niż inne...
Nadzwyczaj czysto i starannie utrzymywane było to schronienie, przed którem nigdy żywej duszy, najmniejszego ruchu widać nie było. Dworek jednak zamieszkanym być musiał.
Hrabia stawał przed nim każdym razem i długo mu się przypatrywał. Jeżeli który, to ten stanowczo byłby sobie wybrał. Do plebanji i kościołka było ztąd niedaleko, wieś, karczma i gwar leżały dosyć odlegle, od dworu przestrzeń dzieliła niewielka.
Jednego dnia nad wieczór, właśnie mijał hrabia ten szczęśliwy kątek z westchnieniem, gdy u furtki prowadzącej do niego spostrzegł stojącego starego Brunaka, który z należną swej peruczce ostrożnością, zabierał się zdjąć czapkę z głowy i hrabiego pozdrowić.
— Pan tu mieszkasz? — spytał zatrzymując się hrabia.
— Tak jest, jaśnie wielmożny hrabio — odparł powoli stary oficjalista — tak jest.
— Sam?
— To jest — tego — tak jak sam, ale jest stary Suchowski, którego ja pielęgnuję — cicho odrzekł Brunak, panu hrabiemu wiadomo. Stary Suchowski.
Adalbert stał zdziwiony, gdyż nigdy dotąd o żadnym starym Suchowskim nie słyszał.
— Nie, niewiem o nim — odpowiedział hrabia — ale naprzód czapkę włóż proszę, panie Brunak.
Skłonił się stary.
— Ale jakże może być, ażeby pan graf dotąd o naszym staruszku nie słyszał.
— A no — tak jest, któż to taki? — zapytał hrabia.
Brunak potarł czoło.
— Jakby to powiedzieć — odezwał się zakłopotany. — Suchowski ma może ze sto lat, bardzo, bardzo już nieborak zgrzybiały. Oddawna już chodzić nie może, no i karmić go trzeba, bo w rękach władzy nie ma. Więc ja go tam jak umiem i mogę dozieram i żeby nie sam był siedzę przy nim.
On pono jeszcze ś. p. podkomorzynę na rękach nosił... człek leciwy... strach... a pan Bóg odjąwszy mu nogi i ręce, zostawił go łaską swoją przy zupełnie zdrowych zmysłach. Pamięć osobliwa.
Hrabia słuchał z uwagą.
— Odwiedzić go nie można? — zapytał.
Brunak się poruszył żywiej niż był zwykł.
— Pan Graf nie potrzebuje naturalnie prosić o pozwolenie — rzekł zakłopotany — ale że to jest człowiek tak sędziwy, a do samotności nawykły... gdyby mu wprzód oznajmić...
To mówiąc Brunak zwolna uchylił furtkę.
— Bądź pan łaskaw — odezwał się hrabia — oznajm mu, że ja go chcę odwiedzić. Jeżeli się nie czuje na siłach, przyjdę innym razem.
Brunak ujęty tą powolnością pana pośpieszył do dworku, a hrabia z Parolem zostali pod lipami w alei. Upłynęło prawie ćwierć godziny nim Brunak powrócił dysząc, otworzył furtkę i zaprosił hrabiego, który wszedłszy Parola w ganku z czapką swoją zostawił, nakazując mu jej pilnować, a sam na prawo wprowadzony, wszedł do obszernej izby, otaczającemi drzewami przyciemnionej.
Nie prędko oczy oswoiwszy się z tym mrokiem mogły rozpoznać wnętrze. Pokój był jak cela klasztorna cały obrazami i obrazkami, krzyżami, godłami pobożnemi przyozdobiony. U drzwi wisiała kropielnica.
W jednym końcu stało łoże zasłane czysto, pod oknem duży stół, na którym krucyfiks, książki do nabożeństwa i różaniec na nich widać było.
Pomiędzy łożem a stołem, na szerokiem krześle z kółkami, ostawiony poduszkami siedział blady, wyżółkły, wychudły nadzwyczajnie, z głową pokrytą czapeczką czarną starzec.
Twarz jego mimo marszczek, które ją okrywały, pomimo lat co się wypiętnowały na niej, miała rysy piękne i szlachetnego wyrazu.
Błogi spokój był na niej rozlany, oczy tylko świeciły rozbudzonem w tej chwili życiem.
Okryty kołdrami, z pod których tylko ręce białe widać było przebierające konwulsyjnemi ruchy różaniec. Suchowski od wejścia do pokoju hrabiego, który się do niego zbliżał wolnemi krokami, oka i z niego nie spuszczał.
Brunak tymczasem krzesło przysuwał, na którem hrabia miał usiąść przy staruszku...
Głos, którym Suchowski z uroczystością jakąś pozdrowił nadchodzącego brzmiał wprawdzie słabo, był drżący, ale wymowa wyraźna — nie zdradzała żadnego wewnętrznego poruszenia.
— Witam was, witam, panie nowy — mówił powoli — a dziękuję żeście starca, który już na tym świecie gościem, nikomu na nic nieprzydatnym, odwiedzić raczyli...
— Bóg zapłać wam.
Hrabia zbliżył się z pewnem poszanowaniem i usiadł ostrożnie.
Twarz starca z trudnością ruchu widoczną, zwróciła się ku niemu.
Badał go pilno oczyma...
— Dawne dzieje musisz waćpan pamiętać — odezwał się gość.
— Tak jest, dawne bardzo, takie, o których ludzie zapomnieli... — począł mówić stary, coraz wyraźniej i śmielej. — Z mojego pokolenia pozostałem na ziemi tak jak sam, a Bóg mi odjął nawet władzę poruszania się... patrzę już tylko i słucham.
— Znałeś pan dobrze nieboszczkę? — mówił hrabia...
— Dzieckiem — rzekł Suchowski - znałem jej rodziców, znałem męża... Zostawałem w ich usługach, aż do chwili, gdy mnie Bóg dotknął bezwładnością, lat temu nie więcej jak...
Tu się staruszek zawahał, a stojący zdala Brunak dodał.
— Sześć. I szepnął zaraz...
— Wszystko doskonale pamięta, tylko co się jego samego tyczy z ostatnich czasów, to pozapominał.
Suchowski nie zdawał się słyszeć tej uwagi, patrzał bardzo pilno na hrabiego, usiłował go odgadnąć...
— Nie spodziewaliście się pewnie widzieć tu tak obcego jak ja człowieka — przemówił hrabia — ale i ja sam wcale się nie spodziewałem tu znaleźć. Podkomorzyna zapewne inaczej majątkiem rozporządzić zamierzała.
Staruszek potrząsnął głową.
— Mylisz się, panie hrabio — odezwał się łagodnie — ja najlepiej wiem co miała w sercu i na myśli...
Ubolewała ona przez całe życie, że z siostrą, od której pan hrabia pochodzisz i z tą gałęzią rodziny stosunki były zerwane... chciała coś dla ubogich uczynić, ale, Bóg świadek, gdyby testament był nawet, znalazłoby się w nim, że Zakrzew dziedzicowi po siostrze miał się dostać...
Hrabia się zdumiał niezmiernie.
— To nie może być!! — zawołał.
Suchowski się uśmiechnął i rękę jedną, którą z wielką trudnością mógł poruszyć, przyłożył do piersi...
— Tak mi Boże dopomóż w ostatniej życia godzinie — rzekł — mówię czego pewien jestem! Wierzyć mi możecie. Nad grobem stojący człowiek nie kłamie, ani pochlebi... Tak było — tak było!
Nie śmiejąc mu się sprzeciwiać, hrabia zamilkł i zwrócił rozmowę.
— Szkoda — rzekł — że ostatniej woli nieboszczki nieznaleźliśmy.
— Szkoda — powtórzył Suchowski — no, i dziw wielki, bo kto tu mógł mieć w tem interes, aby zniszczyć dokument, który dla wszystkich był pożądanym!! kto?
Nagle zamilkł, spuszczając głowę...
— Przypadek może nie dał go wyszukać, a traf szczęśliwy odkryje — rzekł Adalbert...
— O! nie! — odezwał się Suchowski — nie przypadek był przyczyną, ale czyjaś niepoczciwość, dłoń mściwa...
— Czyjaż? — wtrącił hrabia.
Stary się głęboko zadumał.
— Sądzić nie godzi, ani obwiniać — rzekł wzdychając — zgadnąć bym może potrafił.
Konwulsyjnie zaczęła mu się trząść głowa i opadła na piersi, Brunak, na którego hrabia spojrzał przypadkiem, stał bardzo zmięszany, jakby się lękał o swojego staruszka.
— Nie mówcie o tem, jeśli to was porusza — zamruczał — nie mówcie. Wiecie że potem zawsze sen macie niespokojny... więc po co?
Suchowski jakby nie słyszał tej przestrogi — odwrócił się do hrabiego.
— Tak jest — rzekł głosem w którym zamiast spokoju, gniew się drżeniem zdradzał — człowiekby może odgadł te niepoczciwe ręce, które świętej nieboszczki wolę zniszczyły, ale — powiedzianoby że oskarża przez zemstę... a zemsta nie chrześcijańska rzecz i tej ja w sercu nie mam, tylko — wszelka niegodziwość mnie oburza...
Hrabia nie śmiał już pytać, a Suchowski, który dla uspokojenia się ręką mocno drżącą i niepewną krzyżyk na piersi zrobił — rzekł ciszej, odpocząwszy.
— Wiele ja hrabiemu, gdy zechcesz, powiedzieć i objaśnić mogę. Podkomorzyna, Bóg świeci nad jej duszą, dla starego swego piastuna żadnych tajemnic nie miała... Mówiła przedemną wszystko, wszystko, jak przed ojcem rodzonym, a nieraz się i spłakała biedaczka, bo w życiu wiele przecierpieć musiała...
Nie chcąc za tą pierwszą bytnością męczyć starca, w którym już tylko blady i słaby odblask życia widział, hrabia wstał wkrótce, zapytując go czyby i czego nie potrzebował, czy miał wygody, jakich wiek jego wymagał.
Suchowski wskazał ręką na Brunaka, który stojąc na uboczu, zarumieniony, napróżno dawał mu znaki i rzekł śmiejąc się.
— Mam przecie niańkę... oto... a póki ona przy mnie, na niczem mi nie zbywa. Nie uwierzysz panie hrabio, jak ten człowiek co się tak ciężkim wydaje, lekko umie chodzić koło mnie... O! stare złote serce!
Brunak niemal gniewnie starał się mu zamknąć usta.
— Pozwolisz, panie Suchowski — odezwał się hrabia schyliwszy się ku niemu — abym ja czasem zaszedł do was na pogawędkę; nie dla próżnej ciekawości, ale dla oświadomienia się. Radbym z duszy myśli i życzenia nieboszczki przyprowadzić do skutku.
Suchowski głową skłonił i milcząc mu podziękował. Adalbert wyszedł zaraz, a Brunak miał sobie za obowiązek do furtki przynajmniej mu towarzyszyć.
— Mój panie Brunak — odwracając się ku niemu odezwał się hrabia — cożeście to tak tajemniczego... o jakiejś zemście, o oburzeniu... mówili z Suchowskim. Co to go tak poruszyć mogło?
Miał zwyczaj stary oficjalista, gdy był zakłopotany, naprzód perukę miąć i poprawiać. Nosiła ona nawet ślady tego ruchu zawsze jednostajnego i jedno miejsce jej, na które padała ręka, było mocno wytarte. Teraz też Brunak naprzód musiał się pomęczyć z nią nim przebąknął..
— Eh! to, proszę pana grafa... to tego... mości dzieju — prywatna sprawa naszego poczciwego staruszka...
— Tak — rzekł hrabia — ale ona się wiąże z testamentem...
— To może być imaginacja — odparł Brunak. Staruszkowi się przywiduje.
— Ale cóż, czy to go tak oburza, że samo wspomnienie jest niebezpieczne — pytał hrabia natrętnie, stanąwszy na ścieżce i nie idąc dalej.
Brunak byłby rad zmilczał, lecz pomiarkował że mógłby tem niepotrzebnie sobie narazić dziedzica.
— To, to — przebąknął spuściwszy oczy — to się, mości dzieju, tego, odnosi do partykularnej historji naszego Suchowskiego... Nie lubił on nigdy tego leśniczego Leszczyca, który u nikogo też wielkiej miłości nie miał, panią podkomorzynę przestrzegał, aby mu posłuchu nie dawała. Leszczyc musiał wiedzieć o tem i mszcząc się rzucił na staruszka przed panią jakąś potwarz, która i ją i Suchowskiego tak oburzyła, że paraliżem został ruszony i odtąd władzę postradał. Leżał potem u nóg podkomorzynej, aby ją przebłagać, padał do nóg po niewczasie staremu. Nieboszczka miękkiego serca, zapomniała mu tego, Suchowski przebaczył, ale nie może ani na niego patrzeć odtąd, ani go wspomnieć...
— Hm! — odezwał się dumając Adalbert — jakiż to mogłoby mieć związek z testamentem?
Brunak bełkotać coś zaczął, nie chciał on mówić o takich rzeczach, a podawać je do uszów dziedzica uważał za rzecz zdrożną i nieszlachetną, ale hrabia nalegał.
— To... tego... — szepnął — staruszkowi naszemu się może... tego... mości dzieju zdaje, że Leszczyc...
Tu się zakrztusił... i kazał reszty domyśleć.
Adalbert widząc Brunaka tak zmięszanym, przestał go badać, skłonił mu się i zapytał tylko, kiedy najlepiej było do Suchowskiego na gawędkę przychodzić, aby mu nie być ciężarem.
— Kiedy pan graf zechce! on cały dzień albo drzemie lub się modli — rzekł Brunak — a rad jest gościom i gdy go kto słucha, ożywia się. Nawet, tego — dodał — obserwowałem, jak się starowina wygada lepszy ma apetyt.
Parol, któremu pilno było wybiedz za furtkę i puścić się ulicą, zaczął niecierpliwie szczekać i hrabia uległ jego natarczywości, pożegnał Brunaka i poszedł.
W Suchowskim przybył mu bardzo miły towarzysz tego wygnania. Liczba ludzi, z którymi się zżył powoli powiększała się nieznacznie i życie stawało znośniejszem. Sąsiedztwo mu się do zbytku nie narzucało, gości zbyt wielu do przyjmowania nie miał. Chciał — był sam, stęskniło mu się, miał oprócz Parola gołębie, Musię, Rzęckiego, proboszcza, a nawet Brunaka, nie licząc bab, jak je nazywał, sędzinej, której paplanina go męczyła, Fryczewskiej, której powaga mu imponowała, i panny Felicji, wrażającej w niego jakąś obawę niewieściego despotyzmu. Rządziła się bowiem w domu nader rezolutnie.
Z rozmowy z Suchowskim wyniósł hrabia jedno najważniejsze dla siebie — zapewnienie jego, że podkomorzyna, chociaż o legatach myślała, spadkiem nie chciała rozporządzać inaczej, tylko wedle prawa naturalnego.
Uspokajało to jego sumienie, tymczasowo przynajmniej, choć naprawdę zostać dziedzicem Zakrzewa zawsze jeszcze groźnem mu się zdawało. Wolałby był do dworku w Brodnicy powrócić — tak, lecz w razie gdyby konieczność pozostania tu była nieubłaganą, mógł się już z nią pogodzić w duchu, myśląc o pobudowaniu sobie w ogrodzie w cieniu drzew wielkich domku i osobnej zagrody.
Drugą korzyścią, wyciągniętą z rozmowy z Suchowskim było to, że wstręt i nieufność ku Leszczycowi, potwierdziły się i wzrosły. Chociaż leśniczy tak służył ochotnie jego słabostkom, choć się ofiarował być, jak przy podkomorzynie, stróżem dobra pańskiego czujnym i nadzorcą nad oficjalistami a szpiegiem, hrabia radby się go był już pozbył jednej godziny...
Ale bądźcobądź, do tego służyć musiał jakiś pozór, nie godziło się dla fantazji pozbawić starego sługę kawałka chleba. Leszczyc służył oddawna, miał nieprzyjaciół, lecz żadnej zbrodni mu zarzucić nie było można, oprócz rywalizacji z oficjalistami i bezwzględności dla nich.
Wszelki postępek gwałtowny, który wymagał wysiłku, woli stanowczej, kosztował go niezmiernie i przechodził jego możność. Sam on na nic podobnego czuł, że się zdobyć nie potrafi...
Tak by mu było miło się pozbyć znienawidzonego tu człowieka! a tak ciężko się na to ważyć było! W dodatku miał dla niego już zobowiązania za usługi, których się podejmował tak ochotnie...
Następne dni szły mniej więcej oznaczonym trybem. Rano spotykał się z Musią, której towarzyszył Rzęcki. Zawsze go to w doskonały humor wprawiało, gdy ich widział razem.
Para jakby stworzona dla siebie!
I uśmiechał się.
Na Parolu musieli oni toż samo czynić wrażenie, gdyż zobaczywszy ich biegł na spotkanie, i bardzo często, porwaną na drodze gałąź, albo Musi lub Ewarystowi przynosił, co z jego strony było oznaką przyjacielską.
Oprócz hrabiego w Zakrzewie nikt się takim dowodem spoufalenia z pańskim pudlem poszczycić nie mógł.
Panna Felicja, jak się okazywało, dla pozyskania go sobie dawała mu chleb z masłem, a nawet słoninę. Parol przyjmował te dary grzecznie, ale tak zimno, iż nigdy naprzeciw niej kroku nie zrobił...
Zrana także odwiedził hrabia na chwilę ks. Solinę.
— Księże kanoniku — spytał — niemoglibyście mi co powiedzieć o starym Suchowskim, którego niedawno dopiero odkryłem?
— Najpoczciwszy w świecie starowina — począł proboszcz. — Jeżeli kto to on znał najskrytsze myśli podkomorzynej. Byłbym oddawna wam mówił o nim, ale Suchowski niechętnie nowych ludzi przyjmuje. Czasem go to odżywia, niekiedy męczy. Jeżeli się raz z wami oswoi, panie hrabio, ośmieli, będziecie mogli z tej znajomości wyciągnąć korzyść wielką. Nikt lepiej nad niego was nie oświeci..
Ks. Solina uśmiechnął się.
— A uważałeś hrabio — rzekł — jak to poczciwe stare Brunaczysko, gdyby niańka około dziecka chodzi koło swego Suchowskiego?... Nie raz się śmiać trzeba patrząc, gdy serwetę mu zawiązawszy pod brodę, stary starego karmi z taką troskliwością... niemal macierzyńską! ah! są bo serca piękne na świecie!
Hrabia mocno był ujęty tem opowiadaniem.
— Nie pojmuję — rzekł — dla czego mnie nikt wcześniej o Suchowskim nie uwiadomił, abym i ja nad nim czuwał.
— Stało się to dla tego, że starowina nie życzył sobie być wam ciężarem... Nie potrzebuje wiele, a Brunak coś tam uciuławszy, z nim się dzieli.
Drugiego dnia po południu, hrabia zapukawszy, wszedł do dworku Suchowskiego, którego i tym razem zastał z Brunakiem.
Ponieważ sługa zbyt hałaśliwie robiła w izbie porządek, stary przyjaciel, w fartuchu, bez surduta ale w peruce, ze szczotką i miotełką w ręku właśnie oczyszczał izbę, gdy wpadł hrabia...
Zniknął natychmiast skonfudowany Brunak, aby się przyodziać, a staruszek ochotnie rozpoczął rozmowę z nowym dziedzicem. Opowiadał mu o nieboszczce podkomorzynie, o pożyciu jej z mężem, o stracie dzieci, o wychowaniu jedynego pozostałego syna, a naostatek i o jego zgonie...
Hrabia, którego już było doszło, że Rzęckiego uważano za... syna zmarłego, a wnuka podkomorzynej, nie wahał się spytać i o to Suchowskiego, który w początku nie miał ochoty mówić o tem. Łagodność z jaką go badał hrabia, otworzyła mu usta.
— Ale to nie ulega wątpliwości, mało, że Rzęcki jak dwie krople wody do nieboszczyka jest podobny, i że panienkę wydano za mąż bardzo pośpiesznie... podkomorzyna potem wzięła sierotę, pokochała biedaka, ale nie śmiała nic dla niego uczynić, z powodu jego urodzenia.
Opłakiwała ona tę karę bożą.
Miała intencję coś zapisać Ewarystowi i obawiała się... Wiem, iż mu małą wioseczkę Wólkę przeznaczała... a może i zapisała... ale testament...
Hrabia przerwał naturalnie zaraz, ciekawie dopytując i nagląco o to, kto mógł być sprawcą zniszczenia ostatniej woli podkomorzynej.
Kosztowało wiele Suchowskiego, otwarcie wypowiedzieć przekonanie, lecz w końcu — nie strzymał się ze zwierzeniem poufnem.
— Nieboszczka mówiła mi wszystko, radziła się w każdej rzeczy — ciągnął zwolna — nie dla tego aby tak bardzo w rozum mój wierzyła — ale znała serce, a ono często stanie za największą mądrość.
Wiem to najpewniej z ust jej własnych, że ten łotr Leszczyc tak się zawczasu obwarowywał, aby od testamentu nic nie potrzebować.
Wytłumaczył to nieboszczce, że woli mieć z łaski jej choćby mniej, ale ciepłą ręką, aby ludzie nienawistni mu i na legat nie krzyczeli.
Podkomorzyna podobno dopożyczywszy coś niewiele u Leszczyca, bo jej często grosza na datki nieustanne brakło, dała mu skrypt, w którym zawarte było to co dla niego przeznaczała.
Tym sposobem, jeden on, jeden ten Leszczyc tu jest, któremu testament nietylko nie potrzebnym, ale był przykrym, bo obdarzał tych, których on nienawidził. Jeżeli kto go sprzątnął i zniszczył, to nie kto inny jak on! Łotr to, który do wszystkiego jest zdolnym.
Mówię to — dodał Suchowski — z najgłębszego przekonania, ale razem w piersi się biję, bo któż wie, czy wstręt do człowieka i mnie nie zaślepia.
Ta pewna — dorzucił po chwili spoczynku — że w całym dworze żywej niema duszy oprócz niego, któraby się czegoś po testamencie nie spodziewała.
— Ileż podkomorzyna przeznaczała na te legaty? — zapytał hrabia.
— A! mój Boże! tego ja spamiętać nie zdołam — odparł Suchowski. — Zapisów znacznych nie było, chciała dać wszystkim ale potroszę, bo mówiła często, iż ludzi psuć datkami nie należy, ale im pomódz do własnej pracy i dorobku.
Może dla jednego Rzęckiego trochę rada była więcej przeznaczyć, a i tego się wstydziła, kosztowało ją wiele nieboszczyka syna obwinić niejako przez to i zaszkodzić jego pamięci.
A! panie hrabio — mówił ciągle powoli Suchowski — nazywano ją słabą, zarzucano wiele nieboszczce, a była to dusza śliczna, serce złote, niewiasta delikatności pełna.
Gdyby lat parę żyła dłużej — mówił Suchowski — byłaby może cel osiągnęła nie wytykając tak Rzęckiego, bo chciała go ożenić z sędzianką Pardwowską i ją dla niego wyposażyć. Tak dawszy obojgu potroszę, byliby mieli dosyć na początek.
Hrabia zatarł ręce, uradowała go własna przenikliwość.
— Ja uważałem, że młodzi mają się do siebie, choć nie wiedziałem o niczem. Bardzo mnie to cieszy... Rzęcki mi się zdaje poczciwym człowiekiem, a panienka...
— Śliczne było dziecko... dawno jej nie widziałem — odparł Suchowski — i musi być nie głupia, bo matce też na sprycie nie zbywa, tylko niepomiernie gadatliwa.
Hrabia potakująco skłonił głową.
— Cała nadzieja — dodał staruszek — że dziecku tak ta gadatliwość dokuczy, iż się jej później strzedz będzie.
Tak rozpoczęta dobrze rozmowa, gdy stary się coraz bardziej przekonywał, że hrabia miał chęci najlepsze, szła potem z coraz większą z jego strony otwartością i przeciągała coraz dłużej za każdym razem.
Hrabia przesiadywał by był może więcej jeszcze przy Suchowskim, gdyby nie okoliczność tycząca się Parola.
Brunak i staruszek mieli faworyta kota, którego przytomność choć zdala niepokoiła pudla. Miał zaś taką niepohamowaną nienawiść ku całemu plemieniowi kociemu, że żadna siła ludzka wstrzymać go nie mogła od rzucania się na kota jakiego gdziekolwiek spotykał. Najsroższe karcenie niepomagało, Parol poddawał mu się potem z rezygnacją, lecz od duszenia kotów nie umiał się powściągnąć.
Wiele ich padło ofiarą tej nienawiści, a hrabia za nie płacić musiał i cierpiał za Parola...
I tu więc zachodziło niebezpieczeństwo, że faworyt dwóch starców, który myszy nawiedzające dworek tępił, mógł Parolowi dostać się w pysk... i być zadławionym.
Uratować od pudla raz pochwyconego kota nie było środka, nie puścił go dopóki nie udusił. Często wychodził z tych walk podrapany i pokąsany okrutnie, okrwawiony — ale przykładu nie pamiętał hrabia by żywą ofiarę mu wyrwał.
Dlatego na następne odwiedziny przestał bierać[2] pudla, a gdy długo był go pozbawionym, tęsknił, lub raczej litował się nad cierpieniem opuszczonego.
Potrzeba naówczas widzieć hrabiego i faworyta, gdy się po nieco dłuższem rozstaniu spotykali znowu. Pies szalał, ale i hrabia też do tego zapominał się stopnia, iż biegał czasem i skakał z nim, czego potem, gdy go podpatrzono, niezmiernie się wstydził.
Parol witał go szczekaniem, hrabia zwykle mowę miał pochyliwszy się do niego.
— Widzisz ty, dudku jakiś... powróciłem... Czegóż było probować wyć, kiedy wiesz, że ja tego nie lubię.
Widzisz! a! widzisz — ja ci zawsze mówię, głupi jesteś, trzeba mieć rozum.
Pies coś odpowiadał, hrabia ciągnął dalej i wedle wszelkiego podobieństwa, musieli się doskonale rozumieć, bo po upływie pewnego czasu hrabia się uspakajał, pudel wracał do zwykłego trybu zachowania się i napiwszy się wody, najczęściej kładł u nóg pana, jakby go napominał, ażeby się odchodzić nie ważył...
Naówczas Adalbert jak przykuty, dla miłości psa siedział często godzinami, brał tom „Tysiąca nocy“, probował czytać, dumał, spoglądał na usypiającego przyjaciela i znajdował, że bez tego pudla źleby mu na świecie było. Któżby go tak jak on kochać potrafił? Ktoby go tak rozumiał? Ktoby posłuszniejszym był i powolniejszym?
Z trwogą czasem myślał hrabia co pocznie, jeżeli Parol, zestarzawszy, opuści go? Nieraz zawczasu o następcy dumał, o przysposobieniu sobie młodego Parola, lecz toby mogło zatruć goryczą dni pudla, który był zazdrosny, a wreszcie, czyż kiedykolwiek jaki drugi pies mógł temu być równym i nieporównanego, nieoszacowanego zastąpić




Spodziewano się lada chwila powrotu Leszczyn z gołębiami i hrabia, który za nim wcale nie tęsknił, ale przyszłych wychowańców był ciekawym, wspominał o nim porankami, dziwując się opóźnionemu przybyciu — gdy dnia jednego bardzo rano, służący Biedroń, który do osoby hrabiego był przywiązany, wszedłszy do sypialni, postawiwszy mu kawę którą zwykł był przynosić, okazał po sobie wyraźnie, iż coś miał do powiedzenia, a nie śmiał.
Hrabia, jak wiemy, do zawiązywania rozmów nie był skory, a plotek niecierpiał.
— Coś się stało, proszę jaśnie pana we dworze — zamruczał, nie mogąc powstrzymać języka, Biedroń.
Przestraszył się mocno Adalbert.
— Mówże? co się stało.
— U nas to jeszcze nigdy nie bywało, nigdy — mówił chłopak z wielką żywością. — Gdzie to kto słyszał? Tej nocy, proszę jaśnie pana, złodzieje się włamali do baszty do Leszczyca na górkę i ze wszystkiem go oporządzili, het, skrzynie, kufry, skórki, gdzie ino co było, nawet pewnie i pieniądze, bo ludzie powiadają, że nie może być, aby on ich nie miał.
Hrabia słuchał przelękły.
— Jakimże sposobem się to stać mogło? — zawołał — wszak około dworu stróże nocni chodzą.
— Otóż to, proszę jaśnie pana, stróże chodzą, ogrodniczki niedaleko, folwark dworski — mówił Biedroń. — Za życia ś. p. jaśnie pani, nigdy szpilka u nas nie zginęła... a mało tego że okradli, ale po drabinie się do okna dostali, a kraty w niem wypiłowali. Misiuk w sieni spał i nie słyszał, stara gospodyni też...
Hrabia co najprędzej ubierać się zaczął, ale nim był gotów, zastukano do drzwi, wszedł z raportem Ewaryst Rzęcki.
I on też zdziwiony był a i zgorszony wypadkiem niesłyszanym w Zakrzewie, gdzie często wszystko stało otworem, a nikt się nawet tak bardzo nie wystrzegał. Rzęcki powracał właśnie z oględzin na miejscu i przyznawał, że kradzież była spełniona zuchwale, a ze znajomością miejscowych okoliczności, gdyż wybrano chwilę, gdy Leszczyca w domu niebyło, i drabinę wzięto ogrodową, która leżała gdzieś w szopie, a mało kto o niej wiedział.
Wypadek ten naturalnie poruszył całą ludność zakrzewską, i kto tylko mógł pielgrzymował na miejsce, oglądać stojącą jeszcze u okna drabinę, rozbite okno, powyrzucane różne rupiecie. Do zrabowanej izby zamkniętej od środka inaczej dotąd jak po tej drabinie dostać się nie było można.
Nikt tak bardzo chciwego Leszczyca nie żałował, cieszono się może, iż go tak Pan Bóg pokarał, ale złodzieje, zjawiający się tam, gdzie ich nie było, którzy śmieli na dwór ludny się rzucić, wrażali przestrach we wszystkich.
Hrabia przyszedłszy sam pod basztę zastał tam już pannę Felicję, Brunaka, sług kilka, parobków, a coraz nowi ciekawi nadciągali. Misiuk płacząc stał na galeryjce. Brunak stary, który umiał każdą rzecz badać uważnie, dowodził, że złodzieje pod ogród aż furą podjechali, że ich musiało być co najmniej kilku, a zręczność z jaką dokonany został ten napad, dowodził, iż ktoś miejscowy nim kierował.
Na stronie szeptali ludzie, iż w tem może nic dziwnego nie było, gdyż Leszczyc potajemnie miał stosunki z ludźmi bardzo podejrzanymi. Posądzano go, że konie dla nieb przechowywał we dworze i po lasach u gajowych. Widywano u niego figury zakazane, a on sam po nocach bywało robił wycieczki, które się źle nadzorem lasów tłumaczyły.
Wszystko to teraz dopiero na wierzch wychodziło.
Chłopak, który z rozkazu hrabiego po drabinie się dostawszy do środka, opatrzył izbę obrabowaną, zdał sprawę z jej stanu, że mało co oprócz pustych skrzyń pozostało, tak ją dobrze zbóje oczyścili. Łup musiał być niezgorszy, bo wiedziano, że Leszczyc skąpy, chciwy, miał różne dochody, ciągnął je z lasów bez miłosierdzia, i co tylko zebrał nikomu nie powierzał, znosił do tego swego skarbczyka.
Przez cały dzień prawie krążono około baszty i niemówiono tylko o tem. Suchowski, którego hrabia po obiedzie odwiedził — rzekł tylko sucho.
— Palec boży!
Nazajutrz rano powrócił leśniczy, ale nim do Zakrzewa pojechał, już mu po drodze oznajmiono o tem co go spotkało i wpadł jak furjat na basztę, włosy sobie rwąc z głowy. Wprost na górkę się rzucił, drzwi gwałtownie poroztwierał, wbiegł do izby, i zobaczywszy co się w niej działo, z krzykiem na ziemię się rzucił. Ludzie co za nim szli musieli go do opamiętania przywodzić. Wnoszono, że strata musiała być olbrzymia.
Leszczyc stracił prawie przytomność. Chciał, to w pogoń lecieć szukać złodzieja, to miejscowych ludzi obwiniał, to jęczał i klął bezrozumnie.
Papierów porozrywanych leżało dosyć na ziemi, wszystkie je pozbierał zaraz i w pierwszej izbie na komin rzucił.
Chodził jak obłąkany i nikt się od niego słowa nie mógł z sensem dopytać. Gdy z kolei hrabia przyszedł go pocieszać, z nim nawet się rozmówić nie miał siły. Płakał i narzekał, a co więcej, momentami go jakaś trwoga ogarniała, tak że o rozum jego się obawiano.
Wieczorem w gorączce legł na łóżku i majaczyć zaczął bezprzytomnie, tak że hrabia po doktora posłać musiał.
Gdy z przestrachu ochłonęli wszyscy, okazało się dopiero, jak Leszczyc serc sobie zaskarbić nie umiał, bo nie było nikogo, coby inaczej mówił, tylko — ma za swoje, stał o sam grosz, a pan Bóg go na tem ukarał co mu najdroższem było!
Od niego samego dopytać się co mianowicie utracił, nikt nie mógł, odpowiadał coraz inaczej i zrozumieć go było trudno.
— Straciłem wszystko! — zginąłem! Kamień do szyi i w wodę.
Wściekły rzucał się w gorączce...
Z rozerwanych słów jego domyślać się było można, że i ów oblig podkomorzynej, na pożyczone i darowane mu pieniądze, który aktykowanym nie był przepadł pono z innemi rzeczami, albo się musiał zawieruszyć.
Ponieważ razem prawie z Leszczycem nadeszły zakupione przez niego gołębie i kury; hrabia, choć ich wyborem nie zupełnie był zadowolony, dla pocieszenia poszkodowanego obiecywał mu pewne wynagrodzenie.
Gdy mu o tem z polecenia Adalberta oznajmił Brunak, Leszczyc ręką pogardliwie zamachnął, wołając.
— Właśnie on mi może powrócić co ja straciłem.
Wnoszono więc, że musiał mieć grube pieniądze.
Straciwszy przytomność, gdy począł od rzeczy majaczyć Leszczyc, nie wiele z tego wyrozumieć było można; ale gospodyni i Misiuk siedzący przy nim powiadali, że ze strachu krzyczał, błagając, aby mu życia nie odebrano i więcej się trwożył o jakąś karę i pomstę, niż bolał nad stratą.
Staruszek doktór, którego hrabia pierwszy raz poznać miał sposobność nazajutrz — niegdyś ulubiony podkomorzynie, był oryginalną figurą. Nazwisko miał niemieckie i najpospolitsze w świecie, zwał się Szulce, ale długim bardzo pobytem i wychowaniem w kraju, zupełnie obyczaj jego przejął i język.
Podkomorzyna lubiła go szczególniej za niczem nigdy nie zamąconą wesołość, swobodę i przytomność umysłu. Do łoża chorego przynosił jeśli nie pomoc i ratunek, to zawsze pociechę i otuchę.
Umiał orzeźwić, rozbudzić, wywołać do życia ochotę, a z nią często i siły do niego.
Okrągluchny, rumiany, z ładną, choć starą, regularnych rysów twarzą, czyściuchny, zawsze niezmiernie starannie ubrany, elegant niemal, w towarzystwie był bardzo miłym, przy łóżku chorego nieocenionym.
Długa praktyka dawała mu rzut oka nader trafny, który w medycynie praktycznej jest wszystkiem. Zastosowanie środków leczniczych do temperamentu i osobistości nieskończenie łatwiejszą jest rzeczą niż diagnoza choroby.
Szulce często, ani języka ani pulsu nie potrzebował, aby chorobę pochwycić i oznaczyć niezmiernie trafnie. Toż samo długoletnie doświadczenie dawało mu i pewność w wyborze lekarstw, w sposobie traktowania chorego.
Szulce był ulubieńcem i dobroczyńcą okolicy, miał się bardzo dobrze, służył chętnie równie bogatym i ubogim i był w swoim rodzaju człowiekiem szczęśliwym. Za młodu żonaty, nie żenił się już powtóre i bezdzietny śmiał się sam z siebie, że na Szulcach nie będzie zbywać w Niemczech, aby spadek po nim wzięli.
Podkomorzyna bawiła się nim i za jej życia nigdy tydzień nie upłynął, żeby Szulca w Zakrzewie nie widziano. Od śmierci jej, choć teraz ciekawym był wielce spadkobiercy, nie zaglądał tu i rad był, że mu się sposobność nastręczyła poznać pana hrabiego.
Znawca chorób ludzkich był też niepospolitym znawcą charakterów i z oznak zewnętrznych rzadko się mylił w ocenianiu nowych znajomości.
Zobaczywszy hrabiego Adalberta przybywającego z pudlem, dla zrobienia z nim znajomości, od razu poczuł z kim miał do czynienia.
Nowy dziedzic niezmiernie był rad znajomości z doktorem, a figurka jego odrazu sympatyczną mu się wydała. Był też uprzedzonym, że podkomorzyna go lubiła.
Rozmowa się zaczęła od rozpytywania o pacjenta.
Szulce lekko sobie ważył jego chorobę.
— Niema się co tak bardzo lękać o niego — rzekł obojętnie — człowiek żelazny, odboleje, przechoruje, schudnie, żółci się trochę pozbędzie i wstanie rychło na nogi. Ale nim się w nim wszystko wyhuczy, nim gorączkę uśmierzy, trzeba nadzoru., bo temperament gwałtowny.
Hrabia z nim i on z hrabią w pół godziny byli już na poufałej stopie, a że Adalbert zawsze najmocniej miał na sercu obeznanie się z przeszłością, z życzeniami podkomorzynej, ze sprawą jej testamentu, począł i doktora o to badać, jak innych.
Szulce zaproszony na obiad nie odmówił. Tym czasem miał tu swych wielu, jeśli nie pacjentów, to znajomych do widzenia, ks. Solinę, Suchowskiego, starą Fryczewską itp. w Zakrzewie był jak w domu, znali go tu wszyscy i on ich, lubili go, bo nie było prawie człowieka, któremuby nie pomógł.
Chodząc od dworku do dworku miał zręczność zasięgnąć wiadomości o hrabi, o którym, chociaż w ogóle odzywano się z pochwałami, poruszano jednak ramionami i po cichu każdy dodawał, że był trochę dziwak i dziecinny.
Uśmiechano się z Parola, z którym łapano go na rozmowach, z miłości dla kur i gołębi. Szulcowi się to podobało.
— Aleście się, niewdzięczni, cieszyć powinni z tego, że ma takie niewinne upodobania! Wolelibyście żeby grosza był chciwy, albo rozpustnik? Stary kawaler, do czegoś się przywiązywać i coś lubić musi.
Czemżeby żył? Wierzcie mi, gdy spotkacie człowieka, który do niczego smaku nie ma i nie choruje na jakieś amatorstwo, to się go obawiajcie.
To dobry człek być musi!
Sędzina, która za życia podkomorzynej posługiwała się nieraz Szulcem, aby sobie coś od niej wyjednać i była dla niego z nadzwyczajną admiracją, skorzystawszy z jego przyjazdu, zaprosiła go do siebie na konferencję. Musi w oficynie nie było, wybiegła do ogrodu.
Szulce dla kobiet niezmiernie powolny i grzeczny stawił się do pani Pardwowskiej.
— No, cóż mi tam asindzka powiesz tak bardzo ważnego — odezwał się — słucham, służę.
— Konsyljarzu, dobroczyńco mój — poczęła pytlować sędzina, która krzesło sobie przysunęła do niego, aby najmniejszego słowa nie stracić — wyglądałam ciebie z upragnieniem niewysłowionem. Mam w tobie ufność, potrzebuję rady... Widziałeś hrabiego?
— A jakże, miałem to szczęście.
— Co mówisz o nim?
— Lepszego, gdybyście sobie na urząd wypisali, mieć nie mogliście — rzekł doktor. — Zdaje się być doskonały człowiek, miękki i słodki, jak toruński piernik.
Sędzina patrzała mu w oczy natarczywie.
— Nie zdradzisz mnie? — szepnęła przysuwając się bliżej jeszcze.
— Ja? — uśmiechnął się Szulce — a kogóżem ja kiedy zdradził?
— Ale bo, widzisz, idzie tu o rzecz największej wagi! o los, o szczęście tej drogiej Musi — mówiła sędzina. — Wystaw sobie, Musia, mimowoli, nie myśląc o tem, oczarowała, rozkochała tego hrabiego. Patrzę na to, mam oczy, znam się na tem, słowo ci daję on szaleje za nią, robi z nim co chce.
Sędzina ręce załamała.
— Ale, cóż po tem? głupie dziecko, zamiast z tego korzystać, zapewnić sobie przyszłość, mnie, familji, ona się durzy z tym Ewarystem, z tym przybłędą Rzęckim... no... i szczęście z rąk wypuszcza.
Doktor się zdziwił.
— Hrabiego raz widziałem w życiu — rzekł — powolna, dobra jakaś natura, ale mi się nie widzi skłonnym do zakochania.
Sędzina mówić mu nie dała, przerywając nader gwałtownie.
— Konsyljarzu! ja jestem kobietą! mam oczy! Człowiek wstydliwy, skromny — ale, powiadam ci, zakochany po uszy! Co rana biega do ogrodu pod pozorem gołębi i godzinami siedzi byle na Musię patrzył i głosu jej słuchał.
No, a ta — proszę cię — ta przy nim niemal mizdrzy się do Rzęckiego, poleca go jeszcze — i coby miała korzystać ze słabości.. coby miała go pochwycić — niemal odpycha... Ty wiesz jak ja to dziecko kocham, nie śmiem się jej sprzeciwiać, a serce mi pęka....
Mogłaby być panią, hrabiną i szczęśliwą.
Szulce zrobił minę dziwną.
— Ale, kochana sędzino, Musia nie ma lat dwudziestu... a temu pewnie do pięćdziesięciu niedaleko... Mężczyzna niepokaźny, niepiękny...
— A! — przerwała sędzina żywo — co znaczy piękność? co warta nasza młodość? Do niego się doskonale przyzwyczaić można, ale majątek, tytuł, pozycja w świecie...
— Sędzino dobrodziejko, mamże przypomnieć, że one nie zawsze dają szczęście?
— Ale człowiek przytem dobry, łatwy! — szeptała Pardwowska — Musia by go prowadziła na niteczce. Byłaby panią w domu w całem znaczeniu tego wyrazu...
— A cóż ja mogę poradzić na to, jeśli go nie chce? — spytał doktor.
— Gdybyś jej myśl poddał, szepnął — rzekła sędzina. — Mnie ona usta zamyka. Gdy chcę jej o tem mówić, gdyby kilka osób zwróciło na to uwagę, że wielkie szczęście ma w ręku, uczyniłoby to na niej wrażenie.
— Konsyljarzu kochany, sprobuj tak wpół żartem ją hrabią prześladować... proszę cię...
Szulce niezaraz odpowiedział.
Pardwowska nanowo puściła sobie wodze.
— Proszę cię, konsyljarzu... taka pozycja! dla niej i dla mnie! Mieć to w ręku i wypuścić... Czy się godzi?
— A jeśli się oni z Rzęckim kochają? — zapytał Szulce.
— Miłość, ta nieszczęsna miłość, otóż to cała bieda! — wykrzyknęła sędzina. — Każda z nas przez to przeszła... Nabijamy sobie głowy tem głupiem kochaniem, poświęcamy mu potem wszystko, a po roku... z miłości tej tylko gorzkie łupinki zostają.
Doktor się uśmiechał.
— Mój konsyljarzu, zrób! uczyń o co cię proszę! — wołała, składając ręce matka. — Ja patrząc na to co się tu dzieje, mogę powiedzieć, omdlewam z niecierpliwości i obawy, aby się nam jedyna może w życiu okazja nie wymknęła.
— Mów pani sama to córce — rzekł Szulce.
— Musia mi usta zamyka! — westchnęła sędzina. Modlę się, ażeby w jakikolwiek sposób pozbyć się tego Rzęckiego.
W tej chwili wpadła Musia powołując do stołu. Szulce wstał. Sędzina poszła do toalety poprawić włosy.
— Co ja tu słyszę? — odezwał się do dziewczęcia żartobliwie doktor. — Wszyscy w Zakrzewie powiadają, że panna Emma wkrótce ma zostać jaśnie wielmożną hrabiną.
Musia aż poskoczyła, zarumieniona jak wiśnia — wnet się śmiać poczęła.
— Konsyljarz nie wiesz chyba, że hrabia jest żonaty?
— Jakto! — spytał Szulce.
— A no, tak! z pudlem! — rozśmiało się dziewczę i poczęła wołać głos zmieniając, jakby służącego naśladowało. — Proszę do stołu! do stooołu! do stooołu!
W sali jadalnej czekał hrabia, któremu w istocie Parol towarzyszył, tak poważny i serjo jak zwykle. Zdala wąchał on ślady doktora, aby się o gatunku człowieka przekonać.
Szulce, który po widzeniu się z hrabią, odwiedzał Leszczyca, zdał sprawę z jego stanu zdrowia.
— Gorączka trwa jeszcze — rzekł — ale ją zwyciężymy. W ciągu długiej praktyki mojej — dodał — miałem zręczność przekonać się, ze zgryzot i żalów, jakie różne straty w życiu przynoszą, straty pieniężne niemal się najdotkliwiej czuć dają. Bardzo mało jest ludzi coby je umiarkowanie znieść potrafili... większa część szaleje.
— Jakże chcesz — odparła sędzina — gdy całe życie się pracowało na zebranie sobie zabezpieczenia spokojnej starości. Z pieniędzmi traci się niemal życie! Wiem, że Leszczyc dosyć był chciwy, lecz jeżeli stracił wszystko... może oszaleć, bo... drugi raz się nie dorobi, a miejsce oficjalisty...
Musia przerwała czemś rozmowę, której treść się jej nie podobała. Nie lubiła Leszczyca. Hrabia ani z sympatją, ani ze wstrętem się nie zdradzał dla niego, bolał tylko nad tem, że rabusie korzystali z chwili, gdy leśniczy przez niego był wysłanym.
— Odemnie mu słusznie się jakaś kompensata należeć będzie — dodał po cichu.
Służący, który stał za hrabią, a ośmielony jego powolnością, sądził, iż mógł głos zabrać — odezwał się, że w nocy majacząc Leszczyc, ciągle wołał — papiery! gdzie ten papier! — a kilka razy wykrzyknął — testament! ukradli testament...
— To dowodzi — przerwał doktor — że zawczasu musiał zrobić testament.
— Drudzy to inaczej tłumaczą — zamruczała sędzina.
Hrabia spojrzał niespokojnie, ale Musia pochyliła się do witającego ją Parola i coś przemówiła do niego. Uwaga wszystkich na psa zwróconą została.
Przyjaźń jego z Musią hrabiemu widocznie robiła największą w święcie przyjemność. Twarz miał rozpromienioną.
Parol zabawiając się z Musią, niekiedy zwracał głowę ku panu swemu, jakby go chciał uspokoić, że ta grzeczność przywiązania jego nie osłabi — i zdawał się gotów na skinienie zwrócić do hrabiego, ale Adalbert pochwalał mu bardzo przyzwoite obejście się z panienką. Parol to doskonale rozumiał.
Zapytał doktora gospodarz, czy on psy lubi.
— Bardzo — odparł konsyljarz — ale z mojem powołaniem nie zgadza się chowanie takiego towarzysza, a w domu mało siedząc, muszę się wyrzec psa...
— A ptaki? — zapytał hrabia.
— W klatce bym ich nie zniósł — mówił doktor.
— Ani ja... ale swobodne — nalegał monoman — ja przepadam za gołębiami.
— Na wszystkie takie miłośnictwa wiele mieć czasu potrzeba — rzekł doktor.
Hrabia westchnął i nie mógł się wstrzymać od naiwnego ubolewania nad faworytami, których w Brodnicy porzucić musiał.
W czasie obiadu, Szulce, któremu rozmowa z sędziną ciągle była na pamięci, bardzo uważnie śledził wejrzenia, obejście się hrabiego z Musią i nie pochwycił nic coby wnosić dozwoliło, że był zakochanym. Spoglądał na nią bardzo czule, czuwał nad nią, słuchał z przyjemnością co mówiła, ale w tem więcej było opiekuńczej jakiejś ojcowskiej troskliwości, niż miłosnego szału.
Zaledwie wstali od stołu, gdy sędzina pochwyciła; doktora na stronę.
— Widziałeś?
— Co!
— Jak on ją jadł oczami? jak on każdy ruch jej śledził? jak się pochylił podnieść serwetę, gdy upadła? Cóż mówisz?
Szulce pochylił się do ucha.
— Sędzino dobrodziejko, zakochani inaczej wyglądają?
— Ale bo wstydzi się, kryje! — przerwała uparta matka — prawdziwie, nie rozumiem cię. Trzeba być ślepym...
Tymczasem gdy sędzina się tak z doktorem sprzeczała, hrabia, Musia i Parol zabawiali się we troje. Adalbert przygotował był jedzenie dla przyjaciela i chciał pokazać jak doskonale wyuczony był, jak posłuszny...
Postawiono talerz, pełen najsmaczniejszych kąsków pod nosem prawie pudlowi, który usiadł i patrzał na pana, czekając skinienia jego.
Zaczęła się rozmowa między nimi na migi. Hrabia to palcem wskazywał na talerz, a pies się do niego skradał powoli i zbliżał, oglądając na niego, to groził na nosie, a Parol cierpliwie przysiadał i czekał nowego skinienia. Jedzenie już miał pod nosem, patrzał na nie, nasycał się jego wonią, ale udawał obojętnego, aż ruch ręki dozwolił skosztować. Tak... tylko skosztować, bo hrabia nielitościwie syknął, pies oblizał się, porzucił kość i usiadł spokojny. Musia uradowana śmiała się i głaskała go. Adalbert po kilkakroć powtarzał te próby psiej cierpliwości, aż naostatek sędzianka wyprosiła, że pudlowi dozwolono spokojnie miskę jego wypróżnić...
Ten popis wprawił hrabiego w bardzo dobry humor, bo rozum i wychowanie Parola miał na sercu niemal tak jak swoje własne. Począł potem Musi opowiadać dzieje swojego faworyta, jak go wziął na opiekę i wychowanie małem szczenięciem, ile miał z nim kłopotów, dopóki nie zrobił z niego tego wzoru dobrego psiego wychowania, jakim był teraz Parol niezaprzeczenie. Adalbert pamiętał wszystkie szczegóły, opisywał wszelkie środki pedagogiczne, jakich używał dla rozwinięcia jego intelligencji, przymiotów, serca i cnót towarzyskich.
— Teraz, powiadam panience — dokończył — mogę iść o największy zakład, że drugiego takiego psa, choćby nawet pudla, nikt mi nie pokaże. Te niby uczone pudle, co to z niemi jeżdżą niemcy po świecie, nie zaprzeczam, że są nieźle wytresowane, ale wiele sztuk, z tych które pokazują, polegają na zręcznem oszustwie, a co mój Parol umie, to już gruntownie i naprawdę...
Rozmowa nader niewinna o pudlu z Musia przeciągnęła się dosyć długo, a sędzina z oczów na chwilę nie spuszczała tej pary, dopatrując się w panu hrabi i jego obejściu się z córką, cale innych symptomatów, niż doktor Szulce, który był przekonanym, iż hrabia wcale się zakochać nie myśli...
Pardwowska uporczywie przy swojem stojąc, i wbiwszy sobie raz w głowę, że jej obowiązkiem jest wydać córkę za hrabiego, osnuła sobie cały plan postępowania. Obrachowała, że nieśmiałego starego kawalera należało naprzód ośmielić i nieco popchnąć... następnie miała za obowiązek, otwarcie, stanowczo się rozmówić z Rzęckim i w imię sumienia skłonić go aby się oddalił a Musi świata nie zawiązywał.
Dopiero potem, na samym ostatku, miała przypuścić szturm do córki, najtrudniejszy dla jej serca, i dlatego odłożony na koniec.
Sędzina miała się za nader zręczną, i obiecywała sobie wszystko to doprowadzić do pomyślnego końca...
Doktor Szulce przepisawszy co około chorego czynić miano, przyrzekł go nawiedzać i odjechał, a Pardwowska zaraz następnego dnia, przygotowawszy argumenta, ułożyła się tak, aby po obiedzie sam na sam z hr. Adalbertem mogła pozostać.
Nie przewidywał on pewnie co go czekało, przez grzeczność słuchał często długich nudnych paplanin szanownej kuzynki, zaledwie jej jakiem słówkiem przerywając... i tym razem z rezygnacją gotował się usłyszeć coś o Trockich lub Osmólskich, jak zwykle.
Tymczasem sędzina bardzo zręcznie skręciła na ogólne zagadnienie ożenienia, wyboru mężów i żon i zmusiła hr. Adalberta do roztrząsania z sobą tego ważnego przedmiotu. Pardwowska bardzo zuchwale wkroczywszy in medias res, poczęła od pytania, à brule pourpoint, dlaczego się hrabia nie żenił?
Wielkiemi oczyma spojrzał na nią zagadnięty, zarumienił się nieco, pomyślał i w prostocie ducha odpowiedział:
— Nie trafiło się, nie myślałem o tem, a wreszcie i położenie moje nie dozwalało.
— No — odparła śmiało sędzina — ale hrabiemu czas nie minął. Jesteś doskonale zakonserwowany, masz teraz piękna pozycję na świecie, możesz o tem pomyśleć i powinieneś. Możesz kobietę jaką poczciwą szczęśliwą uczynić i sam jeszcze stracone powetować lata.
Hrabia zmięszał się bardzo.
— Ale, zmiłujże się, pani sędzino dobrodziejko — rzekł. — Chyba żartujesz ze mnie? Mam już sporo siwych włosów, no i metryka pokazuje, że się zbliżam do tego terminu, w którym już ani się sam człek żeni, ani żenią go ludzie, tylko djabeł chyba...
— Co za wiek? jaki wiek? — żywo, nie dając mu dalej mówić ciągnęła Pardwowska. — U nas w Polsce ludzie bywało i w siedmdziesięciu leciech się żenili, dochowywali dziatek i byli szczęśliwi... Hrabia nie wygląda nawet na czterdzieści, słowo daję... jesteś zdrów, rumiany...
Adalbert spuścił oczy jak panienka, której prawią komplementa, milczał chwilę, a potem odezwał się poważnie:
— Wcale się żenić już nie myślę. Był na to czas ale przeszedł, mam nałogi starokawalerskie. Co mi potem, że wyszłaby za mnie jaka biedna istota, któraby potem opłakiwała swe losy.
— Dlaczego! dlaczego! słowo daję, że nie rozumiem hrabiego — odezwała się, nie dając zbić sędzina. — Ja obstaję przy tem, nietylko dla fantazji, ale z obowiązku, powinieneś się hrabia ożenić i podzielić tem, czem Pan Bóg dał z dobrą jaką a ładną dziewczyną, któraby go uczyniła szczęśliwym...
Adalbert słuchał obojętnie, nie trafiało to do jego przekonania. Sędzina raz począwszy niewyczerpanemi szafowała argumentami, przywodziła mnogie przykłady małżeństw, równie napozór niedobranych wiekiem, które pomimo to bardzo były szczęśliwe.
— Nie, nie — mówiła — my hrabiemu nie pozwolimy tak samotnie się tu nudzić w Zakrzewie. Familja, sąsiedztwo, wszyscy sobie tego życzą, abyś się ożenił, wszyscy, jak ja, znajdują to stosownem, koniecznem, przyzwoitem. My kochanemu kuzynowi wyszukamy, znajdziemy taką towarzyszkę, żebyś się do niej mógł przyzwyczaić...
Zagrożony tak hr. Adalbert, biorąc to wpół za żart, uśmiechał się i nie sprzeciwiał napróżno, wielkiej do tego nie przywiązując wagi. Sędzina też za pierwszym szturmem nie spodziewała się wyłomu uczynić i rozpocząwszy tak szczególną kampanię przeciwko staremu kawalerstwu, postanowiła następnych dni przy każdej sposobności ciągnąć ją dalej. Nieznacznie chciała doprowadzić do tego, aby się nareszcie domyślił, że własną swą ukochaną Musię gotowa była mu ofiarować.
Napady więc powtarzały się dni następnych, przy każdem niemal spotkaniu, ale zamiast wywrzeć skutek spodziewany, gdy hrabia się z niemi oswoił, już go znajdowały obojętnym. Słuchał nie poruszając się, często nie odpowiadając.
Naówczas sędzina, sądząc go dostatecznie przygotowanym, zamierzyła usunąć przeszkodę największą. Według niej hrabia nie mógł nigdy wpaść na szczęśliwą myśl starania się o Musię, dopóki ją widział zajętą Rzęckim, a jego nią. Potrzeba było pana Ewarysta bądźcobądź ztąd usunąć.
Tu zadanie znacznie się stawało trudniejszem, ale dla serca matki, dbałej o los córki, dla takiej czynnej kobieciny jak sędzina im co trudniejszem się wydaje, tem pobudza silniej do zajęcia, dodaje odwagi. Pardwowska dzień i noc myśląc o tem, bardzo umiejętnie porozstawiała swe strategiczne sieci.
— Chce czy nie — mówiła sobie codzień — ja go z Musią ożenić muszę!!




— Proszę kochanego pana hrabiego — mówiła jednego z dni następnych sędzina do Adalberta, spoufalając się z nim coraz hardziej. — Hrabia, który masz tak złote serce, prawdziwie! powinienbyś pomyśleć o losie tego dobrego ale trochę rozpróżnowanego chłopaka... mówię o Rzęckim.
Zawsze to powtarzałam nieboszczce podkomorzynie, że jego tu w Zakrzewie, tak, bez stałego zatrudnienia nie godzi się trzymać i należy mu pomódz do karjery, ale nie dać mu zgnuśnieć na wsi. Chłopiec lata próżnuje, bawi się, nic nie robi, i, proszę hrabiego, co za przyszłość?
Słowo daje, mnie go żal.
— A, a, cóż z nim robić? — spytał hrabia naiwnie.
— Ja nie wiem — mówiła sędzina — tylko czuję, że dla niego tu nie miejsce. Mógłby się uczyć jeszcze, albo gdzie uplasować się przy fabryce lub tym podobnie. Cóż on tu wysiedzi? Oficjalista — nie oficjalista... nie zajmuje się stale niczem.
Szkoda chłopca!
Hrabiego uderzył ten pogląd nowy na przyszłość Rzęckiego, który nie był bez pewnej podstawy.
— Naprzykład — rzekł — cóżby mu wybrać? On mi jakoś nigdy nie wspomniał, żeby w sobie czuł jakie powołanie.
— Otóż to właśnie źle — przerwała Pardwowska. — Marnuje się tak bezczynnie. Nieboszczka była dla niego zbyt powolną, używała go różnie, do małych posług, zresztą polował, konie najeżdżał, no i w salonie gawędził... Od młodości tak na rezydenta rosnąć, to prawdziwie żal bierze patrząc.
— Przyznam się pani sędzinie — odezwał się hrabia, powoli cedząc wyrazy. — Mnie te konsyderacje na myśl nie przyszły, ale jest racja.
— Nieprawdaż? — szepnęła Pardwowska. — Mówię to z dobrego serca, bo chłopiec poczciwy i zasługuje na to, żeby się nie zwalał marnie... no, i czas jeszcze...
Zamyślony hrabia głową pokręcał... Wyjścia z tego problematu nie widział...
— Pani znajduje? — spytał, chcąc się czegoś stanowczego dowiedzieć.
— Ja tylko znajduję, że należałoby go pchnąć gdzieś ztąd — mówiła sędzina. — Hrabia byś mu trochę mógł dopomódz na początek...
Adalbert głową dał znak, że chętnieby to nawet uczynił.
— Powiedz mi pani szczerze — przerwał — może on sobie tego życzy?... Mówił co pani o tem?
— A! nic! nic! — zawołała sędzina — od niego o tem nic nie wiem, ale jabym mu tego życzyła...
A może — dodała oczy spuszczając — mam do tego pewne... blisko mnie obchodzące pobudki.
— Hę? — odezwał się hrabia, pochylając się ciekawie.
— Nie potrzebuję się z tem kryć przed panem hrabią — mówiła dalej sędzina. — Idzie mi o córkę. Chłopak młody, Musia ładna, nie ma dziwu, że mu głowę nie chcąc i nie myśląc o tem, zawróciła, a z tego nic być nie może... Musia... dla Musi on jest zupełnie obojętnym... zupełnie!
Hrabia aż się wyprostował.
— Proszę! — odparł — ale czyż to może być? a ja byłbym przysiągł...
Sędzina mówić mu nie dała.
— Dziewczę wesołe, trzpiot, grzeczne dla wszystkich, ale ja to wiem najlepiej, że on jej jest obojętnym. Bawi ją, nie więcej.
Potem ja nigdy w świecie bym za niego nie wydała mojej córki.
— Dlaczego? — zapytał hrabia.
— Pozwól mi się pan nie tłumaczyć — żwawo ciągnęła dalej Pardwowska. — Musia go nie kocha, a ja mam moje powody, dla których w żadnym razie...
Potrząsnęła głową.
— Ale, nigdy w świecie — mówiła — dla Musi człowieka dojrzałego, a przytem zamożnego. Za młokosa nie mającego majątku nigdy w świecie...
Zżymała się sędzina i zdawała samą myśl z oburzeniem odtrącać.
Hrabia, który ich oboje widywał nieraz z sobą w najlepszej komitywie, nie mógł się oswoić z tą myślą, aby byli dla siebie obojętnymi, szczególniej Musia.
Siedzieli czas jakiś naprzeciw siebie milczący, Pardwowska, nie doczekawszy się odpowiedzi, puściła się dalej:
— Niech mi hrabia wierzy — mówiła — ja córkę moją znam lepiej niż ktokolwiekbądż, każdą jej myśl odgaduję. Musia także troszczy się losem Rzęckiego, ale i onaby rada była, ażeby sobie nią głowy nie zawracał, a zajął się pracą i myślał o przyszłości.
Z tego tematu, warjując go na różny sposób, sędzina długo przygrywała słuchającemu jej hrabiemu, aż nareszcie przybycie doktora Szulca uwolniło Adalberta od nieco już powtarzających się i nudnych argumentów w sprawie Rzęckiego.
Nazajutrz hrabia, wyszedłszy rano, szczęśliwym trafem spotkał się z Ewarystem w ulicy ogrodu i skinął na niego aby się zbliżył.
Sztuki naprowadzania zręcznego rozmowy na przedmiot dany hrabia nie posiadał wcale; kłopotał się nieraz niezmiernie jak przystąpić do drażliwego zadania, ale najczęściej szedł prosto z mostu...
— Słuchaj no, panie Ewaryście — rzekł — co chciałem mówić? Przyszło mi na myśl, co też waćpan z sobą myślisz na przyszłość? Wybrałeś jakie powołanie?
— Ja? — zapytał Rzęcki zdumiony bardzo — ja? Za życia nieboszczki podkomorzynej słuchałem jej rozkazów, woli swej nie miałem... a teraz nie wiem doprawdy cobym miał począć, nie namyśliłem się jeszcze.
— Ja bo to tylko dlatego o tem mówię — dodał hrabia — że waćpanu dobrze życzę, i gdybyś chciał abym ci do czego dopomógł?... chętnie.
P. Ewaryst przyszedł go w ramię pocałować, ale się trochę uląkł. Wyglądało to, jakby się go ztąd pozbyć chciano, a oddalić się od Musi było dla niego największem nieszczęściem, jakie go spotkać mogło. Posmutniał widocznie.
— Czy ja tu panu hrabiemu zawadzam? — szepnął nieśmiało.
— Ale, uchowaj Boże — prędko rzekł Adalbert. — Waćpan mi tu jesteś i miły i potrzebny, tylko ja nie chcę znowu być egoista.
Wolnemi krokami szli oba razem ku oranżerji i nowemu gołębnikowi, zkąd już głosik śmiejącej się Musi ich dochodził.
Musia, nie przeczuwająca wcale jaki ją spisek otaczał i groził jej, bardzo szczęśliwo zobaczyła razem przybywających, Rzęckiego i hrabiego, których rada była widzieć w jaknajlepszej zgodzie z sobą.
Adalbert przywitał ją jak zwykle, a Parol wyprzedził jeszcze, łasząc się i podskakując ku dziewczęciu, tak że nawet gołębie popłoszył i dostał rozkaz.
— Do nogi!
Spuściwszy ogon, pies posłuszny i zawstydzony cofnął się natychmiast.
Przez chwilę gołębie zajęły wszystkich przeważnie, oprócz Ewarysta, który stał smutny, ważąc w sobie co mogło znaczyć to wystąpienie hrabiego i jaki był powód jego.
Myśl sama przymusowego oddalenia się z Zakrzewia okrutnie go już bolała. Hrabia czy przypadkiem czy umyślnie, przypomniał sobie Leszczyca chorego i rzekł:
— Mój panie Rzęcki, bądź łaskaw, dowiedz się proszę do baszty, co się tam z tym biedakiem dzieje? Lepiej, gorzej?
Posłuszny p. Ewaryst, rzuciwszy tylko okiem na Musię, która mu się uśmiechnęła, pobiegł szybkim krokiem ka wałom, aby co najprędziej powrócić.
Hrabia tymczasem przekonany, że sędzina, jak upewniła, działała w myśl i wedle życzenia córki, gdy zobaczył, że Rzęcki się oddalił, skinął ku Musi.
— Nieprawdaż? — spytał — możeby lepiej było, aby pojechał gdzieś i myślał o jakiejś przyszłej karjerze?
Musia nie zrozumiała z początku.
— Kto? — zapytała.
Hrabia wskazał za oddalającym się i skinął głową.
Sędzianka stała, nie wiedząc sama co odpowiedzieć. Zwolna piękne, gładziuchne czoło marszczyć się zaczynało.
— Hrabia chcesz się go ztąd pozbyć? — spytała smutnie — czyż zawinił co? czy się naprzykrzył?
Łzy poczynały się jej kręcić w oczach.
— Broń Boże! — zawołał hrabia — ale ja sądziłem... mówiono mi... domyślałem się (nie śmiał jeszcze wymienić sędzinej), że wszyscy sobie tego życzyli.
Wszyscy — tak wyraźnie znaczyło, iż Musia była z nimi, że dziewczę cofnęło się aż łamiąc rączki.
— Wszyscy! wszyscy! — powtórzyła — ale któż wszyscy. On?
— Nie, zdaje mi się, że on o tem nie myślał... lecz...
— A pan hrabia? — przerwała Musia.
— Ja także?
— Więc któż? — żywo przerwała sędzianka.
Hrabia znalazł się w położeniu nader trudnem, spostrzegł, że postąpił nieostrożnie i że nie potrafi się wytłumaczyć, chyba składając to na sędzinę. Niebardzo znowu życzył sobie zbyt się o tem rozgadywać z Musią. Zakłopotany dumał jak się wywiąże, gdy dziewczę niespokojnie dorzuciło:
— Któż tę myśl podciął hrabiemu?
Adalbert teraz stanowczo już sędzinej postanowił nie zdradzać...
— Ale to tak, mówiło się, ludzie... coś słyszałem — rzekł. Życzę mu najlepiej, słowo daję. Nikomu źle a panu Ewarystowi lepiej niż innym.
— Więc, zdaje mi się — z pewnem wahaniem dodała Musia — ja nie wiem, ale mnie się zdaje, że on najlepiej sam powinien wiedzieć czego sobie życzy i co uważa za najkorzystniejsze.
I — rzekła ciszej, zawahawszy się trochę — i panu hrabiemu, to uczciwy taki człowiek jak on, może się przydać bardzo, na cóż się go pozbywać?
Adalbert rad, że się wszystko tak jakoś rozwiązało, głowę schylił i natychmiast zwrócił się do gołębi. Z żywością wielką począł badać sędziankę, która wcześniej przybyła, czy zaraz do niej przyleciały i jak się znajdowały przy żerze?
Musia też rada, iż, jak się jej zdawało, odwróciła niebezpieczeństwo, z ochotą rozgadała się obszernie o młodych, o nowoprzybyłych, o rozmieszczeniu ich i t. p.
Zajęcie ptactwem trwało tak długo, aż Rzęcki, który starał się uwinąć jaknajżywiej, powrócił z oznajmieniem, że Leszczyc miał się cokolwiek lepiej, doktor nic nie widział już grożącego, ale zapowiadał długą rekonwalescencję i kazał się wystrzegać wszelkiego większego poruszenia, któreby recydywę sprowadzić mogło.
Szulce sam miał być dnia tego w Zakrzewie i widzieć się z panem hrabią.
Dnia tego zatruta niepokojem jakimś zabawa z gołębiami trwała krócej niż zwykle. Musia pierwsza, bardzo poruszona i nieumiejąca panować nad sobą, opuściła oranżerję i pobiegła do matki.
Sędzina jeszcze się zadumana rozsmakowywała w drugiej filiżance kawy, gdy Musia wpadła, nadzwyczaj roznamiętniona jakoś, do oficyny.
Matka odrazu poznała, że ją coś bardzo boleśnie dotknąć musiało, i zerwawszy się od stolika, chwyciła, ściskając ją i wołając rozpaczliwie:
— Dziecko moje, co tobie?
Musia przemówić nie mogła, rzuciła się na krzesło i przybrała postać nieszczęśliwej.
Tu zaznaczyć musimy, że między matką a córką co do Rzęckiego, do otwartego wynurzenia się z obu stron dotąd nie przyszło. Emma wiedziała, iż matce nie jest tajnem przywiązanie dawne i stałe do Rzęckiego, i że ona niebardzo chętnem widzi je okiem. Matka krzywiła się, ale sprzeciwiać otwarcie kochanemu dziecięciu nie chciała.
Często Musia sama zamykała jej usta. Stanowcze rozmówienie się w tym przedmiocie szło w przewłokę. Rozumiały się jednak dobrze, a równie córka pochlebiała sobie, że matkę zjedna, jak matka że Musie nawróci.
Z trudnością przychodziło jej teraz wytłumaczyć się przed sędziną, nie wiedziała od czego począć. Matka, im dłużej trwało milczenie, tem groźniejszem je sądząc, nalegała coraz żywiej.
— Ale mówże? trzymasz mnie jak na żarzących węglach? cóż się stało? Mów.... Jesteś cała pomięszana... Gdzie byłaś? u gołębi?
Musia główką potwierdziła to.
— Widziałaś hrabiego?
Na to sędzianka wykrzywiła usteczka, trudno z niej co dobyć było... bo rozważała jeszcze, o ile się przed matką mogła odkryć. Miłość dla Rzęckiego czyniła ją ostrożną. Zwolna przychodziła do siebie... Matka śledziła każdą zmianę jej twarzy, usiłując napróżno odgadnąć, co ją tak mocno poruszyło.
Musia tymczasem uspakajała się i chciała ukryć to czego doznała.
— Cóż to było? — mówiła sędzina, ciągle nalegając — czy hrabia miałby się źle znaleźć z tobą? Ale... to być nie może.
Córka ruszyła ramionami.
— Niech się mama nie trwoży — rzekła naostatek — nic się nie stało... tylko tego hrabiego prawdziwie często zrozumieć nie można...
— Mówił co?
— To się nie mnie tyczy — odparła Musia zadumana.
— A kogóż?...
— Przez jakieś dziwactwo... nie wiem... chciałby się ztąd pozbyć Rzęckiego.
Sędzina przybrała minę poważną.
— Musi mieć jakiś powód do tego — poczęła — a przyznam ci się, że nawet w interesie pana Ewarysta możnaby życzyć, aby na wsi tak nie próżnował, nie mając tu co do czynienia.
Ponieważ Musia spuściwszy oczy, nic nie odpowiadała, sędzina ciągnęła dalej.
— Jaka tu przyszłość dla niego? Hrabia dobrze mu życząc, zapewne pomyślał o tem, aby rozpoczął jakąś czynniejszą karjerę... Ja w tem zupełnie się z nim zgadzam... Rzęcki nie ma tu co robić.
Musia zacisnęła usta, wielkiemi oczyma wyraziście patrzyła na matkę, wstała z krzesła powoli, i nie mówiąc słowa wyszła do drugiego pokoju.
Nadto dobrze znała córkę sędzina, aby w tej chwili rozdrażnienia dalej rozmowę prowadzić o tem chciała... została więc w pierwszym pokoju, niezbyt zmartwiona tem co zaszło. Owszem rada była, że się rozwiązanie jakieś po jej myśli przybliżało. Musia mogła się wydąsać i wypłakać, a potem zwolna obyć z tą myślą, aby zamiast młokosa bez przyszłości wziąć hrabiego.
Lecz aby tego dopiąć, oddalić było koniecznie trzeba tego Rzęckiego...
Hrabia zanadto był łagodnym i dobrym, ażeby sam się zebrał na krok stanowczy. Sędzina, raz rozpocząwszy, musiała doprowadzić to zręcznie do końca.
Przy obiedzie przytomność doktora Szulca, który dopomagał do utrzymania rozmowy, ożywiła towarzystwo i wszystkim była bardzo na rękę. Przynosił on wiadomość, że chory Leszczyc, chociaż miał się lepiej, tak nadzwyczajnie był dokonaną u niego kradzieżą znękany, tak nie mógł się z tą myślą straty poniesionej oswoić, iż przypuszczać należało nadzwyczaj wielką szkodę wyrządzoną mu przez złodziei...
Wygadał się z tem, że zginęły mu papiery bardzo ważne, a między innemi oblig podkomorzynej na należność, jaką miał u niej.
W ciągu rozpraw o Leszczycu, pomiędzy sędziną, doktorem i hrabią, matki czujne oko dostrzegło ciągłą zamianę wejrzeń i jakichś znaków porozumienia pomiędzy Musią a siedzącym w końcu stołu Rzęckim.
Nie podobało się jej to wcale, lecz się pocieszała tem, że ona dokaże w końcu, iż gaszek ztąd oddalić się musi.
— Nadto dałam daleko zajść temu głupiemu, dziecinnemu romansowi, którego nie brałam na serjo — mówiła w duchu — ale czas już działać i radzić na to, abym mojej nieostrożności zbyt drogo nie przypłaciła.
Przez cały wieczór dnia tego sędzina szukała napróżno zręczności spotkania się z Rzęckim... Chciała koniecznie z nim rozmówić się na cztery oczy; ale p. Ewaryst się nie pokazywał i dopiero nazajutrz rano przyłapała go około oficyny.
— Panie Rzęcki — zawołała poważnie — proszę cię, jeżeli masz czas, mam z tobą do pomówienia.
Ewaryst śpieszył wprawdzie, aby przy gołębiach spotkać się z Musią jak zwykle, ale rozkaz matki spełnić musiał. Razem z nią weszli do ciemnego szpaleru prowadzącego ku wałom. Sędzina potrzebowała się namyśleć jak ma zagaić rozmowę. Sama jej postawa i mina nic dobrego nie rokowały. Zasępiona była i niespokojna.
— Chciałam się z panem rozmówić otwarcie — rzekła w końcu, siląc się na bardzo wielką powagę matrony. — Mam dla pana szacunek wielki, mam ufność w jego szlachetnym charakterze, sądzę, że się na nim nie zawiodę. Posłuchaj mnie pan z uwagą.
Niespodziane okoliczności położenie, w jakiem się znajdujemy, uczyniły bardzo ważnem dla całej naszej przyszłości.
Nie ulega wątpliwości, że hrabia się kocha w Musi.
Rzęcki chciał zakrzyknąć, protestując.
Sędzina mówić mu nie dała.
— Proszę mnie słuchać — rzekła — ja co mówię, tego jestem zupełnie pewną. Nie łudzę się, znam ludzi, zresztą mam dowody dotykalne, że tak jest.
Musia może go nie kochać, ale to jest człowiek dobry, łagodny, łatwo się przywiąże do niego i będzie szczęśliwą. Sama mi mówiła, że wstrętu do niego nie ma.
Nie potrzebuję panu tłumaczyć, jakiemby to było szczęściem dla mnie, dla niej, dla całej rodziny, gdyby się to małżeństwo skojarzyło.
Tymczasem spełnieniu moich najgorętszych życzeń waćpan jeden stoisz na przeszkodzie.
— Ja? — wykrzyknął Rzęcki.
— Tak, pan... waćpan, to jawna rzecz, jesteś rozkochany w mojej córce, a choć ona go nie kocha, nawykła do niego... ma pewną słabość. Z projektu ożenienia, jeżeli kiedy miałeś, nigdy nic być nie może, ja na to nie pozwolę. Pocóż się łudzić? po co hrabiego zrażać? Hrabia dlatego się nie śmie zbliżyć do Musi, że sądzi ją zajętą waćpanem.
Myli się, ale to człowiek delikatny... Pan stoisz na zawadzie szczęściu Musi, mojemu, wszystkich... Odzywam się do jego sumienia! Pan powinieneś się ztąd oddalić... tak...
Rzęcki blady, stał osłupiały przed nią.
— Czyż pan mnie nie rozumiesz — mówiła dalej — czy to nie jest obowiązek sumienia? Rozważ pan...
Nie mógł się jeszcze nieszczęśliwy p. Ewaryst zdobyć na jedno słowo.
— Odzywam się do jego charakteru — mówiła sędzina.
Wyrozumiałam potroszę hrabiego. Gdybyś chciał wyjechać dla znalezienia sobie jakiegoś powołania, zajęcia, hrabia waćpanu pomógłby chętnie.
W Rzęckim burzyć się zaczęło.
— Pani sędzino dobrodziejko — odezwał się — gdybym uznał potrzebę i obowiązek oddalenia się ztąd, nie będę żądał pomocy od nikogo... Mam trochę grosza, a wiele odwagi na początek, pracy się nie obawiam.
— Nie bierz pan mojej przyjacielskiej rady tak tragicznie — przerwała Pardwowska. — Chłodno! chłodno!
Z Musią — powtarzam panu — o ożenieniu nie powinieneś marzyć. Cóż to za przyszłość dla obojga? Ona test uboga, waćpan nie masz nic, godziż się uczciwemu człowiekowi, korzystając z chwilowej sympatji niedoświadczonego dziewczęcia, całą przyszłość jej poświęcać kazać dla siebie.
Ewaryst drżący nie umiał jeszcze odpowiedzieć, a cóż mógł odeprzeć matce, która przemawiała w sprawie dziecięcia.
— Niech mi pani pozwoli — odezwał się po namyśle — rzucić jedno pytanie. Czy pani w istocie jest tak pewną, że hrabia ma zamiary? Ja jestem z nim dobrze, patrzę na niego z uwagą wielką, nic podobnego nie dostrzegłem.
— Boś ślepy! — odparła sędzina — bo waćpana niedorzeczna ta miłość dla Musi głuchym czyni i niewidomym... Przecież ja mam dosyć doświadczenia, a opieram się na pewnych nietylko domysłach, ale faktach.
— Możesz mi pani wierzyć — rzekł smutnie Rzęcki, oczów nie podnosząc, że żadna ofiara z mojej strony dla szczęścia panny Emmy nie będzie nie możebną. Dałbym dla niej życie, dla jej szczęścia chętnie poświęcę moje, lecz na Boga, pani sędzino, czy to jest szczęście??
— Sąd o tem możesz pan matce, a naostatek samej Musi zostawić — odpowiedziała Pardwowska. — Pan jesteś młody, nieznasz świata ani życia, nie wiesz co to jest cały długi żywot w tym stanie, który nie jest ani nędzą, ani dostatkiem, a ciągłą męczarnią, nienasyconych potrzeb i pragnień. Chciałabym Musi oszczędzić tego co sama doznałam... Los się zlitował nad nami, może nam zapewnić spokojną, świetną przyszłość... Powiedz mi pan, czy mógłbyś żyć z tą myślą, żeś nam do szczęścia zagrodził drogę.
Musia młoda... główka jej łatwo się słówkami poetycznemi zawrócić może, ale korzystać z tego byłoby to tak samo, jak z człowiekiem upojonym wchodzić w targi...
Mam pana za nadto uczciwego...
To przemówienie do serca Rzęckiego trafiło, podniósł głowę.
— Możesz pani być pewną — odezwał się — że z mojej strony, wszystko, wszystko co tylko poświęconem być może, złożę chętnie w ofierze dla panny Emmy.
Prosić mnie o to nie potrzebujesz pani, dosyć było otworzyć mi oczy. Oddalę się.
Sędzinie twarz cała błysnęła radością, rzuciła się wyciągając rękę ku niemu.
— Kochany panie Ewaryście — zawołała z zapałem. — Ja nigdy o nim nie wątpiłam. Jesteś poczciwym, jesteś szlachetnym. Bóg ci będzie błogosławił...
Rzęcki dosyć niezgrabnie skłonił się Pardwowskiej i, niechcąc tej bolesnej przedłużać rozmowy, natychmiast się oddalił.
Sędzina go podziękowaniami wstrzymać nie mogła. Szybkim krokiem, porzuciwszy ją wśród szpaleru, począł iść, nieprzytomny, zburzony, ku wałom...
Tryumfowała matka, ale nie dosyć się obrachowawszy.
Musia była na czatach. Niebytność Ewarysta przy gołębiach, u których się zwykle schodzili, tak ją niepokoiła, iż hrabiego zostawując z niemi, wymknęła się wcześnie i instynktowo biegnąc ku oficynom, w końcu rozmowy matki z Rzęckim znalazła się za zieloną ścianą szpaleru, tak że niepostrzeżona, wszystko podsłuchać mogła.
Twarzyczka jej płonęła rumieńcami i bladła, wzrok piorunujący rzucała na matkę, rączki jej szarpały wstążki kapelusika, który w ręku trzymała.
Gdy Ewaryst pożegnał Sędzinę, i poszedł w głąb’ ogrodu, Musia, rzuciwszy okiem na matkę, ścieżynką boczną, dobrze sobie znajomą, w ślad pobiegła za nim.
Szedł, a raczej uciekał od Pardwowskiej, tak prędko, że trudno jej było go dogonić. Nareszcie syknąć musiała aby się zatrzymał.
Głos ten poznał Rzęcki, stanął. Musia przedarła się przez gałęzie drzew i cała zadyszana zjawiła się przed nim.
Tuż była altana i ławka, padła na nią czoło cisnąc dłonią i miejsce obok siebie wskazując Ewarystowi, który wahał się chwilę, czy po przyrzeczeniu uczynionem sędzinie, godziło mu się sam na sam widzieć i mówić z tą, której sumienie rozkazywało unikać.
Nakazujący ruch rączki, zmusił go usiąść przy niej.
Na twarzyczce dziewczęcia malowało się nad wiek silniejsze postanowienie i wola niezłamana.
Zwróciła milcząc oczy ku niemu.
— Panie Ewaryście — poczęła wzruszona — uknuto spisek przeciwko nam, przeciw mnie. Mama, chce wydać córkę za pana hrabiego, który wcale o niej nie myśli...
Pan musisz być moim sprzymierzeńcem, aby to nieszczęście mnie nie spotkało. Ja wcale sobie nie życzę wyjść za hrabiego, choćby nie jeden, ale trzy miał Zakrzewy, nie życzę sobie być hrabiną, nie chcę być ofiarą, nie pragnę bogactw, rozumiesz mnie pan...
Mama to inaczej pojmuje, z nią się sprzeczać nie myślę, ale się oprę, a kto mi sprzyja ten mi w tem pomagać powinien.
I powtórzyła znowu.
— Rozumiesz mnie pan?
Rzęcki słuchał, coraz swobodniej oddychając.
— Sędzina upewnia, że hrabia jest zakochany, — rzekł — nicby w tem nie było dziwnego...
— Ale tak nie jest! — przerwało dziewczę — nadto rozsądny, nadto uczciwy jest ten dobry mój hrabia, aby coś podobnego mógł zamierzyć... przypuścić, Parol, gołębie... kury wystarczą mu...
Mama mogłaby mnie mu narzucić... bo mama jest uparta i tak spragniona dostatku, że w nim tylko widzi szczęście... Dlatego może chciałaby ztąd wszystkich świadków niedogodnych pooddalać.
Musia spuściła oczy...
— Ja rachuję na pana — rzekła — pan się nie dawaj wygnać z Zakrzewa, ja go potrzebuję...
Niewiedząc co miał odpowiedzieć, Rzęcki milczał chwilę.
— A jeśli hrabia mnie wyśle, jeśli on...
— Powiesz mi pan, jeśliby coś podobnego groziło — rezolutnie przerwała Musia — a ja się postaram przeszkodzić.
Mamie — ciągnęła dalej z żywością — zdaje się, że ja jestem dzieckiem, które jak pionek na szachownicy da się posunąć gdzie zechce... Ja, bardzo kocham mamę, wiem, że ona po swojemu pragnie mojego szczęścia, ale chcę, szczęście dla siebie sama wybierać i bezwładnie kierować moim losem... nie pozwolę.
Nie wiedzieć zkąd wzięła się w dziewczęciu ta energja z jaką się odzywało, Rzęcki patrzał i słuchał zachwycony, Musia coraz się ożywiała więcej.
— Wiem — mówiła dalej — że mama nie łatwo się wyrzeka tego, co raz postanowiła, ale ja też jestem uparta, bardzo uparta, i gdy co powiem sobie...
Przyłożyła rączkę do bijącego serca.
— Czego pan tak zasępiony, patrzysz na mnie — szczebiotała weselej. — Boisz się pan wojny, ja ją lubię.
— Tak, ale z matką panny Emmy?
— Pan jej prowadzić wstępnym bojem nie potrzebujesz, będziesz tylko pomagał mi się bronić. Masz przystęp do hrabiego łatwiejszy...
— Hrabia jest małomówny, a ja dosyć nieśmiały...
— Ja już trochę go poznałam — przerwało dziewczę, uśmiechając się — dzięki gołębiom... Pan powinieneś właśnie śmiałym być, bo on to lubi, a jeśli kto, to on się nieśmiałym nazwać może. Myśmy z tego powinni korzystać.
Mama przeczuwa w panu sprzymierzeńca mojego, dlatego może zechce go ztąd oddalić, a ja rozkazuje ażebyś został.
Tak — dodała uśmiechając się i podając mu rękę — nie dawaj się pan ztąd wyrugować, ja nie pozwalam.
To mówiąc wstała z ławeczki.
— A teraz — rzekła — czas, abym powróciła do mamy, pan staraj się widzieć z hrabią. Jeżeli mu co powie, uwiadomisz mnie. Pamiętaj, że tu o mnie chodzi, a ja go sobie za sprzymierzeńca przybrałam.
Dygnęła mu, skinęła i porzuciła przejętego tą rozmową, tak, iż w początku pozostał w miejscu jak wryty, wszystko to spadało na niego niespodzianie, nagle, potrzebował wejść w siebie, aby wiedzieć co ma począć...
Między nim a Musią, miłość prawie od lat dziecięcych trwała, coraz rosnąc i krzepiąc się. Nie mówili sobie, że się kochali, ale wiedzieli o tem dobrze. Rzęckiego oczy tylko zdradzały, ją poufałe z nim obejście się, słów dobitniejszych nie potrzebowali...
Ewaryst nie śmiał czynić projektów na przyszłość zuchwałych, bo nie miał oprzeć się na czem, ale mówił sobie, że ją kochać będzie, jej służyć do zgonu. Śmielsza Musia wprost układała przyszłość z nim i sto razy powtórzyła to sobie.
— Albo za niego, lub za nikogo...
Postępowanie dziewczęcia w tej chwili stanowczej lepiej niż wszystko świadczyło Ewarystowi, iż się dla niego nie zmieniła...
Lecz co było począć z sędziną, względem której zobowiązał się niejako.
Ona żądała od niego spełnienia ofiary, która mogła się nazwać powinnością, miała poczęści słuszność. Godziłoż się tę śliczną, pieszczoną istotę narażać na tak niepewne losy, jakie oczekiwały Rzęckiego... Ewaryst siadł znowu na ławie i zadumał się głęboko. Co miał począć?... Musia rachowała na niego. Sędzina wyzywała sumienie i mówiła do szlachetności?
Stał na rozdrożu pomiędzy obowiązkiem a przywiązaniem do niej!
Nie było, jak mu się zdawało, innego środka tylko z postanowieniem nie śpiesząc, znaleźć się biernie i czekać aż hrabia sam na jakiś krok stanowczy się zbierze.
Tymczasem Adalbert również był wplątany w tę intrygę sędzinej, nie pewien jak ma postąpić.
Upewniła go, że Musia życzyła sobie, aby Rzęckiego oddalił, tymczasem rozmowa z nią dowodziła wcale przeciwnie. Hrabiemu nie chciało się pozbyć Ewarysta, był mu sympatyczny i potrzebny.
Nie mogąc rozwikłać tych poplątanych kwestyj, o których napróżno kilka razy rozpoczynał rozmowę z Parolem, hrabia do stołu dnia tego przyszedł posępny.
Oprócz sędzinej nikt też ze współbiesiadników wesołym nie był, a wszyscy z początku siedzieli milczący. Musia zmagała się widocznie na udawanie trzpiotowatej wesołości, której nie miała.
Rozmowa rozpoczynana rozmaicie, nie szła... Hrabia prawie się nie odzywał, Rzęcki patrzał na talerz. Za wszystkich mówiła sama sędzina, co jej przychodziło zawsze z łatwością, lecz zdawało się jakby nikt nie słuchał.
Spróbowała rzucić jakąś aluzję do... wyjazdu Rzęckiego, którego hrabia (jak słyszała) miał wysłać niewiadomo dokąd...
Rzęcki podniósł oczy ździwione, a hrabia Adalbert szepnął, że nic o tem nie wiedział.
Musia śmiało wygłosiła to zdanie, że zwłaszcza teraz, gdy Leszczyc był chory i nie prędko mógł wyzdrowieć, p. Ewaryst hrabiemu ciągle był potrzebnym w Zakrzewie.
Matka zmierzyła ją surowem wejrzeniem, ale Musia się nie dała zastraszyć, ani zmięszała. Sędzina się zarumieniła z tłumionego gniewu.
Po obiedzie, jak zawsze, bo u hrabiego wszystko się łatwo przeradzało w nałóg i zwyczaj, powtórzyła się mała scena z talerzem, doskonale przez Parola odegrana.
Sędzina, raz rozpocząwszy pracować dla szczęścia córki, bo tak się to u niej nazywało, choć się jej nie bardzo powodziło, nie myślała wcale dać za wygraną. Był to jeden z tych charakterów, którym miłość własna nie dozwala, nawet przeważnej ustąpić sile. Nie mogła dopuścić nawet tego, ażeby się myliła i nie miała słuszności, a była przekonaną tak głęboko o swej zręczności w prowadzeniu każdego interesu, iż nie przypuszczała przegranej.
Im okoliczności składały się mniej pomyślnie, a trudności mnożyły, tem sędzina mocniej się przy swojem upierała. Córka, hrabia, Rzęcki, wszyscy jej w końcu uledz i poddać się musieli. Miała zamiar doktora Szulce skłonić, aby jej pomagał, a nawet Leszczyca, jak tylkoby wyzdrowiał. Mniej rachowała na proboszcza ks. Solinę, ale i tego zamierzała nawrócić.
Czynną więc być poczęła jak nigdy i hrabia szczególniej znalazł się oblężonym przez nią, nudnie prześladowanym, zniewolony słuchać jej teoryj małżeńskich i apologij tego stanu błogosławionego, szczególniej dla ludzi dojrzałych.
Hr. Adalberta, który lubił spokój i samotność, to natręctwo Pardwowskiej nużyło niezmiernie, ale nazbyt był delikatnym, ażeby gwałtownie mógł wystąpić i oprzeć się sędzinie. Wymykał się zręcznie, uchodził, nie zawsze umiejąc się wyśliznąć tak, aby go nie przyłapano.
Całą pociechą dla niego było teraz, że sobie w ogrodzie znalazł ulicę cienistą, zaniedbaną, trochę nawet trawą porosłą, do której nikt nie zaglądał, nikt nią nie chodził, i gdzie godzinami mógł się niewidziany, sam, przechadzać z jednym nieodstępnym Parolem. Tu, jak niegdyś w ogródku swoim w Brodnicy, rozpoczynał owe rozmowy z Parolem, w których pies mu potakująco przyszczekiwał, mógł mu rzucać kije do aportowania i rozmyślać o położeniu, które, choć coraz znośniejsze, nie mniej troskami go karmiło.
Zmęczony siadał na ławce, Parol naprzeciw niego, spoglądał ku pałacowi, którego białe ściany przez gęsto zbite gałęzie gdzieniegdzie przyświecały i wzdychając powtarzał:
— Wysokie progi na nasze nogi, nieprawdaż Parol?
Pudel nigdy nie zaniedbał potwierdzić tego aksiomatu.
Dumał chwilę i odzywał się znowu.
— Wysokie progi? — nieprawdaż Parol...
Szukano czasem hrabiego po całym dworze, po głównych alejach ogrodowych, nie mogąc go znaleźć, a on, domyślając, się, że za nim goniono, wymykał się bardzo znacznie.
Na plebanji, u Suchowskiego, w tych samotnych przechadzkach, było mu najlepiej. Godził się ze swoim losem powoli, a w głowie dojrzewała myśl trochę dziwaczna zbudowania sobie dworku z gołębnikami i podwórkiem dla kur w ogrodzie, wśród drzew starych, aby nie mieszkać w pałacu, który obudzał w nim wstręt jakiś niewypowiedziany.
Namowy sędzinej usiłującej go przekonać o konieczności ożenienia i uszczęśliwienia jakiego uboższego, ładnego, dobrego dziewczęcia, nie wiele podziałały na Adalberta, lecz nie można powiedzieć, ażeby mu nie dały do myślenia.
Niektóre argumenta, które mocniej w pamięci jego utkwiły, powtarzał sobie w ogrodowej ulicy będąc sam z Parolem, rozbierał je — i kończył zawsze na — wysokich progach i na tem, że go i djabeł nie ożeni.
Zapominał widać o przysłowiu, że gdzie on nie może, tam babę posyła, a sędzina mogła mu doskonale służyć za takiego ambasadora.
Łudziła się ona głównie tem, że hrabia coraz się spoufalając z Musią, którą jak ojciec dziecko traktował, był dla niej też codzień bardziej uprzedzającym i grzecznym.
Dogadzał jej najmniejszym zachciankom, robił prezenta z tych mnóstwa fraszek, które odziedziczył razem z pałacem, a wcale z nich nie umiał uczynić użytku.
Za każdym takim dowodem uprzejmości, sędzina mocniej w siebie wmawiała, że się w niej kochał, że był tylko nieśmiałym i że potrzeba było mu pomódz, Rzęckiego z drogi uprzątnąć, a Musię nieznacznie łagodnie nakłonić do... oddania ręki człowiekowi, który mógłby był ojcem jej się nazywać.
Przejęta myślą swoją pani Pardwowska, widziała więcej niż było, tłumaczyła słowa i czynność na korzyść swoją, codzień upatrywała postęp jakiś i zawczasu już tryumfowała... Widać to było zaraz z jej minki wesołej, rozbudzonej, ożywionej, a nadewszystko z obejścia się z Fryczewską i panną Felicją, dla których dawniej była z wielką uniżonością, a teraz obchodziła się z niemi prawie protekcjonalnie.
Panna Felicja, która lepiej od niej znała ludzi i odgadywała hrabiego, uśmiechała się z tej pewności, nie sprzeciwiając się sędzinie.
Upłynęło w ten sposób parę tygodni, a stan chorego Leszczyca nie o wiele się polepszył. Miał więc hrabia dodatkowo odwiedziny doktora, którego lubił, za to nawet, że z nim unikał rozmów w cztery oczy z sędziną.
Pardwowska miała pewne teorje w sprawach serca i teraz przygotowawszy grunt, jak jej się zdawało, chociaż pozbycia się Rzęckiego nie mogła przyprowadzić do skutku, zdało się jej, że już hrabiego dostatecznie rozkochała.
Zatem szło, iż potrzeba było dać mu uczuć dotkliwie, jak dalece życie bez Musi stanie się niemożebnem.
Pardwowska na kilka dni postanowiła, z Musią naturalnie, pojechać do Derewienki, gdzie w istocie przytomność była jej potrzebną.
Była pewną, że hrabia okrutnie zatęskni za Musią i zbadawszy serce swoje, odkrywszy w sobie przywiązanie, odważy się na krok stanowczy.
O tym powrocie do Derewienki wcale mowy nie było, Musia się go bynajmniej nie spodziewała, ani przewidywała, gdy sędzina dnia jednego przy obiedzie nagle oświadczyła hrabiemu, iż choć jej w Zakrzewie dobrze jest jak w raju, obowiązki zmuszają jechać do domu.
Hrabia okazał wielką czułość, popatrzał na Musię, trochę poprobował wstrzymywać, ale w końcu nie sprzeciwiał się i zamilkł.
Po obiedzie pierwsza córka wpadła na sędzinę z wymówkami, co miało znaczyć to nagłe postanowienie.
— Nic — odpowiedziała matka ściskając ją — nic. Musiemy raz przecie zajrzeć do Derewienki, a wiecznie tu siedzieć nie możemy. Kiedyś, może przyjedziemy tu znowu.
— Ale, wczoraj o tem mowy nie było! — Sędzina musiała skłamać trochę, iż miała pewne wiadomości, które ją skłaniały do podróży.
Córka więcej się dowiedzieć nie mogła, lecz domyślała się, że w tem coś tkwić musiało. Jej żal było swobodnych rozmów z Ewarystem i po troszę hrabiego, którego zwolna przygotowywała do tego, aby w pomoc przyszedł im obojgu. Matka obiecywała, że powrócą.
Wieczorem Musia znalazła sposobność widzenia się sam na sam z Rzęckim.
— Mama nie chce mi się przyznać, ale ma jakieś powody powrotu do Derewienki, — rzekła do niego — ja się będę o to starała, abyśmy prędko przybyły tutaj znowu, a pan pod żadnym pozorem nie waż się opuszczać Zakrzewa. Rozumiesz pan?
— A jeżeli hrabia — począł Rzęcki.
— Nie daj się pan wysłać ztąd na długo... ja nie pozwalam — dodała Musia — a przez ten czas staraj się pozyskać łaskę i zaufanie hrabiego, tem łatwiej to przyjdzie, że Leszczyc chory i nie prędko się dźwignie, więc przeszkadzać nie będzie.
Było to tajemnicą, lecz my ją zdradzić możemy, iż Rzęcki miał w pewnych wypadkach pozwolenie pisywania do Musi... i ona czasem słówko jakieś dwuznaczne posyłała mu, aby całkiem o niej nie zapominał. Umówiono się też teraz znowu, ażeby pan Ewaryst donosił co się dziać będzie w Zakrzewie.
— Mama mi nic nie mówiła — dokończyła Musia odchodząc — ale prawie jestem pewną, że długo nie zabawiemy i powrócimy znowu.
Oczyma powiedzieli sobie — do widzenia, a Rzęcki odprowadził ją aż do końca szpaleru i tu raz jeszcze pocałowawszy rączkę białą, odszedł smutny.
Łatwo nabywający nałogów hrabia nasz po odjeździe Musi, uczuł w istocie mocno, że mu jej w Zakrzewie brakło. Lżej mu było pozbywszy się sędzinej i jej propagandy matrymonjalnej, ale tego wesołego dziewczęcia, które mu szczebiotało gdy się bawił z gołębiami, skakało z Parolem, głosem młodym ożywiało milczące i puste ulice starego ogrodu, żal było... Oglądał się zapomniawszy czasem, jakby oczekiwał że się ukaże... Myślał nieraz, że gotów był znosić matkę, byle mieć tego trzpiotka.
O zakochaniu, mowy być nie mogło, hrabia wcale się już rozmiłować nie mógł i nieumiał, ale przywiązywał się łatwo.
W młodości człowiek jest chciwym coraz nowych wrażeń i ludzi, na starość potrzebuje tylko mieć to do czego sercem przyrosnąć. Adalbert tak nazwyczajał się do ścian, do sprzętów, a cóż dopiero do osób, które mu były sympatyczne.
Jednym z głównych rysów charakteru jego było, iż potrzebował zawsze się na kimś opierać, komuś dać powodować, a przynajmniej być nie sam... Do pewnego stopnia brak towarzystwa zastępował poczciwy Parol, lecz oprócz potakującej odpowiedzi na — „wysokie progi”, nic z niego wyciągnąć nie było można.
Suchowski zdał się tylko do opowiadań o przeszłości, proboszcz dawał dobre rady, lecz był zajęty, i sam nadto dobroduszny a łagodny, aby kim mógł pokierować.
Z kobiet nikt, z powodu obawy jaką one obudzały w hrabi, nie mógł nad nim zapanować, złożyło się więc samo tak, iż jedyny człowiek, którego miał ciągle pod ręką hrabia, Rzęcki, był opatrznościowo przeznaczony na zawładnięcie poczciwym a słabym Adalbertem.
Rzęckiemu w myśli to nie postało, był młodym, wcale nie pragnął zdobywać sobie takiego stanowiska, aby z niego korzystać, i ani wiedział jak otrzymał bez trudu to, o co inni się by gotowi byli dobijać.
Adalbert go lubił, od wszystkich słyszał o nim jak najlepiej, chłopak był żwawy, roztropny, sympatyczny, i jak dawniej podkomorzyna, tak teraz hrabia, co dzień mniej umiał obejść się bez niego.
Dopatrzyli się tego zaraz wszyscy, ci szczególniej, którzy zazdrościli Rzęckiemu, usiłowano podstawić kogoś, zastąpić go, lecz wszystko się rozbiło o uporek grzeczny pana hrabiego, który wstawszy rano zapytywał zaraz o Rzęckiego i jego ostatniego odprawiał ze swojego sypialnego pokoju.
O tem spoufaleniu się z młodym oficjalistą, we dworze opowiadano sobie dziwy, gorsząc się tem, że pan hrabia wcale godności swej utrzymać nie umiał. Rzęcki siadał do stołu, temu się nie dziwowano, ale Adalbert dawał mu w salonie cygara i pozwalał je palić przy sobie, nie wydawał żadnej dyspozycji nie poradziwszy się z nim, brał go na przechadzki, sadzał jeżdżąc po folwarkach przy sobie obok na bryczce...
Rzęcki wyrosnął w ten sposób na — figurę, panna Felicja z przekąsem mu winszowała.
— Masz waćpan szczęście, panie Ewaryście — mówiła — bo gdyby Leszczyc nie leżał obłożnie chory, ho! ho! nigdy by do tego nie dopuścił.
— Niech pani wierzy, — tłumaczył się Rzęcki — ja, słowo daję, nie starałem się, nie zabiegam...
— Wierzę panu — mruczała z dwuznacznym uśmiechem panna — ale niech pan Ewaryst pamięta, że te łatwe łaski u ludzi dobrych a słabych, jak nasz hrabia bywają nietrwałe.
Ekonomowie, oficjaliści, służba nagle ton i obejście się z Rzęckim zmieniła całkiem, kłaniano mu się, przypochlebiano, a stary Brunak jeden, który zdrowiej to widział, bo poznał lepiej hrabiego, śmiał się winszując mu.
— A co? panie Ewaryście — mówił odwiedzając go — przeholowałeś nas wszystkich, stałeś się prawą ręką, pamiętajże (groził mu na nosie) że gdy teraz nasz graf głupstwo jakie zrobi, spadnie ono na ciebie.
Rzęcki się zaklinał, że o te łaski się nie starał, a stary poprawiając perukę i spluwając mruczał.
— Ja to wiem — przyszło samo z siebie. Potrzebował kogoś, nawinąłeś się, zapoznał cię. Chomont błyszczący, nie ma co mówić, ale ci szyję natrze.
— Jabym rad się go pozbyć — tłumaczył się Rzęcki.
— Chowaj Boże — odparł Brunak, gotówby sobie na miejsce wasze dobrać innego, któryby łask użył na złe. Pamiętaj tylko kiedy ci ufa, nie nadużywaj go, mów prawdę i zachowaj się jak przystało uczciwemu człowiekowi.
Adalbert, którego osobiste potrzeby były bardzo ograniczone, a największą przyjemność zawsze stanowiło, gdy mógł co komu uczynić, po pierwszych dniach zaraz faworyta w różny sposób obdarzać zaczął. Konie, bryczka najlepsza z masztarni dostały mu się pod pozorem, że musiał ciągle jeździć za interesami, potem wierzchowiec.
Hrabia słyszał, że podkomorzyna przeznaczała dla Rzęckiego wioseczkę Wólkę i naprzód kazał mu ją pojechać obejrzeć, a potem pod pozorem, że dozór był trudny, bo leżała na granicy klucza, narzucił mu ją dzierżawą.
Rzęcki tłumaczył się, że nie ma czem zapłacić tenuty.
— Dasz ją z dołu — odparł Adalbert... To dla mnie kłopot ta Wólka, ja się tam nie dopilnuję i kraść mnie będą. Mniejsza byłoby o to co ukradną, ale kradzież człowieka psuje, nie godzi się jej dopuszczać.
Rzęcki niemal był przestraszony temi dobrodziejstwami hrabiego, a we dworze zdumienie i zazdrość wzrosły do największej potęgi.
Suchowski, Brunak i inni, którzy znali pochodzenie domniemane Ewarysta i intencje podkomorzynej dla niego, tłumaczyli to poprostu tem, że hrabia chciał wolę nieboszczki spełnić. Lecz nie wszystkim trafiło to do przekonania.
Przeciąg czasu, w ciągu którego sędzinej nie było w Zakrzewie, nadzwyczajne zmiany dokonał w stosunkach Ewarysta z panem hrabią. Jawnem było, że mu dawał przed wszystkimi pierwszeństwo.
Przychodziło do tego, że gdy z rozmaitemi przychodzono prośbami, Adalbert wprost odsyłał do pana Ewarysta, a gdy ten co postanowił, potwierdzał bez najmniejszej trudności.
Wieści o tych łaskach nadzwyczajnych młodego oficjalisty, którego z przekąsem w ten sposób mianowano, nigdzie większego i boleśniejszego nie uczyniły wrażenia, jak na rekonwalescencie Leszczycu, który chociaż powoli — przychodził do zdrowia.
Mało kto go odwiedzał i donosił mu o tem, bo jak dawniej, tak teraz przyjaciół nie miał we dworze, ale doktór Szulc i kilku różnego rodzaju pijaków, leśniczych, którzy się jeszcze obawiali Leszczyca, po cichu mu tu wieczorem plotki przynosili.
Chory nie chciał im dawać wiary w początkach, lecz gdy się to zewsząd potwierdzało, zmuszony był nakoniec pogodzić się ze smutną rzeczywistością.
Pilno mu było teraz powstać i ozdrowieć, bo sądził, że odzyska postradaną przy hrabi pozycję, którą mu tylko choroba nieszczęśliwa wydarła. Uśmiechał się, myśląc, że właśnie, znienawidzony Rzęcki zdobył to, co on tak dla siebie tak zręcznie i zawcześnie przygotował.
Zgryzota z tego powodu wcale się nie przyczyniała do rychłego wyzdrowienia Leszczyca. Rwał się z łóżka gwałtem, gdy doktora niebyło, obżerał, sądząc, że rychlej przez to siły odzyska... i zapadał gorzej.
Straszno było patrzeć na wymizerowanie i wycieńczenie człowieka silnego, zahartowanego, którego strata i żal po niej uczyniła odrazu starcem niemal bezsilnym. Zmieniła mu się wychudzona twarz, zapadły oczy i policzki, oddech stał trudnym, nogi wlokły bezsilnie... Nienawykły do tego stanu, Leszczyc lekceważył rady doktora i po swojemu się leczył to wódką jakąś gorzką, to jadłem, poczem zwykle czuł się gorzej.
Szulc otwarcie mówił mu:
— Waćpan się zabijasz...
Leśniczy milczał patrząc z podełba.
Ci, z któremi czasem otwarciej się rozgadywał wiedzieli, że — główną przyczyną choroby była utrata nietylko pieniędzy, odzieży, skór i innych zasobów długo zbieranych, ale ważnych jakichś papierów.
Nie taił zresztą Leszczyc, że oblig podkomorzynej, na sumkę dosyć znaczną był między niemi.
Chociaż leśniczy nie myślał się zgłaszać do brata, którego przybycia sobie nie życzył, ksiądz zasłyszawszy o wypadku i chorobie nadjechał, gdy Leszczyc miał się już lepiej nieco i odzyskał przytomność.
Chory nie taił tego przed nim, iż rad mu nie był. Gdy zostali sami, wprost się odezwał grubjańsko.
— Pocóżeś przyjechał? aby darmo stracić kilka groszy? Pilnować mnie nie będziesz — a mnieś się tu na nic nie zdał. Baba i Misiuk mi starczą, doktór przyjeżdża.
A gdy ksiądz długo nic nie odpowiadał, dodał cynicznie po chwili milczenia.
— Jeżeli myślisz się pożywić po mnie gdy zdechnę, to rachuba fałszywa, bom ja teraz taki goły jak i ty...
Oburzył się brat na to.
— Znasz mnie przecie — zawołał — jeżelim przybył to dla tego, aby ci przynieść pociechę religijną, skłonić do poddania się woli bożej i żałowania za grzechy.
Leszczyc obojętnie rzucił ręką.
— Niebój się — odparł — jeszcze do końca mi daleko... nie łatwo mnie co zmoże... podniosę się.
Przez cały czas pobytu księdza o tem jednem tylko mówił z nim Leszczyc, jak złodziejów poszukiwać będzie i zaprzysięgał, że ma na to sposoby... ale brat nie mógł wymódz na nim, aby się jaśniej wytłumaczył.
Narzekał na doktora, że go kurował jak babę.
— Osłabia mnie kleikami i miksturami — wołał — a ja wódki i mięsa potrzebuję.
Tymczasem wódka i mięso, których Misiuk dostarczał pokryjomu, zawsze stan jego pogorszały. Ale to go wprawiało w większą jeszcze pasję.
Po dniach kilku brat, nic na nim nie wymógłszy i niemogąc go uspokoić na duchu, odjechał smutny.
Pomimo niebezpiecznych tych wybryków w ciągu kuracji, mimo nieposłuszeństwa doktorowi, mimo ciągłego burzenia się w sobie, Leszczyc zwolna odzyskiwał po troszę siły. Ale natychmiast ich nadużywał i zapadał znowu.
Ta walka przedłużała chorobę — ale nikt na niego podziałać nie mógł, nawet groźby Szulca.
Parę razy hrabia czuł się w obowiązku wejść na basztę i odwiedzić chorego, który wielce tą oznaką łaski był uszczęśliwiony.
— Widzicie — mówił potem — gdyby nie ta szelmoska choroba i te łotry złodzieje, jabym dziś u hrabiego był pierwszem okiem w głowie.
Ale co się przewlecze, nie uciecze...
W czasie choroby Leszczyca nastąpił wyjazd sędzinej do Derewienki, i po dziesięciu dniach, nie więcej, zjawienie się jej napowrót w Zakrzewie.
Hrabia przyjął ją, a szczególniej Musię nadzwyczaj uprzejmie i widocznie uradowany. Sędziną przyznawała się do tego, że zatęskniła za panem hrabią, a Adalbert jak dziecko otwarty powiedział toż samo Musi...
Szczęściem, iż matka nie słyszała, a sędzianka jej tego nie myślała powtórzyć. Zarumieniła się, strwożyła i obróciła w żarty.
Sędzinę uderzyło od razu ile Rzęcki przez ten czas pozyskał, jak się spoufalił, jaką miał władzę, jak teraz wszyscy przed nim stawali wyczekując rozkazów.
Spostrzegła teraz dopiero, iż błąd popełniła wielki, nawet na krótko uchodząc z placu. Zgryzła się tem mocno, lecz ją to wcale nie zraziło i nie zniechęciło i do dalszego wykonania raz osnutego planu...
Rzęckiemu przy pierwszem spotkaniu dała uczuć złośliwie, iż nie uszło jej oka, jakie uczynił postępy... Cały gniew i oburzenie zwróciły się przeciwko niemu. Uczuła niemal nienawiść dla tego człowieka, który wszystkie jej plany niweczył i krzyżował. Nie umiała nawet utaić tego przed córką.
Szukając po głowie nowych środków działania przeciw Rzęckiemu, Pardwowska nie znalazła nic na teraz właściwszem nad poduszczenie przeciwko niemu Leszczyca.
Byli to jawni nieprzyjaciele, łowczy powinienby w jakikolwiek sposób pozbyć się tego współzawodnika...
Rano, gdy Musia według dawnego zwyczaju pobiegła dać dzień dobry hrabiemu i Ewarystowi przy gołębiach, sędzina wymknęła się z oficyny i niepostrzeżona pośpieszyła do Baszty...
Powiedziano jej we dworze, iż Leszczyc miał się lepiej, spodziewała się więc znaleźć go już na nogach i w ruchu. Tymczasem właśnie po nowej próbie jarzębinówki i słoniny, leśniczy zapadł gorzej i od dni dwóch z łóżka nie wstawał.
Misiak z początku nie chciał wpuścić sędzinej, ale mimo niego i baby, gwałtem się wdarła do chorego.
Leżał na tym swoim barłogu, który litość hrabiego cokolwiek przysłoniła parawanami z pałacu przyniesionemi, a gdy usłyszawszy wchodzącą podniósł głowę, sędzina się przestraszyła twarzy żółtej i jakby już z trumny powstającej... Chorobą nie starła z niej wyrazu złośliwego i chytrego, zwiększyła go tylko zniecierpliwieniem bezsilnem...
Nadąsany podniósł obnażoną szyję i piersi zabierając się łajać natręta, gdy niespodzianie sędzinę zobaczywszy, opadł na łoże mrucząc zmięszany. Wstyd mu było może i tego nędznego mieszkania i zaniedbania, które go otaczało. Nieład i skąpstwo widać było w odzieży starej, pomiętej, poszarpanej i sprzętach, które koło niego stały.
Ze zmarszczonemi brwiami, zanurzywszy głowę w poduszkę zbrukaną w czasie choroby, czekał ukazania się sędzinej, która zbliżała się z jakimś wstrętem i obawą. Inaczej bowiem znaleźć się go spodziewała.
Leszczyc szedł za nią niespokojnemi oczyma. Stanęła w pewnej odległości od łóżka.
— Przysyłam was odwiedzić — odezwała się. — Chorujecie już od tak dawna. Sądziłam że znajdę was lepiej.
Potrząsnął głową, łyskając oczyma strsznemi.
— Przepadło wszystko — począł mruczeć jakby sam do siebie — choćby teraz i człowiek przepadł, nie ma po co żyć! niema po co?
— Tegom się nie spodziewała, żebyś waćpan dla jakiejś tam straty, tak miał desperować, żeby się aż życia odechciało.
— Jakiejś straty? — podchwycił gwałtownie Leszczyc — albo pani wie co ja straciłem, wszystko! wszystko...
Ręką chudą powiódł po gardle.
— Zarznęli mnie! zarznęli!
Pardwowski zmięszana patrzyła na niego.
— Waćpan powinieneś był zamiast się tak poddać — rzekła — szukać jakiegoś ratunku, radzić sobie. Mało to razy człowiek w życiu traci tak wszystko i na nowo musi się począć dorabiać. Waćpan tu miałeś pole, hrabia był dla niego dobrze usposobiony, a przez tę chorobę zaniedbałeś go, no i Rzęcki teraz u niego jedno oko w głowie... prawa ręka, faworyt, wszystko...
Zżymnęła się sędzina.
Leszczycowi zachrzęszczało w piersi i oczy mu zaświeciły, a usta się poruszać zaczęły.
— Gagatek ten! łotr... — zawołał głosem stłumionym.
— Temu wszystkiemu wy winniście — ciągnęła dalej sędzina — nie trzeba się było poddawać, gdybyś był przy hrabi do tegoby nie przyszło.
— A ja com winien! — wybuchnął Leszczyc. — Choróbsko mnie powaliło jak kłodę, com się dźwignąć chciał, to gorzej jeszcze zapadałem. Doktor głupi, miał mnie siły dodawać to osłabiał temi lekami. Choroba już przeszła... teraz tylko sił brak!
Westchnął ciężko.
— Ja do was przyszłam ostrzedz i w waszym i w moim interesie — dodała Pardwowska. — Staraj się zwlec jaknajprędzej i u hrabiego odzyskać łaskę — a nie, to wszystko pójdzie licho wie jak...
— Niechaj idzie sobie na zgubne imie — przerwał Leszczyc. — Co ja dziś zrobić mogę? Wszystkom stracił, nie mam nic, nawet oblig podkomorzynej skradli mi.
— Ale hrabia może właśnie, gdy sobie go pozyskasz, tę stratę wynagrodzić. Z nim, kto umie, łatwo sobie poradzi. Wyście poczęli już, a teraz wasze miejsce zajął Rzęcki. O! ten młokos.
Leszczyc milczał zapatrzony w posadzkę.
— On wszystkim nam tu szyki pomięsza — mówiła dalej sędzina — ten intrygant słodziuchny i pochlebca. Hrabia bez niego się nie ruszy. Jeżeli waćpan rychło nie wstaniesz, a nie poradzisz co na to i nie podstawisz mu stołka...
— Co ja teraz mogę — odezwał się chory — u mnie i w głowie teraz pomięszało się wszystko. Kto wie jak hrabia przyjmie, miał on czas mnie oczernić i odmalować.
Mówili mi, że graf chodzi do Suchowskiego, ten także mi się przysłużył. Wszystko przepadło!
— A pewnie — odparła żywo sędzina. — Jak sobie powiesz, że niema co robić, ręce spuścisz, zwątpisz, przepadniesz, niema słowa. Ale taki człowiek jak wy, nie powinien się dać zjeść tak łatwo. Co to wy nie macie sposobów? Umieliście się przy podkomorzynie utrzymać, mimo Rzęckiego, potrafilibyście i teraz, aleście stracili ochotę i męstwo.
Leszczyc dumał.
— Tak, tak — zamruczał, nie podnosząc oczów — Rzęckiego się zbyć, na tem wszystko.
— Ja już próbowałam — rzekła sędzina — ale cóż ja, kobieta? na to potrzeba mężczyzny, któryby z nim mógł być ciągle. Widzę go dwa razy na dzień, a nie wszystko mu powiedzieć mogę.
Chory milczał, sędzina widząc, że trudno coś dobyć z niego, poczęła śmielej:
— Koniecznie się waćpan staraj podźwignąć, nie gnij tak w tem łóżku stękając. Byleś chciał, ja przekonana jestem, przyszedłbyś rychło do siebie i jeszczeby się może wszystko przerobić dało.
— Doktor winien — szepnął Leszczyc — on mnie temi lekarstwami wyniszczył, ale porzucę wszystko do kata. Każę się wysmarować spirytusem brzozowym... poprobuję... Gdybym cokolwiek wydobrzał, choć o kiju się wywlokę.
Trochę męstwa zdawało się mu przybywać, podniósł się i sparł na łokciu.
— Niech pani tam tymczasem stara się hrabiemu mnie przypominać — rzekł cicho. — Bylebym wstał, zakrzątnę się ja około Rzęckiego i chybabym nie żył, jeśli ja go ztąd nie wykurzę. Wiem ja rzeczy różne i jak je trzeba postawić... Znajdę i na Suchowskiego radę...
Wtem wysilony opadł na łóżko, tak się zmógł małym wysiłkiem.
Sędzina poczęła mu dodawać męstwa, lecz widok tego łazarza o którego stanie wprzódy wyobrażenia nie miała, mało teraz dawał jej nadzieji, aby na niego rachować można. Był to człowiek złamany moralnie więcej jeszcze na ciele, zrospaczony, który nawet czynnym być nie mogąc, nie obiecywał być panem siebie.
Pardwowska postawszy chwilę jeszcze, poczęła go żegnać.
— Życzę panu polepszenia — rzekła — i spodziewam się, że teraz prędko przyjdziesz do siebie, ale wzbudź w sobie męstwo, wszystko jeszcze da się naprawić.
Hrabia potrzebuje kogoś, kimby się ciągle posługiwał, zbyć się tylko Rzęckiego ztąd, a nikt mu się tak nie nada, jak wy...
Ale wstać trzeba co rychlej...
Nie odpowiedział już na to Leszczyc, który, rozważając co mu przyniosła Sędzina, zatopił się w jakichś rozmysłach i planach przyszłości.
Odwiedziny te nie pozostały bez skutku.
Nazajutrz Leszczyc na siłę się z łóżka podniósł, narzucił starą opończę na ramiona i o kiju po izbie chodzić zaczął. Starej gospodyni kazał warzyć krupnik, po kilka razy na dzień podawać go sobie... Z szafki dobywał wódki i nalewki...
Czy w istocie natura jego krzepka tego rodzaju kuracji potrzebowała, czy chwilowo i sztucznie wywołała ona cokolwiek sił... Leszczyc się uczuł lepiej trochę, a ta nadzieja dźwignęła go zaraz na duchu.
Kładł się, wstawał, walczył, nie poddając znękaniu. Myśli jakieś i projekta po całych dniach go zajmowały. W kilka dni potem sprobował wyjść na galeryjkę, odetchnąć powietrzem świeżem i jak upojony niem powrócił do izby.
Ręce mu się jeszcze trzęsły, nogi były słabe, w oczach się ćmiło czasami, lecz z biedą mógł się przechadzać po izbie i zdawało mu się, że polepszenie z każdym dniem było widoczniejszem. Wprawdzie przybyły doktor Szulce nakazywał spoczynek jeszcze i djetę, ale Leszczyc słuchać go nie myślał. Milczał gdy mu radził i lekarstwa za okno wylewał.
Bądźcobądź, więcej silną wolą niż innemi środkami Leszczyc czuł się na drodze wyzdrowienia, choć sam wątpił, ażeby mu dawne siły i żelazna wytrzymałość powrócić mogła. Każdego dnia coraz sobie pozwalając więcej, zszedł potem z baszty na wały i próbował chodzić trochę, choć o kiju.
We dworze mówiono, iż Leszczyc się wprędce pewnie pokaże i powróci do obowiązków, a hrabia zasłyszawszy o tem, przyszedł sam powiedzieć, aby się nie kwapił i wypoczął dobrze.
Przy tej zręczności leśniczy zaczął narzekać na swą słabość z obawą, aby ona w lasach nadużyć i szkód nie była przyczyną...
Uspokoił go hr. Adalbert.
— Choćby tam jaką sosnę skradli — rzekł — przecież życie ludzkie i zdrowie warto więcej.
Leszczyc pośpieszył się oświadczyć, że życie i zdrowie gotów był poświęcić dla wierności w służbie pańskiej.
Szafował podobnemi zapewnieniami zawsze i zdawało mu się, że one nie przechodzą bez pewnego skutku.
W pałacu sędzina po stosunkowo nie długiej nieobecności, znalazła wiele rzeczy, jeżeli nie zmienionych, to dobitniej teraz rzucających się jej w oczy.
Milczące, ostrożne i nie wydające się z tem co myślały, stara Fryczewska i panna Felicja, z pewną zazdrością mówiły coraz o rosnących łaskach Rzęckiego, a szczególniej o wypuszczeniu mu Wólki.
Nie wątpiono, iż Ewaryst umiał to sobie wyrobić, chociaż nie tylko się nie starał, ale wymówić się usiłował od przyjęcia. Nie uszły też baczności długie na osobności rozmowy z nim hrabiego.
Musia dowiedziawszy się o tem, uszczęśliwiona rzuciła się matce na szyję, a ta — chociaż nigdy dziecku ukochanemu sprzeciwiać się nie chciała — na ten raz kwaśno to przyjęła.
— Masz się czem cieszyć — wybuchnęła nareszcie. — Nie rozumiesz ani twego własnego, ani mojego interesu... Dla nas tu nie ma szkodliwszego człowieka nad twego pana Ewarysta... Nie chcę o tem wiele mówić, ale mnie oburza ten egoista.
Tyś ślepa... hrabia się w tobie kocha... to widoczne, a przy nim okazujesz Ewarystowi tyle uprzejmości, że gotów myśleć, iż jest romans między wami.
— Nie wiem co mama romansem nazywa, — odparła ośmielając się Musia — lecz tego się nie zapieram, że Rzęckiego kocham oddawna, jakby był moim bratem.
— Toby ci nie przeszkadzało przecie pójść za hrabiego i mnie i siebie uczynić szczęśliwą, jeżeli kochasz go tylko jak brata.
Musia spuściła oczy.
— Hrabia o mnie nigdy nie myślał, a ja za niego wyjść dla pieniędzy bym się wstydziła — rzekła Musia. Jest dla mnie dobrym i grzecznym, ale ręczę mamie, że ani ze mną, ani z żadną się nie ożeni.
Sędzina skrzywiła się.
— Bądź pewna — rzekła — że ja, co dłużej od ciebie żyję na świecie, trochę też lepiej niż ty znam ludzi. Gdyby nie Rzęcki, byłabyś hrabiną, a potrzeba żebyś i to wiedziała, że póki ja żyję, za niego cię nie wydam, choćby mu hrabia nietylko Wólkę, ale i drugi folwark puścił dzierżawą.
Musia śmiało popatrzyła na matkę.
— Wszakże o ożenieniu nigdy mowy nie było jeszcze — odezwała się. — Rzęcki się nie oświadczał, ale niech kochana mamcia będzie pewna, że Musia, jeżeli się sama nie wyda za kogo, nikt jej nie zmusi wyjść za mąż przeciw woli i sercu.
Rozmowa przybrała ton tak niezwyczajnie poważny, iż sędzina się zlękła i pośpieszyła ją przerwać uściskiem.
— Musiu, złoto moje — zawołała — ja ciebie jedną mam! Jakże ty pomyślić mogłaś, że jabym ciebie poświęcić chciała i uczynić nieszczęśliwą.
Sprzeciwiam się Rzęckiemu, bo ty jesteś czegoś lepszego warta.
Córka odpowiedziała jej uściskiem.
Zgoda na chwilę nie zakłócona, ale zagrożona — przywróconą została, ale sędzina z uporem sobie właściwym, nie wyrzekła się nawracania.
— Mam nadzieję — rzekła — że Musia ze swoim rozumkiem, z główką i serduszkiem, powoli przejrzy i zrozumie lepiej położenie, obowiązki i pragnienia matki.
Ja nic nie wymagam, oprócz żebyś hrabiego nie zrażała, a sama sobie nie wmawiała jakichś uczuć, za któreby później rozczarowawszy się pokutować przyszło.
Mów co chcesz, hrabia jest w tobie zakochany, mam na to tysiąc dowodów... Z nikim tak chętnie i długo nierozmawia jak z tobą, nikomu prezentów takich nie robi prócz ciebie. Od wszystkich kobiet ucieka... Od ciebie zależało i zależy mieć go u stóp swoich...
Musia się rozśmiała.
— Cóżby wówczas Parol robił? — wymknęło się jej. — Ciekawam.
Matka się marszczyła...
— Kiedyś będziesz tego żałować, żeś nie umiała korzystać z tego co ci się samo cisnęło — mówiła sędzina. Prawda, że wypuścił Rzęckiemu Wólkę, i to by sobie można tłumaczyć, fałszywie, ale, ja wiem (sędzina nie wiedząc nic posiłkowała się imaginacją), ja wiem, że to się stało w tym celu, aby jego ztąd oddalić.
Jest zazdrosny...
Córka spojrzała oczyma zdziwionemi.
— Nie wierzysz? — odparła sędzina — bądź pewna, że mówię to z przekonania. Rzęcki nadto widocznie ci nadskakuje... jest nieznośny. Dawałam mu do zrozumienia, że tego nie lubię, ale on Musię, mając za sobą, o mnie nie dba.
Każdy inny szlachetny człowiek — dodała Pardwowska — wiesz coby zrobił będąc na miejscu jego? Widząc co się święci, a ślepy nie jest, dobrowolnieby się poświęcił i oddalił... aby szczęściu nie stawać na zawadzie...
— Tak, moje dziecię, ale Ewaryst jest egoistą i szlachetnego poświęcenia się nie rozumie.
— Mamciu? — zamruczała Musia smutnie — a toby było pięknie, gdyby on sobie w ten sposób postąpił??
Rumieniec wystąpił jej na twarzyczkę, której wyraz łagodny i wesoły, nagle zmieniło wzruszenie.
— Mamciu — zawołała — zaczynam się doprawdy lękać tej twojej troskliwości o szczęście moje...
I pomyślawszy chwilę, szepnęła smutnie:
— Pamiętasz tę kobietę ze wsi, zdaje mi się Supruniukową, która dziecię swe ściskając i przytulając do piersi, z wielkiej miłości udusiła? gotowaś zrobić toż samo...
Krzyk się wyrwał z piersi Pardwowskiej.
— Niewdzięczna!!
Ale jak zawsze, skończyło się serdecznym uściskiem... Musi zdawało się, że zwyciężyła, sędzinie, iż zwolna przekona córkę i dokona wielkiego dzieła.
Raporty przesyłane z początku tak regularnie do Brodnicy hr. Albinowi, jak gdyby Adalbert jeszcze w służbie jego zostawał, w ostatnich czasach rzadszemi się stały. Nieznacznie hrabia się emancypował. Powiedział sobie naprzód, że niema tak dalece co donosić, potem oswajając się coraz bardziej z położeniem, znajdując je znośnem, dopatrując się w niem nawet pewnych korzyści, godził się już z przeznaczeniem.
— Tam po nas podobno nikt nie tęskni, może dworek już zajął i zabrukał kontroler nowy, a nam tu nie jest tak bardzo źle. Prawda Parol? — mówił do pudla.
Hrabia Albin nas tam niebardzo sobie życzy, więc cóż? postawimy dworek w ogrodzie, będziemy hodowali ptactwo i chodzili po cienistych ulicach, pożenim tych co się kochają, wyposażym potrosze... i będzie się tu jakoś żyło... Nam niewiele potrzeba! prawda, mój Parolu?
Pies ochoczo potakiwał.
— Jednakże gdyby z tym testamentem raz się rozwiązało, i albo była pewność, że go nie ma i niebędzie, albo się znalazł... byłoby dopiero dobrze. Hę?
Hrabiemu z pewnością zdawało się czasami, iż poczciwy a rozumny pudel każde słowo jego pojmuje.
Równie otwarcie nie mógł rozmawiać z nikim, nawet z ks. Soliną, dla którego, choć nie miał tajemnic lecz przez uszanowanie poufale z myśli wszystkich spowiadać się nie śmiał. Proboszcz był w tym oryginalnym kolatorze rozkochany, ale po trosze żartował sobie czasem z jego naiwności i prostoty.
Ponieważ czasu dosyć upłynęło, a testamentu śladu żadnego nie było, ks. Solina, widząc jak hrabia nie śmiało się rozporządza, wszystko tymczasowo tylko układa i zawsze wyczekuje, starał się mu wmówić, iż ostatnia wola podkomorzynej wcale się już nie da odszukać i że należy sobie poczynać stanowczo.
— Czujbo się panem i postępuj śmiało, wedle dobrego serca twojego, na nic się nie oglądając. Urządź sobie życie jaknajdogodniej, rodzinie daj ile chcesz i możesz i nie wiąż się już niczem.
— Nie mogę, nie mogę — odpowiadał hrabia — a nuż się testament gdzie odkryje? Ja tu zawsze czuje się jak na wylocie... nie mogę.
Trzeba czekać!
— Jakże długo?
Adalbert poruszał ramionami, sam on nie umiał terminu oznaczyć.
— Mnie nie jest źle tak jak jest — mówił proboszczowi — a gdybym się zamachnął i po mojej myśli rozporządził, byłbym strasznie niespokojny. A nuż?
I potrząsnął głową.
— Suchowski, który powiada, że znał temat testamentu, a człowiekowi temu wierzyć nie można — mówił ks. Solina — zaręcza, że bądźcobądź byłbyś hrabia dziedzicem, więc...
— Ale zapisy i legaty! — przerywał hrabia.
I tak z dnia na dzień utrzymywało się — interim...
Tylko na pobudowanie sobie dworku w ogrodzie, w obranem miejscu, hrabia się w końcu odważył. Sprowadził budowniczego z miasta, podług swojej myśli polecił zrobić plan, przygotowywać materjał i codzień prawie chodził oglądać jak przygotowawcze roboty postępują.
Sędzina tymczasem trzymała go w oblężeniu, ale hrabia do codzień powtarzających się argumentów nawykł był, słuchał ich cierpliwie, przyjmował je nie przywiązując do nich wagi i gdy znudzony wyrwał się z Parolem w samotną ulicę, wzdychał tylko.
— Chcą nas ożenić, Parolu, hę! a toby dopiero pięknie było! Coby to hr. Albin powiedział? Żem zwarjował. I miałby słuszność — prawda Parol?
A nam to do czego? Poczciwa, kochana Pardwosia, córkę stręczy, a to — kurczę? prawda Parol? — dobre dziecko, ładne, miłe, ale przy mnie? ha! ha! przypiął kwiatek do kożucha! Prawda Parolu?
I uśmiechał się.
W innych też sprawach, przy całej swojej dobroduszności hrabia zawsze prawie widział jasno, miał instynkt wskazujący mu prawdę.
Bardzo często, gdy go oszukiwano, dawał się tumanić, wstydząc okazać, że wie o co idzie, aby szalbierzowi nie uczynić przykrości.
W ogóle sądzono go daleko mniej roztropnym, mniej jasnowidzącym niż był w istocie. Pozorom uczciwości czasem się dawał ująć, bo nikogo nie posądzał o niegodziwość, lecz instynkt zachowawczy prędzej, później się w nim odzywał.
— Filut ten jegomość — mówił potem do Parola — ale i my nie głupi hę??
Płynęły więc dni dosyć znośnie hrabiemu w Zakrzewie. Stara Fryczewska z panną Felicją gospodarowały jak dawniej, hrabia nie wglądał w to nazbyt surowo.
Łowczynę odwiedzał czasami, całował w rękę staruszkę, siadał pokornie na rożku krzesła, jakby u niej był gościem, dowiadywał się o zdrowie — i nigdy żadnej nie odmówił prośbie.
Znajdowano go w końcu dobrym człowiekiem, chociaż, z małemi wyjątkami, każdy mówił, że — coś zostawało do życzenia... Kłuło w oczy jednych że nadto lubił Rzęckiego, drugich, iż pannie Felicji zbyt się dozwalał rozpościerać i ekspensować.
Po długiej niebytności jednego dnia gdy hrabia powracał ze swej przechadzki rano — na drodze spotkał się z idącym o kiju Leszczycem.
Pierwszy to raz łowczy ważył się zajść od baszty tak daleko, był ogolony, ubrany, wyglądał jak trup, ale mówił że się czuł lepiej i że chciał do obowiązków powrócić, bo mu już próżnowanie dojadło...
Gdy zdjął czapkę przed hrabią, Adalbert spostrzegł, że po chorobie włosy mu zupełnie wypełzły — był łysy. To i wychudzenie czyniły go jakby innym człowiekiem. Przybyło mu wieku, a twarz niemiła, stała się jeszcze wyraziściej wstrętliwą.
— Zwlokłem się nareszcie, aby jaśnie panu podziękować — rzekł — za łaskawe staranie o niegodnym słudze swoim... Żem nie zdechł to winienem tylko dobroci serca pańskiego...
— Ale menażuj że się waćpan, a przed czasem nie wyrywaj — odparł hrabia — póki zupełnie sił nie odzyskasz...
— Kiedy już mi dokuczyło jeść darmo chleb pański — rzekł wzdychając leśniczy — a strach bierze pomyśleć co się tam w lasach dziać musi, choć gajowym przykazuję czujność. Ale z temi chamami to nie ma sposobu, za kieliszek wódki... gotowi masztową sosnę dać zrąbać.
Hrabia słuchał obojętnie.
— Tylko się nie zrywaj przed czasem — powtórzył raz jeszcze — abyś nie dostał recydywy...
— Już muszę choć wózeczkiem w las — rzekł łowczy — bo trudno dłużej wytrzymać — a wiem co mnie tam czeka...
— Objeżdżał Rzęcki lasy — rzekł hrabia.
— A! co on się zna! — żywo począł Leszezyc — u niego zawsze na języku wszystko dobrze, a nie rozumie nic! To tak jak bywało za podkomorzynej, podejmował się wszędzie, a potem po nim trzeba było naprawiać co popsuł, przypochlebić się to umie... na języku u niego wszystko dobrze, ale po nim zawsze naprawiać potrzeba.
Leszczyc ośmielił się zbytnio i coraz mocniej zagrzewając, mówił dalej.
— Już to ja, proszę jaśnie pana, ani kłamać, ani malować nie umiem jak on — dlatego u ludzi łaski nie mam — a Rzęcki...
Fizjognomja hrabiego, który zawsze słuchał bardzo cierpliwie i po niej wrażeń swych poznać nie dawał — musiała zdradzić w tej chwili niezadowolenie, gdyż leśniczy wstrzymał się nagle, zabełkotał coś niezrozumiale i umilkł.
Po chwili dopiero, zmieniając ton dodał.
— Może jaśnie pan ma co do rozkazania, bo ja już dłużej nie strzymam, i muszę się czemś zająć, dla mnie próżnowanie gorzej choroby...
— Nic tak dalece pilnego nie ma — odparł Adalbert — staraj się waćpan naprzód zdrowie zupełne odzyskać. To grunt!
Leszczyc trafiając w słabość pańską, zagadał potem o gołębiach, o których sądził że się hrabia chętniej rozmówi z nim, ale mu się i to nie powiodło. Niezręczne pochlebstwo przyjął zimno pan, odpowiedział krótko i nie okazał ochoty do przedłużenia z nim rozmowy.
Jeszcze raz Leszczyc począł z innej beczki i zagaił własną sprawą kradzieży.
— Dla biednego jak ja szlachetki, który całe życie pracował aby się kawałeczka chleba dorobić, naraz stracić wszystko, jaśnie panie, to był tak ciężki cios, że można go było i życiem przypłacić. Panu Bogu dziękuję, że z łoża się zwlokłem...
Mijam to że mi rzeczy zabrali złodzieje, ale nawet papiery, z których im żadnego pożytku, zagarnęli razem i skrypt ś. p. podkomorzynej.
Spojrzał to mówiąc na hrabiego, który stał obojętny i patrzał na Parola ziewającego i okazującego przez to, iż z panem swym sympatyzował.
Adalbert nic nie odpowiedział na to wprost, szepnął tylko.
— Myśl no naprzód o zdrowiu, a potem się wszystko jakoś ułoży wedle słuszności. Ja niczyjej krzywdy nie chcę...
Z tem naostatek odszedł leśniczy i powrócił do baszty. Widzenie się z hrabią, po którym więcej się spodziewał, nie uspokoiło go, lecz na przyszłość rachował. Oczywistą rzeczą było, iż należało jak tylko siły powrócą, codzień i ciągle narzucać się z posługami i tym sposobem wyrugować powoli Rzęckiego.
Chociaż pierwsze próby chodzenia po długiem leżeniu i ciężkiej chorobie, męczyły bardzo leśniczego, nie położył się już... Stał się nadzwyczaj czynnym i choć doktor mu radził umiarkowanie — rwał się niecierpliwie.
— Co oni rozumieją — mówił w sobie — te doktory naszej natury nie znają. Im panów leczyć, u nas chudopachołków krew inna...
Leczył się więc na sposób pana Paska, który zaledwie z ciężkiej gorączki rozbudziwszy się — półmisek ryby sprzątnął i wstał jakby nigdy nie chorował. Leszczycowi nie powiodło się równie szczęśliwie, jednakże krupniki, jakie sobie warzyć kazał, i wódka gorzka cokolwiek go pokrzepiły. Na koń jeszcze siąść nie mógł, nawet pierwsze przejażdżki na wózku niekoniecznie wypadły szczęśliwie, bo się czuł jak złamanym, lecz siła woli wiele może.
Z każdym dniem po trosze było lepiej.
A że przez cały czas leżenia nie zajmował się lasami i swoich podkomendnych nie widywał — następnej niedzieli nakazał się stawić wszystkim znajomym.
Powszechnie to wiadomem było, że Leszczyc między nimi miał swoich zaufanych służalców, którzy, jak utrzymywano, w nadużyciach leśnych mu pomagali i z nim trzymali. Fama nawet głosiła, czego nikt dowieść nie mógł, że z ich pomocą leśniczy na krańcach lasu granicznych, miał jakiś udział w kradzieżach koni, które tędy się do Galicji przemykały i nawzajem. Mówiono, iż do przechowywania ich i przeprowadzania służyli gajowi pod jego komendą. Zjawiały się w stajni leśniczego nagle i niewiedzieć zkąd szkapy, choć w okolicy żadnego jarmarku nie było, a potem niknęły nagle, choć o kupcach na nie dowiedzieć się było trudno. Coś podejrzanego działo się, ale Leszczyca nikt głośno obwiniać nie śmiał.
W lesie i we wszystkich ważniejszych czynnościach posługiwał mu najwięcej złej bardzo sławy, zuchwały człek, gajowy, faworyt jego, niejaki Borsuk. Obawiano się go powszechnie.
Silny, barczysty chłop, na jedno oko ślepy, przybłąkał się tu niewiedzieć zkąd przed wielu latami i powoli wkradł się w łaski Leszczyca, który bez niego kroku nie stąpił.
Czasu choroby Borsuk prawie co drugi dzień przyciągał do baszty, ale albo się całkiem z Leszczycem widzieć nie pozwalano, lub w przytomności pilnujących, tak że nigdy rozmówić się poufnie nie mogli.
Tej niedzieli po zwołaniu wszystkich podwładnych, Leszczyc się Borsukowi zatrzymać kazał. Gdy się inni rozeszli — skinął na niego i wyprowadził, wlokąc się o kiju na wały. W izbie rozmówić się z nim lękał, pamiętając na to, że ściany mają uszy.
Na ogorzałej i zarosłej twarzy Borsuka widać było przerażenie, jakie wzbudzał stan Leszczyca, którego znał wytrzymałym i twardym jak żelazo...
Zaledwie stanęli na wałach, w odkrytem miejscu Leszczyc się zwrócił do zausznika.
— To te łajdaki, to ich sprawa — rzekł głosem drżącym — nieprawda?
Borsuk zagadkowe te słowa zdawał się rozumieć.
— Ja to zaraz mówiłem — mruknął — nie kto tylko oni...
Leśniczy ciągnął dalej gorąco.
— Jakem miał jechać za temi przeklętemi gołębiami, bodaj świata nie widziały, w wigilję przybył Szmul... Powiedziałem mu, że jadę i że tydzień albo więcej nie będzie mnie w domu. O tem nikt nie mógł wiedzieć tylko oni... a któż lepiej zna i wie, że na baszcie Misiuk i baba, niema więcej nikogo, i że co ja mam, wszystko w drugiej izbie? hę?
Borsuk głową potakiwał.
— A co z tego — odparł — im nie dowieść, że to ich sprawa? a z nimi nic zadrzeć...
Nie dokończył.
— Co oni mnie zrobią! — odparł Leszczyc...
— Niech no dobrodziej porachuje — szepnął Borsuk — co od nich innego roku można było utargować? Szkoda stracić.
— Skórę się nadstawiało, za to — rzekł Leszczyc — mam tego dosyć, to ich sprawa i darować nie mogę łotrom...
— Cóż z nimi zrobić? — poruszając ramionami zaczął Borsuk.
Leśniczy się zadumał, kijem grzebiąc w ziemi. Stał długo milczący, a towarzysz jego, mówił po cichu.
— Z nim trudno, oni mają swoich wszędzie, i w mieście i w powiecie i po kancelarjach. Opłacają się, konie dają w prezencie... Skarżyć? to się na nic nie zdało.
— Żeby mi choć papiery oddali! — zamruczał Leszczyc — pal djabli resztę.
— Ale oni nie zeznają nigdy, że to ich sprawa — rzekł Borsuk...
Przeszli kilka kroków po wałach.
— Widziałeś ty ich po kradzieży? — zapytał leśniczy.
— Nie jeden raz — rzekł Borsuk.
Przeprowadzałem jedną partję zaraz potem, drugą w tydzień. Szmul udawał, gdym mu o napaści mówił, okrutnie zdziwionego. — A to mądrale i zuchwalcy — wołał — pod nosem dworu!! Ale z miny widać było, że to ich robota.
— Tak ich, tak mi Panie Boże dopomóż — gorączkowo potwierdził Leszczyc.
— Niema rady — westchnął Borsuk...
— Musi na to rada być — odezwał się leśniczy. — Co, jabym miał im to darować. Pojadę do urzędu i powiem gdzie na nich czatować mają aby połapali... Oddam za moje.
Borsuk się wykrzywił.
— Proszę jegomości — rzekł — z tem trzeba ostrożnie, oni długie ręce mają. Im rady nie da nikt...
— Albo, albo — mruknął Leszczyc — nie podaruję mojego.
Gajowy z pod zwiesistych brwi popatrzył na niego.
— Jabym tego nie robił — odparł — ale jegomość rozum ma... Co tu gadać. Ino, jabym tego nie robił!
Długo trząsł głową.
— Stracone się nie powróci — dodał — z zemsty nic nie przyjdzie, a jak oni zechcą mścić się za swoje?
— Co oni mi zrobić mogą? — dumnie i wzgardliwie zawołał Leszczyc — ja się ich nie boję, a przezemnie mogą kark skręcić...
Następującej niedzieli Borsuk się zjawił znowu i wyprowadził leśniczego na wały.
— Widziałem się ze Szmalem — rzekł — mówiłem wedle polecenia jegomościnego o naszej kradzieży, że oni o niej wiedzieć powinni. Począł się żyd zaklinać na wszystko, iż oni w tem ani rąk nie umoczyli, ani wiedzieli cokolwiek.
— Łżą — krzyknął Leszczyc...
Rozmowa dnia tego krócej trwała, poszeptali między sobą.
— Niechaj pan tego nie robi — zakończył Borsuk. — Po nici do kłębka, jak ich pobiorą, przez zemstę wyśpiewają wszystko...
— Nie bój się — rzekł cicho Leszczyc — albo to ja jeden na świecie? Czy oni koniecznie wiedzieć mają, kto na nich naprowadził?
Czy my tylko na siebie bizuna nie skręcili — zakończył Borsuk ponuro...
Leszczyc w parę dni potem zameldował hrabiemu, iż w sprawie kradzieży lasu musi jechać do miasta powiatowego. Ruszył zaraz i zabawił dłużej niż zapowiadał, a wrócił rozgorączkowany znowu, zmęczony tak, że zaraz musiał się położyć w łóżko.
Sędzina, która potroszę na pomoc jego rachowała i usiłowała go zbliżyć do hrabiego, drogi mu torując, chwaląc i zalecając — zaraz po powrocie szukała go pod basztą i wywołała na rozmowę.
— Co się waćpan wydalasz ztąd — rzekła nadąsana — kiedy mówiłam, że tu jesteś potrzebny. Sprawa lasu, niech cię tam z tym lasem, tu ważniejsza. Rzęcki codzień lepiej położony, a waćpan coś miał go wysadzić, nie pilnujesz się i nie robisz nic...
— Jakto, nic? — zawołał Leszczyc — robię co mogę. Za każdym razem spotkawszy się z hrabią łatkę Rzęckiemu przypinam, ale obcesowo tak wyrugować go nie można...
— Pocóż było się włóczyć do miasta? — kwaśno odezwała się Pardwowska.
— Miałem interesa — odparł Leszczyc, wzdychając. — Pani sędzina myśli, że to tak łatwo strawić taką stratę jaką ja poniósł.
— A, waćpan się spodziewasz ją odzyskać? poruszając ramionami i śmiejąc się, niedowierzająco odpowiedziała Pardwowska. — Czysta imaginacja! Tymczasem Rzęcki swoje robi, a waćpan tracisz z każdym dniem.
Leszczyc się ponuro zamyślił. Sędziny oczy niebyły zwrócone na niego i postrzedz nie mogła jaki dziki, straszny wyraz na twarzy jego się wypiętnował. Ulękłaby się tego okrucieństwa zapamiętałego, które nie taiło się z sobą i zadrżeć by musiała, aby cofnąć się od niebezpiecznego sprzymierzeńca.
Poczekawszy nieco Leszczyc przerwał milczenie.
— E! co mnie ten Rzęcki! Dziś on jest, a jutro go może nie stać? Potem rad czy nie rad, hrabia będzie musiał mną się posłużyć.
— A cóż ma się stać z Rzęckim — zapytała zdziwiona sędzina.
Leszczyc, jakby przyłapanym się uczuł, ramiona podniósł i obojętnie oczy w ziemię wlepił.
— Albo ja tam wiem — rzekł jąkając się. — Wszyscy my nie wieczni... Byłem zdrów jak ryba, a silny jak wół, a co zemnie teraz? skelet i po wszystkiem! Czyż tego gołowąsa także co spotkać nie może?
Odpowiedź tak była dziwną i mało zaspokajającą, że sędzina w głos się z niej rozśmiała.
— Ot! pociecha piękna — rzekła. — Czekajże na ptaka aż mu soli na ogon nasypiesz!
Odwróciła się nadąsana.
— Prawdziwie, ja waćpana po tej nieszczęśliwej chorobie poznać nie mogę — zawołała — pleciesz jak na mękach.
Widzę, że z was wielkiej pociechy nie będę miała.
Odwróciła się i uszła parę kroków, ale gdy już odchodząc spojrzała na Leszczyca, uderzył ją wyraz twarzy, na której złośliwa, gniewna energja była widoczną. Człowiek ten miał w sobie jakąś pewność, siłę, która nie była do pogardzenia. Nie chciała go zrażać.
— Do zobaczenia, panie Leonardzie — odezwała się łagodniej. — Namysł się, rozważ i pamiętaj, że ja przecie dla waszego razem dobra pracuję.
Póki Rzęcki będzie w łaskach... ani ja, ani wy nic nie poradziemy.
Leszczyc, jakby się za język kąsał, głową tylko potrząsł nie odpowiadając, czapkę uchylił i powrócił na basztę swoją.
Od czasu choroby jego, wszyscy mniej zwracali uwagi na Leszczyca. Zdawało się, że wpływ stracił i odzyskać niepotrafi. Niektórzy litowali się nad nim, gdyż ciągle narzekał, że stracił wszystko.
Leszczyc hrabiemu się przypominając codzień około pałacu i w ogrodzie się zjawiał tak, aby mógł się z nim spotkać. W czasie karmienia gołębi jednak, któremu towarzyszyła sędzianka i Rzęcki nie przychodził nigdy, gdyż względom Ewarysta wstrętu i gniewu zataić w sobie nie mógł i wybuchu się obawiał.
Najczęściej łapał Adalberta albo na wychodnem z jego ulicy odosobnionej, gdzie z Parolem owe sławne odbywały się rozmowy, albo gdy hrabia ku niej zmierzał. A że nie lubił Adalbert, aby mu samotną przechadzkę przerywano, przyjmował go zimno i zbywał się prędko, dając jakieś polecenie.
Jednego dnia — stała się rzecz istotnie osobliwa, która hrabiemu nawet dała do myślenia. Leszczyc mówiąc o interesie wymagającym starania i dopilnowania w mieście powiatowem, zamiast, jak zwykle, siebie nastręczać do niego — rzekł.
— Możeby jaśnie pan, wolnym czasem posłał pana Rzęckiego, on by się tam potrafił rozmówić z urzędnikami.
Hrabia popatrzył milcząc, wziął to za oznakę bardzo dobrą ze strony Leszczyca, bo rywalizacji dawno był świadomy i odparł krótko.
— Pewnie, że będzie musiał pojechać.
Pan Ewaryst dotąd mało kiedy się z Zakrzewa oddalał tak był tu ciągle potrzebnym.
Rada leśniczego była dobrą, hrabia drugiego dnia powiedział Rzęckiemu, iż gdy czas będzie miał, do miasteczka pojechać powinien.
— Każdego dnia, kiedy pan hrabia rozkaże — odparł Ewaryst.
Na prawdę Rzęcki może najmniej do podobnych spraw się mógł przydać, nie umiał ani się wygadać, ani nadewszystko targować. Wszelki datek i pozyskiwania względów ludzi wpływowych, rumieniły go i wywiązywał się niezgrabnie z tego, gdy — o wyrobek chodziło.
Ale na ochocie służenia nie zbywało mu.
Natychmiast więc począł się wybiera w tą podróż, która musiała zabrać dni parę. Trzy długie mile, po większej części lasami, trzeba było pół dnia jechać do powiatu, na miejscu w kilka godzin załatwić wszystko było trudno, a drugiego dnia chyba wieczorem mógł pan Ewaryst powrócić.
Hrabia, który go sam wyprawił, gdy mu tej prawej ręki nie stało, z wielką pociechą Musi dał po sobie zaraz poznać, jak bardzo mu go brakowało. Parę razy tak się zapomniał, że oglądał się i czekać cię zdawał, by nadszedł. Nazajutrz kilka razy powtórzył Musi i sędzinie.
— Onby już powinien powrócić!
Pardwowska delikatnie sobie zażartowała z niego, iż się bez Rzęckiego obejść nie mógł, hrabia się zaczerwienił.
— To drugi Parol! — szepnęła.
Hrabia prawie się gniewać nie umiał, nie uraził się też tą przymówką sędzinej, ale w twarzy widać było smutne zakłopotanie.
— Proszę pani — rzekł pomyślawszy — nic dziwnego, że ja sobie szukam kogoś, nie mam oprócz Parola żywej duszy, któraby się jak on do mnie przywiązała. Bardzobym wdzięczen był p. Rzęckiemu, gdyby on mnie tak jak... nieprzymierzając, Parol, pokochał.
Sędzina chciała naprawić swoje wystąpienie niezręczne.
— A! panie hrabio — odezwała się, ileżby to osób szczęśliwych było na łaskę u niego zasługując, a narzucać mu się nie śmieją. Siebie nie licząc, mogę pierwszą swoją Musię postawić za przykład, bo ona ona jest formalnie w hrabi rozkochana.
Wyraz ten niesłychanie zmięszał biednego Adalberta, który oczy spuścił, zaczął się poruszać niespokojnie, chciał coś powiedzieć i zebrał się ledwie na nic nieznaczące.
— A! pani sędzino dobrodziejko!
Wyrzekłszy to, podniósł się natychmiast z krzesełka, jakby mu nadzwyczaj pilno było — i uciekł od ogrodu.
Zniechęcona Sędzina posłała za nim pełne oburzenia wejrzenie.
Hrabia spodziewał się Rzęckiego przed wieczerzą. Nim ją podano, posyłał dwa razy do oficyn, dowiadywać się czy go tam niema... Nie powrócił był jeszcze. Noc bezksiężycowa, ciemna, wietrzna, chłodne powietrze jesienne, przechodzący chwilami deszcz, pozwalały przypuszczać, że pan Ewaryst i tego dnia może nie powróci.
Hrabia już był do tego przygotowanym, bo na dworze ciemności panowały choć oczy wykól, gdy zaraz po wieczerzy wpadł Biedroń z oznajmieniem, że Rzęcki tylko co przed oficynę zajechał.
Poznał go po głosie.
Hrabia spodziewał się, iż pewnie przyjdzie mu zaraz zdać sprawę, a Musia zatrzymywała matkę w salonie, może w nadziei, że go tu zobaczy, gdy wpadła panna Felicja przestraszona.
— Pan Rzęcki powrócił — odezwała się — ale... coś się stało, niewiem, przysłał po szarpie do mnie... i bandaż... Musiał się wywrócić po nocy jadąc i skaleczył... czy coś.
Musia zbladła jak ściana, i tylko surowe matki wejrzenie mogło na jej ustach wykrzyk powstrzymać. Hrabia zerwał się niespokojny... szukając czapki...
— Ale mu się nic nie stało zapewne — wtrąciła sędzina uspakajając...
— Nie musi być nic wielkiego — dodała panna Felicja....
Hrabia nie słuchał już i szedł w ganek zkąd do oficyny bez latarki po nocy przejść było trudno... Chłopak na prędce, świecę ręką przysłaniając, ukazywał mu drogę.
Bryczka stała jeszcze u ganku oficyn, gdy Adalbert się zbliżył, a ciekawy sługa zapytał woźnicy:
— Coś to wywrócił, czy co? pan się skaleczył?
— Gdzie wywrócił? — odparł furman obrażony — albo ja tej drogi sto razy omackiem nie przebywał... Jakieś zbóje drogę nam zastąpiły, i dwa razy strzelono... panicza ranili, ale konie jakem począł smagać uciec się nam udało...
Ledwie dosłuchawszy tej relacji, hrabia wpadł niespokojny do pokoju pana Ewarysta, który stał przy stoliku i zdjąwszy surdut opatrywał rękę przestrzeloną...
Wypadek był w tych stronach tak niesłychany, że wszyscy przerażeni prawie by mu wierzyć nie chcieli, gdyby skutki jawne nie świadczyły o nim.
— Zbójcy? — zawołał hrabia — aleście mi tu nigdy nie wspominali, że się podobne napaści trafiają... Po cóż było narażać się po nocy...
— Panie hrabio, — wesoło i raźnie odparł Rzęcki, który rękę zaraz cofnął. — Od lat dwudziestu nigdy się nic podobnego w naszym lesie nie zdarzyło. Bóg wie co to jest... ale... damy znać do powiatu i zrobiemy obławę...
— Jesteś ranny? — troskliwie począł hrabia, zbliżając się.
— Mała rzecz, kula drasnęła...
To mówiąc zdrową ręką pokazał na stoliku leżącą kulę.
— Nabój był nieosobliwy, czy strzelba słabo bije, bo nie przeszła przecie na wylot ręki i siedziała na wierzchu...
— Po doktora! po felczera! — zawołał hrabia, ręce łamiąc. Waśpan krwią broczysz... Krew trzeba zatamować...
Sam pobiegł do progu niespokojny.
— Niech ktokolwiek na koń siada... po pana Szulca.
— Byle cyrulik — rzekł Rzęcki, który wcale nie stracił animuszu — to nie wielka rzecz.
— Ale gdzież, jak się to stało? — pytał coraz zdając się mocniej przerażony hrabia — na miłość Boga, z rany się krew leje!
— To nic! to nic — odparł Rzęcki, rękę chustką ściskając — bagatela! Pan Bóg łaskaw, że ani mnie, ani chłopcu się nic nie stało. Koń tylko jeden i ja ranny.
Jechaliśmy naszym lasem, znajomą drogą, przez Kalińszczyznę, gdzie z jednej strony po nad drogą gąszcze nieprzebyte, a z drugiej polana szeroka. Inaczejby po nocy na cel nie był mógł wziąć, ale widać na ziemi przysiadł zbój, abyśmy mu na jaśniejszem niebie widni byli. Ja mało co nie zdrzemnąłem się na bryczce, bo konie truchta szły powoli. Na raz, tuż z krzaków ogień błysnął i czuję, jakby mnie kto w rękę uderzył, a za pierwszym strzałem, drugi tuż — woźnica krzyknął — Jezus, Marja! a konie przestraszone w bok się rzuciły i uniosły. Szczęściem, że Wojtek je na gościńcu utrzymał.
— Więc chyba rozbójnicy — zawołał hrabia.
— Ale zkąd się oni u nas wzięli — rzekł Rzęcki — jak ludzka pamięć sięga, nigdy nic podobnego w całej okolicy się nie trafiło.
Hr. Adalbert stał zamyślony i strwożony.
— Trzeba dać znać do urzędu — rzekł, ale naprzód doktora i cyrulika.
— Niech pan hrabia będzie spokojny — przerwał Rzęcki, schylając się, aby go pocałować w ramię — a o tem nie myśli. Mnie się nic nie stanie, a ze zbójami radę sobie damy.
Już to był zły znak, że się złodzieje ważyli na basztę najść nocą, a oto drugi wypadek, będziemy teraz czujniejsi.
Widząc, że zawadza Ewarystowi, który przy nim ani się rozebrać, ani bandażować nie chciał, hrabia zamruczał coś i wyszedł niespokojny do pałacu, nakazując, aby, aby mu dano znać, gdy albo doktór lub cyrulik ranę opatrzy.
Od wielu lat nie widział Zakrzew takiego zamętu, takiego niepokoju, biegania, trwogi, jak tego wieczora. Niesłychaną wiadomość o napaści na Ewarysta rozniesiono w mgnieniu oka z dziedzińca pałacowego do dworków, na plebanję, na wieś. Gruchnęło to jak piorun i z początku nikt wierzyć nie chciał, tak się zdawało do prawdy niepodobnem. Biegł więc kto tylko mógł przekonać się na miejscu czy w istocie był jaki wypadek i co się tam stało.
Z dwóch strzałów prędko ich kilkanaście się zrobiło. a Rzęcki miał być śmiertelnie ranny. Tymczasem on z pomocą chłopca już sobie rękę obandażował i choć krwi płynącej utamować nie umiał, przynajmniej zmniejszył jej upływ.
Stancja jego nie wypróżniała się, pełno było potrzebnych i niepotrzebnych, którym musiał powtarzać jedno.
Do sędzinej wpadła jej dziewczyna Kasia, ale widząc, że panienka miała słabość do Ewarysta, nie oznajmiła jej o wypadku głośno, aby Musi nie przestraszać. Dała znak i wyprowadziwszy do sieni szepnęła na ucho.
— Rzęcki wrócił z miasta — ktoś go napadł w lesie, strzelił i — ranił. Niech pani idzie się dowie.
Sędzina przerażona pobiegła nawet nie oznajmiwszy córce że idzie. Pędziła ją ciekawość, ale razem myśl jakaś natrętna, niezbyta, że w tym wypadku było coś zagadkowego.
Nie śmiała zbyt się w nim rozpatrywać. Bez tchu prawie wpadła do mieszkania Ewarysta.
Widok zakrwawionych chust, kuli, ludzi tu zbiegłych, gwaru, jaki panował i obojętności Rzęckiego, który siedział blady w krześle, a na zapytania odpowiadał kilkoma słowami, przejął sędzinę straszliwie...
Robiło się jej słabo, raz że nigdy na krew patrzeć nie mogła, powtóre, że tu coś ją jak zgryzota sumienia nękało. Przypominała sobie w duchu rozmowę z Leszczycem i dreszcze ją przechodziły.
Nie przypuszczała wprawdzie ażeby on mógł być sprawcą — lecz — była to dla niej jakby wskazówka i przestroga, jakby wyrzut, którym Opatrzność chciała jej dać naukę.
Gdyby nie późna noc, byłaby natychmiast pobiegła, dla spokoju sumienia, do baszty, przekonać się że leśniczy leżał w łóżku spokojnie...
Ciemność, wiatr, dobry kawał drogi od pałacu do wałów wstrzymały ją. Po kilku słowach kondolencji nad Rzęckim, chciała powrócić do córki; była już w sieni i miała wejść do siebie, gdy znowu ją ogarnął niepokój straszny. Wybiegła na próg... spojrzała na niebo. Zdawało się cokolwiek wyjaśniać. Ogród był jej tak doskonale znajomy. Kilka minut tylko potrzeba było szpalerem iść do wałów. Wahała się, zawracała, cisnęła głowę nagle rozpaloną i w końcu temperament jej nie dopuścił się już powstrzymać — pobiegła...
Pierwsze kroki jeszcze były niepewne i wahające się, ale gdy raz znalazła się w ogrodzie, zaczęła przyśpieszać kroku i już nie zważając na nic, prawie bezprzytomna, zdyszana... przelękła dopadła do baszty, przebiegła galerję, dostała się do drzwi i rękami obiema bić w nie poczęła. Z wnętrza odezwał się głos krzykliwy, i Misiuk w tejże chwili drzwi uchylił. Sędzina popchnęła je całą siłą i znalazła się w przyciemnionej izbie w chwili, gdy z kąta jej, od łóżka, dał się się słyszeć głos nakazujący a piorunowy:
— Nie puszczaj!
Było za późno, Pardwowska stała tuż i oczy jej biegały niespokojnie po izbie.
Leszczyc zerwał się był z barłogu swego, ale sędzina dostrzegła z łatwością że był ubrany, i że odzież na nim pomięta, pełna była liści leśnych, gałęzi, trawy, jak gdyby się w niej przez gąszcze przedzierał. Tuż obok leżała jakby tylko co rzucona torba, a przy niej stała o ścianę oparta dubeltówka...
Sędzina oniemiała, ze wzruszenia mówić jeszcze nie mogła, gdy Leszczyc, który leżał jak w febrze, począł głosem schrypłym.
— Co pani chce — tu... po nocy... Jestem chory... jestem chory... leżałem przez cały dzień, nie wychodziłem na krok... Bogiem się świadczę...
Gdy to mówił, głosu mu brakło momentami, kłamstwo było widoczne i sędzina załamawszy ręce, nie odezwawszy się nawet do niego, zawróciła ku drzwiom.
Wstręt i trwoga ogarnęły ją takie, że niewiedziała co począć z sobą. Sparty na łokciu Leszczyc, mruczał ciągle.
— Chorobsko wróciło, niemoc na nogach się człek nie trzyma.
Nie było co rozprawiać z tym człowiekiem. Pardwowska wykrzyknęła.
— Boże, bądź miłosierny! — i poszła do drzwi.
Na galerji tak było ciemno, że zawahała się iść. Chłopiec stał tuż, skinęła aby jej poświecił. Tymczasem Leszczyc widząc ją wyrywającą się tak śpiesznie, zerwał się z łoża daleko silniejszy niżby sądzić było można z wybladłej twarzy i podążył za sędziną niespokojny.
— Co pani chciała odemnie? proszę...
Szukał jej oczyma w ciemnościach.
— Potrzeba co? jam chory, ale się zwlokę...
Pardwowska nieodpowiadała, przytulona do ściany, czekała na chłopca, który z kagankiem nie nadchodził, a gdy się jej oczy zwolna oswoiły z ciemnością, cicho zsunęła się ze wschodów i nieoglądając się za siebie nazad poczęła biedz do oficyn.
Była przekonaną że leśniczy musiał strzelić do Rzęckiego, a sumienie wyrzucało jej to, że go przeciw niemu jątrzyła. Czuła się winną, zaczęła płakać.
Sama już nie wiedziała jak się dostała do drzwi mieszkania, w którego progu znalazła Musię bladą, z załamanemi rękami, całą łzami zalaną.
— Mamciu, Ewaryst... Ewaryst ranny okropnie... Strzelono do niego w lesie.
Rzuciła się w objęcia matki.
— Uspokój się — dobywając głosu z trudnością odparła starając się okazać spokojną sędzina — nic mu się nie stało, nic nie będzie... To przypadek...
Musi naturalnie samej jednej iść zobaczyć rannego nie było podobna. W niebytność matki dwa razy posyłała służącą, nie mogła pojąć co się stało z sędziną — traciła głowę.
Łzy dziecka, niepokój jego, łkanie, urywane słowa, wszystko to razem z poprzedzającemi wrażeniami, tak podziałało na Pardwowską, że musiała paść na sofkę i cucić się wódką kolońską, aby odzyskać przytomność i siły...
Obraz Leszczyca stał ciągle przed jej oczyma — odzież, strzelba, on sam... zbójca!... a ona? ona?... Padła na kolana ze złożonemi rękami...
Córka sądząc, że się modli za zachowanie Rzęckiego, klękła przy niej i obie płacząc... przetrwały długo na modlitwie.




Jeżeli kto spał tej nocy w Zakrzewie, to chyba dopiero nad rankiem, gdy się i rozpraw nad wypadkiem przebrało, i doktor Szulc przybywszy a opatrzywszy Rzęckiego, sam się położył spocząć, wszystkim nakazując rozejść się i uspokoić.
Hr. Adalbert nie spał także i jeden tylko Parol, nierozumiejący czem się tak niepokojono, chrapał w najlepsze. Pan jego starał się, aby go nie budzono — po cóż miało się daremnie męczyć biedne psisko?
Prosił do siebie Szulca na chwilę Adalbert, a gdy ten go upewnił, że rana wcale niebezpieczną nie jest, bo kula nawet kości nie drasnęła, starał się zasnąć nad rankiem.
Była godzina może jedenasta rano, Szulc raz jeszcze opatrzywszy chorego, odjechał, we dworze się uspokoiło znacznie, Rzęcki leżał sam jeden na łóżku zadumany, gdy do drzwi zapukano.
Tak był już znudzony pytaniami i odwiedzinami Ewaryst, że nie chciał się odzywać aby nowych uniknąć, gdy drzwi uchylono nie czekając pozwolenia i w progu ukazał się o kiju — Leszczyc...
Wchodził nieśmiało jakoś i bełkocząc, a oczyma biegając po izbie.
— Choć waćpan mi wrogiem — począł mówić jąkając się i przerywając — ale ja... chciałem... chcę... Co to się stało?...
Rzęcki patrzał mu w oczy bacznie, brwi namarszczywszy.
— Dziękuję — rzekł obojętnie — strzelono do mnie wczoraj w Kalinowszczyznie... niema nic...
Wzrok Leszczyca, który niespokojnie badał wszystko dokoła, zatrzymał się w tej chwili na kuli, która leżała na stoliku, twarz mu pobladła.
— U nas tego nie bywało — odezwał się cicho — pókim ja był zdrów... a no teraz i mnie obrabowali, i już na życie ludzkie...
Nie dokończył — i zamilkł ponuro...
— Posłał hrabia do urzędu raport, trzeba będzie obławę zrobić w lasach — dodał Rzęcki, nie spuszczając z oka Leszczyca, ale nie prosząc go siedzieć.
— Właśnie zbóje będą czekali, aż po nich przyjdą — odezwał się Leszczyc. — Daremno teraz, ale trzeba pilno czuwać...
Potrząsał głową, wyrazy mu z ust wychodziły z trudnością, opierał się na kiju, spoglądając ku drzwiom.
Rzęcki patrzał na niego z pewnym rodzajem politowania...
— Wyjrzyj za drzwi — odezwał się nagle, nie chcę aby mnie kto podsłuchał. Mam ci coś do powiedzenia...
Leszczyc drgnął i pośpieszył do drzwi, ale prędzej jeszcze powrócił i zbliżył się do łóżka... Kaszel go dusić począł.
— Nazywacie mnie wrogiem waszym — odezwał się Rzęcki, z dumą jakąś spoglądając na zbiedzonego leśniczego. — Otóż ja wam chcę dowieść, że zguby ani waszej, ani niczyjej nie pragnę. Nie mówiłem o tem nikomu, bom chciał sam dziś wam o tem oznajmić, iżbyście się ztąd wynieśli, dopóki czas.
Leszczyc wyciągnął się, podniósł głowę... rzucił się.
— Ja? ja? począł jąkać się.
— Słuchaj — mówił Rzęcki — nie masz i chwili do stracenia. Wskazałeś policji złodziei co u ciebie rzeczy skradli, na własną biedę. Wzięli ich, i w kryjówce waszą odzież, skóry — wszystko — a no razem i papiery z pugilaresem, w którym znaleźli testament...
Jawna rzecz, że wy, korzystając ze słabości podkomorzynej i nieładu w domu wykradliście go... to pachnie kryminałem...
Rób teraz co chcesz!
Rzęcki to powiedziawszy opadł na łóżko i odwrócił głowę, jakby odpowiedzi ani się spodziewał, ani był ciekawy...
Leśniczy w początku nastawił się i udawał oburzonego, mruczał coś, kilka razy wydał niezrozumiały głos jakiś, zawrócił się potem ku drzwiom, widząc, że Rzęcki nań ani patrzy, i śpieszniej niż przyszedł, zawrócił przez ogród do baszty.
Hrabia, który zrana odwiedził raz Rzęckiego, a po południu przyszedł do niego powtórnie dowiedzieć się czy czego nie potrzebował, z niezmierną czułością, jak z własnem dzieckiem obchodził się z rannym. Poprzysyłał mu mnóstwo niepotrzebnych rzeczy dla wygody, chciał kazać przenieść do pałacu i przez cały ten dzień nim tylko był zajęty.
W czasie obiadu Ewaryst pod jakiś pozorem zażądał widzenia się z Brunakiem, a stary się natychmiast przystawił.
— Mój ojcze — odezwał się do niego — gdybyście byli łaskawi się pofatygować do baszty... a poprosić Leszczyca odemnie, aby mi przysłał jedną skórkę zajęczą?
— Na co?
Rzęcki się zmięszał.
— A! dzieciństwo, to wymysł doktora dla zawinięcia nogi, w której mam szarpania...
— Gdzież to kto słyszał! — odparł Brunak...
— Zwyczajny Szulca koncept — rozśmiał się Rzęcki — wiem, że to się na nic nie zdało, ale będzie się gniewał gdy tego nie zrobię.
— Niechajby tam skórka już — zamruczał stary — a no kiedy ją trzeba od Leszczyca brać!
— Właśnie od niego — rzekł Ewaryst. Był u mnie zrana, i obiecał ją nagotować. Nie potrzebujecie się z nim widzieć. Misiuk ją odda.
Brunak poskrobawszy się po peruczce powlókł się do baszty... Po Rzęckim widać było, że niecierpliwie oczekiwał jego powrotu... a nie szło mu wcale o ową skórkę zajęczą ale o to czy leśniczy z przestrogi skorzystał...
Godzina upłynęła nim powolny, posuwisty chód dał się znowu słyszeć w sieni.
Wszedł z ręką jedną do góry podniesioną i twarzą wywróconą...
— Co się u nas teraz dzieje; jak Boga kocham — zawołał — żaden rozum ludzki nie dojdzie... wystawcie sobie Leszczyca nie ma.
Wczoraj leżał chory i nie mógł się ruszyć, a dziś zniknął... Koni jego w stajni nie stało, w mieszkaniu gołe ściany i śmiecie... Czort go wie! wyniósł się, czy jak dzika bestja na kościelisko się zwlókł zdychać! Mała bieda, krótki żal... Baba z wozu, kołom lżej. Płakać po nim nie będziemy.
— Nie dziwujcie się — rzekł — dowiedziałem się nie dawno, że brata ma wikarym ztąd o mil kilka, pewno do niego pojechał, bo go tam lepiej pielęgnować będą, no, no, i hrabiemu się musiał opowiedzieć.
Adalbert właśnie drzwi otwierał i ostatnie słowa usłyszał.
— Kto mi się miał opowiedzieć?
— Leszczyc — rzekł Rzęcki — bo słyszę, że się wyniósł ztąd.
Oznajmienie o tem nie zrobiło wrażenia na hrabi. Zbliżył się do łóżka, pozdrowiwszy Brunaka i siadł razem z Parolem przy chorym.
Rzęcki pomyślawszy chwilę, zwrócił się do hrabiego.
— Pan hrabia mi daruje to co mnie sobie samemu przebaczyć trudno. Z powodu tej mojej głupiej rany, o której mówić nie warto, wiekuiście zapomniałem uwiadomić o najważniejszej rzeczy, jaką z sobą z powiatu przywiozłem. Gdzie ja miałem głowę!
— Cóż tam takiego? — zapytał hrabia obojętnie.
— Sekretarz mi mówił w sądzie, że niewiem jakim tam przypadkiem, gdzieś... nie umiał mnie objaśnić, jakby oryginalny z podpisami i pieczęciami testament podkomorzynej odkryto... i...
Adalbert tak się z krzesła schwycił nagle i niespokojnie, że przestraszony Parol szczekać zaczął.
— Testament! Znalazł się nareszcie testament — krzyknął głosem radością przejętym. A ja mówiłem od początku, że się on znaleźć musi... Chwałaż Bogu... Ja będę wolnym i wiu ha! do Brodnicy.
— Parol! powtórzył schylając się do niego.
— Parol, rozumiesz ty to? do domu! Ale gdzież jest ten testament, czemu go nie przywożą? dlaczego zwlekają! Jakim sposobem go odkryto?
Zwrócił się do Brunaka.
— Słyszysz, kochany stary, macie testament. A! dla mnie to dobrodziejstwo, sumienie czyste i dworek w Brodnicy.
Ale kiedyż go przywiozą. Czy ja mam jechać po niego? — począł do Rzęckiego — nie wiesz waćpan? czemużeś się nie dowiedział?
— Sądzę — odpowiedział Ewaryst — że z tem zwlekać nie będą, a że już po miasteczku się wieść rozeszła i pójdzie po okolicy, Osmólskich, Pardwowskich, Trockich tylko co nie widać!
Hrabia słuchał, śmiejący się, uradowany. Z twarzą wypogodzoną, tak szczęśliwy, iż miło nań patrzeć było.
— Dziś jeszcze dam znać hr. Albinowi. Nie moja wina! Musi dworek mi kazać opróżnić, ja mówiłem, że się to na tem skończy, bo tak się było powinno skończyć.
W tem spojrzał na zasępionego Brunaka, który peruczkę poprawiał i splunąwszy dyskretnie, tak aby mógł nogą zatrzeć, zamruczał.
— Suchowski twierdzi, że pan hrabia bądźcobądź pozostaniesz przy Zakrzewie.
Adalbert ruszył ramionami.
— Ja cudzego nie żądam — odparł.
Po chwili hrabia, któremu pilno było się tą wiadomością podzielić z drugimi, wyszedł od Rzęckiego i zdążał do łowczynej.
— Pani nie wiesz o niczem? — odezwał się w progu.
— O czemże nowem? czy Rzęckiemu byłoby gorzej? — odparła staruszka, rzucając pończoszkę.
— Ale, nie — począł śmiejąc się — tylko ten roztrzepaniec do tej pory trzymał w sobie to, o czem powinien był wczoraj mi powiedzieć jeszcze. Testament się znalazł.
Łowczyna i nadchodząca panna Felicja krzyknęły razem:
— Testament!
— Tak! testament jest, a ja państwa pożegnam i powracam... powracam...
Hrabia, jakby mu młodość wróciła, zakręcił się na nodze, rozśmiał i siadł z dziwną swobodą na krzesełku...
W tem sędzina, która widziała jak szedł do łowczynej, weszła, chcąc się od niego coś o Rzęckim dowiedzieć.
Ledwie zobaczywszy ją, hrabia powstał.
— Winszuję pani — zawołał — testament znaleziony.
Pardwowska tak była nieprzygotowaną do usłyszenia tej wiadomości, a tak wypadkami tych dni przerażoną, iż niezrozumiała w początku.
Fryczewska rozpytywała jak i od kogo się o tem dowiedział Rzęcki. Rzecz nie zdawała się ulegać wątpliwości i jeszcze trwała o tem rozmowa, gdy bryczka zaturkotała.
Wszedł doktór Szulc, twarz miał nieco posępną. Zbliżył się do hrabiego jakby szedł z kondolencją.
— Wiesz konsyljarzu — uprzedził go hrabia. — Szczęśliwy jestem! Testament! znalazł się testament.
— Wiesz już hrabia o tem — rzekł doktor — chwała Bogu! nie będę więc pierwszym z tą wiadomością.
W drodze spotkałem urzędnika, który mi o tem mówił i zapowiada, że z testamentem zjedzie jutro urząd do Zakrzewa.
Sędzina nie mogła wytrzymać.
— Nie mówił o tem co się w nim zawiera? — spytała.
— Zdaje się, że nie wiedział nawet — rzekł doktor spokojnie. — Dla państwa pewnie nie znajdą się tam niespodzianki, bo ś. p. podkomorzyna nie taiła się z tem co uczynić chciała.
Pardwowska po pierwszej chwili ożywienia, siadła dosyć smutna. Nadzieje jej daleko dalej sięgały, wszystko nagle przyoblekało się szarą barwą rzeczywistości skromnej, powszedniej.
Z całego towarzystwa jeden hrabia okazywał nietylko humor nadzwyczajny, jakiego nie widywano dotąd, ale wpłynęło to na jego ruchy i fizjognomję. Zdawał się odmłodzony.
— Jedną rzeczą, jako administrator, będę się starał po mojej myśli rozporządzić — odezwał się. — Gołębie dostaną się pannie Emmie.
Poważnym uśmieszkiem podziękowała za to sędzina. Hrabiemu tak było pilno roznieść wiadomość szczęśliwą, iż nie zagrzawszy tu miejsca, pobiegł z nią do proboszcza.
Jeden po drugim dwa wypadki tak niespodziane, z dodatkiem nie zrozumiałej dla nikogo ucieczki Leszczyca, o której wieczorem już wiedzieli wszyscy — całą ludność dworu w Zakrzewie, w gorączkowy ruch wprawiły...
Na hrabiego spoglądano różnie, w ogóle jednak znać było w obejściu się z nim ludzi, tę różnicę, jaką czyni zawsze stracona lub nabyta siła. Nie okazywano mu już tak wielkiego uszanowania i Parol stracił przyjaciół i pochlebców, jakich miał dotąd. Ale ani on, ani hrabia nie zdawali się wcale tem dotknięci.
Hrabia uśmiechał się i nieznacznie poruszał ramionami, widząc jak ci co mu się do ziemi kłaniali i biegli na jego zawołanie, teraz unikali go, chowali się i zachowywali z dziwną obojętnością. Sprawiało mu to jakąś satysfakcję, bo potwierdzało wewnętrzne przekonanie, że w ogóle ludzie tylko sile pokłony biją, czy ona jest workiem czy kułakiem.
Szło tedy wszystko w Zakrzewie swoim porządkiem, tylko niecierpliwość interesowanych rosła, a hrabia się swobodnie mógł przechadzać w ulicy z Parolem i prowadzić z nim rozmowy... które teraz zwracały się ciągle ku Brodnicy.
— A co? Parol? pojedziemy sobie do Brodnicy? hę?...
Tymczasem zapowiadany urząd nie przybywał, tylko — nowa niespodzianka... Przysłano z powiatu aby aresztować i pod szubpasem przyprowadzić Leszczca... ale tego nie było ni wieści ni śladu.
Jeden Rzęcki mógł się domyślać przyczyny, lecz milczał dyskretnie.
Myliłby się, ktoby sądził, że Adalbert dla nadziei wyzwolenia zapomniał o gołębiach. Wcale nie, zrana o zwykłej godzinie szedł do nich, tylko nie spodziewał już może zastać ani Musi, ani Rzęckiego.
Pociechą dla niego było wielką, gdy ujrzał najprzód Ewarysta przybywającego z ręką na temblaku, a za nim (dla niego czy dla gołębi?) Musię której obejście się z hrabią wcale się nie zmieniło.
Adalbert był teraz nierównie śmielszy niż wprzódy. Przywitawszy miluchne dziewczę, wpatrzył się w nią długo i smutnie.
— A co? panno sędzianko? — odezwał się — a co? co się teraz z naszemi gołębiami stanie? bo że ja zaraz po odczytaniu testamentu moje węzełki zbiorę i ruszę, to pewna... A oprócz gołębi — dodał — spodziewałem się tu doczekać wesela, no! i nieudało się. Sami musicie już o tem myśleć!
— Kto? z kim? — spytała rumieniąc się Musia.
— A! — rozśmiał się poczciwiec — przecież się panna sędzianka domyśla, że ja ją chciałem wyswatać...
Obejrzał się ku Rzęckiemu, który stał zmięszany i smutny.
— Teraz już ja tu niczem nie rozporządzam — westchnął stary — mnie z tem lepiej, ale żal żem nie mógł wam usłużyć. Z serca bym był rad temu. Na cudze szczęście patrząc, to doprawdy stanie czasem za własne.
Pierwszy raz tak się spoufaliła z nim sędzianka, że przybiegła, pochyliła się i pocałowała go w ramię, co niemal hrabiego przestraszyło. Chwycił całować jej ręce i łzy mu stanęły w oczach.
Jeszcze we troje tak zabawiali się z gołębiami, gdy Biedroń nadbiegł dać znać, iż familja wezwana przez urząd, do wysłuchania rozporządzenia testamentowego, zjeżdżać się zaczynała.
Ale hrabia niemiał już teraz obowiązku przyjmowania jej, ruszył ramionami i nieprzyśpieszył powrotu do pałacu.
Musia uciekła do matki, a hrabia później z Rzęckim powoli skierował się ku pałacowi.
W sali było już pełno i gwarno, ale ci co dawniej nadzwyczaj uniżenie zabiegali drogę Adalbertowi, wcale teraz nie śpieszyli naprzeciw niemu. Witano go obojętnie, a nawet z pewnym rodzajem wyższości, gdyż wszyscy przekonani byli, że pójdzie z kwitkiem, jako osobiście podkomorzynie nie znany.
Hrabia też był swobodniejszy nie przymuszając się do odgrywania tej roli pana do której nie był przywykły.
Pierwszy przyszedł do niego z rękami w kieszeniach starszy Osmólski, ze swą senatorską miną.
— A co? — rzekł z wysoka spoglądając na niego — cóż pan hrabia mówisz na to?
— Cieszę się.
— Hę! — spytał szydersko Osmólski — my, także, więc chwała Bogu, wszyscyśmy kontenci.
August Feliks przybywający wprost z powiatowego miasteczka, pierwszy przyniósł wiadomość o tem, że testament został znaleziony w skradzionych rzeczach u Leszczyca, i że z papierów przy nim będących okazało się, iż on nie kto inny go pochwycił. Dlaczego nie zniszczył zaraz, to trudno było zrozumieć.
Po długiem oczekiwaniu, na ostatek panowie urzędnicy zjawili się z uroczystemi fizjognomjami ludzi, którzy w rękach swych losy bliźnich dzierżą. Zdziwiono się trochę, iż pierwszy z nich naprzód się o grafa zaczął wywiadywać, szukać go i przedstawił mu się z wielkiem poszanowaniem, nie zbyt zważając na resztę rodziny.
Sędzina, która leżała chora po doznanych wzruszeniach — zwlokła się obwiązana chustkami, spierając na ręku Musi i zasiadła w krześle nie mogąc się nawet zebrać na wylanie swych myśli i uczuć, zwykle tak łatwo jej przychodzące.
Naostatek, przystąpiono do odczytania testamentu, sprawdziwszy jego autentyczność, podpisy i pieczęcie. Zapytany, czy niemiał co do zarzucenia przeciwko niemu, hrabia oświadczył, że z góry rozporządzenia jego przyjmuje.
W ciągu opowiadania mieliśmy sposobność mówić o charakterze nieboszczki podkomorzynej, dobrej, słabej, unikającej rozdrażnienia, pragnącej zyskać sobie wszystkich i spełnić co sądziła obowiązkiem sumienia.
Ostatnia wola jej była nowym dowodem tego, iż biedna staruszka, rad zasiągając ze wszech stron, słuchając wszystkich, miała na myśli wszelkim słusznym pragnieniom uczynić zadość.
Lecz, jak się to zawsze trafia gdy kto chce zaspokoić żądania mnogie, w istocie testamentem nie uszczęśliwiła nikogo, oprócz Rzęckiego, któremu zapisała Wólkę.
Inni, jak pani sędzina, Musia, Osmólscy, rezydenci, oficjaliści, nie byli pominięci w tym akcie, ale sumki im przekazane, których większość powoli i stopniowo wypłacaną być miała, okazały się nadzwyczaj szczupłemi, tak, że wyglądały raczej na oznaki pamięci, niż na dobrodziejstwa.
Fryczewska miała dożywotnio, wraz z panną Felicją, zapewnione utrzymanie i pensyjkę.
Wszystko to razem wzięto niebardzo obciążało dobra Zakrzewskie, które, wedle rozporządzenia testatorki, przypaść miały, drogą naturalnego spadku, na dzieci siostry...
Jedynym zaś jej wnukiem był hrabia Adalbert...
Słysząc to biedny skazany na pozostanie dożywotnio w Zakrzewie, zarumienił się mocno, ręce zatarł niespokojnie i stał, naprawdę tak biednie wyglądając, jak skazany za winę przestępca, któremu wyrok przeczytano.
Teraz oczy wszystkich znowu z innym wyrazem — zazdrości, obawy jakiejś, ale razem uszanowania, zwróciły się ku niemu.
Urzędnik bardzo grzecznie winszował panu grafowi Zakrzewa, a powiatowi tak znakomitego obywatela...
Rodzina stała w oddaleniu niema i pomięszana... Jeden Osmólski młodszy, któremu zapisana sumka wydawała się dostateczną na pohulanie czas jakiś z dobrymi towarzyszami, okazywał niekłamane zadowolenie...
Sędzina poszła oczyma ku hrabiemu, zapytując wejrzeniem jeszcze czy się z Musią nie ożeni, ale spotkała zamiast odpowiedzi wejrzenie Rzęckiego porozumiewające się z Musią, uśmiechającą do ranionego...
Ta ręka skaleczona... budząc pewną zgryzotę sumienia w sędzinie, bo sobie wyrzucała, że mogła Leszczyca mimowolnie poduszczyć, przejednała ją z Rzęckim. Należało się mu zadośćuczynienie...
Z bolesnym jednak wyrzutem wpatrzyła się w córkę, myśląc:
— Gdyby tylko była zechciała a zostałaby hrabiną! byłybyśmy szczęśliwe, a tak, Wólka z Derewianką, niewielka rzecz! Karetami poszóstno jeździć nie będą...
Przygotowane zawczasu dla licznego tego zgromadzenia śniadanie, którego Rzęcki, choć jednoręki, podjął się być vice-gospodarzem, rozproszyło nieco złe humory. Godzono się z przeznaczeniem, nie śmiejąc głośno narzekać na nieboszczkę podkomorzynę, na którą niemal wszyscy byli nadąsani.
Z mnogich legatarjuszów jedni tylko oficjaliści starzy, Fryczewska i Rzęcki, błogosławili pamięć zacnej niewiasty...
Wieczorem, gdy wszystko się to porozchodziło po kątach, a niezmiernie umęczony hrabia zapotrzebowawszy wypoczynku wyszedł, pomimo chłodnego wieczoru, w ulicę już na pół z liści ogołoconą, pierwszem jego słowem do Parola było:
— A co? Parol! musimy zostać w Zakrzewie!...
Dlaczego pies na ten raz zwyczajnem potakującem nie odpowiedział szczekaniem, trudno odgadnąć, to pewna, że ziewnął i strzepnął uszami...
— Musimy się zgodzić z wolą przeznaczenia — dodał hrabia — to darmo! Ale, słuchaj Parol, pobudujemy sobie dworek w ogrodzie, to jest dokończym rozpoczęty, tam nam będzie jak w uchu... Gołębie umieścim niedaleko, bo dla nich teraz opustoszała baszta jakby stworzoną była?? Dalej co! Parol?...
Pies całodziennem oczekiwaniem na pana znużony, bo go do salonu nie puszczono, a nikt się tego dnia o niego tak bardzo nie troszczył, nie wiedząc, czy jest faworytem dziedzica czy wydziedziczonego, — ziewnął tylko...
Ziewanie, drapanie jednego ucha... były znanemi hrabiemu oznakami usposobienia złego w Parola. Musiał go parę razy pogłaskać.
— Wiem — rzekł — że ty na mnie się gniewasz, za to, żeś dziś siedział na pokucie, alem ja temu niewinien...
Nie jestem nawet pewien czy ci dali jeść?
Pytanie to Parol rozumiał i w odpowiedzi na nie oblizał się, hrabia wiedział, iż to znaczyło, że głodnym nie był.
Co w ciągu dalszej poufnej rozmowy między hrabią a Parolem było na porządku dziennym, nie podsłuchaliśmy.
Przy wieczerzy, którą podano późno, nie było już urzędników, ale rodzina znajdowała się cała. Nie okazując nagle wielkiej czułości hrabiemu, wszyscy jednak byli z daleko większą atencją niż rano.
I nie bez przyczyny. Testament podkomorzynej, owoc rozmysłu i znajomości położenia każdej z osób interesowanych, opiewał jak i kiedy legaty wypłacane być miały. Niektórzy mieli na nie czekać po lat parę.
Szło o to, aby wyjednać u spadkobiercy przyśpieszenie wypłat.
Miał jednak czas ksiądz Solina uprzedzić petentów i uczynić tę uwagę hrabiemu, że rozporządzenia nieboszczki nie były fantazją, ale rachubą dla dobra tych, których się tyczyły, obmyślaną.
— Trzymaj się kochany hrabio testamentu, nie dlaczego innego, tylko dlatego, że oni im prędzej dostaną, tem łatwiej to stracą.
Tak naprzykład August Feliks, gdyby zamiast częściami rozłożonemi na lat kilka, dostał odrazu zapomogę, równieby ją zmarnował prędko, jak młodszy Osmólski.
Hrabia, wchodząc w ten stan rzeczy, musiał rad nierad posłuchać rady proboszcza, choć pozbyć się legatarjuszów bardzo mu było pilno.
Nazajutrz część rozczarowanych po sutem śniadaniu rozpraszać się zaczęła. Sędzina chora i kilka osób pozostały.
O ściganym Leszczycu nie było wieści. Mówiono tylko, że go szukano u brata, ale tam już nie znaleziono, choć nieszczęśliwy ksiądz nie zapierał się, iż na chwilę wstąpił do niego...




W rok potem jesienią Zakrzew nadzwyczaj świątecznie, wspaniale, uroczyście wyglądał.
Hrabia Adalbert żenił swojego kochanego Rzęckiego z panną Emmą Pardwowską i wyjątkowo całe sąsiedztwo, nawet najdalsze, było na weselisko zaproszone.
Chciał przybrany opiekun, aby śluby zostały w pamięci ludzi i żeby go o skąpstwo nie pomawiano. Doszło było bowiem jego uszu, że tem sobie tłumaczono upodobanie w ciszy, samotności, towarzystwie Parola i usunięcie się od ludzi.
Szczególnego blasku uroczystości dodawało przybycie jego ekscelencji hrabiego Albina z nieodstępnym Sokalskim. Dał się on skłonić do odwiedzin kuzyna, nie tracąc z oczów, że po nieżonatym może się kiedyś spadku, pożądanego dla galicyjskich swych interesów, spodziewać.
Cudnie piękną była Musia, której kilka tych miesięcy oczekiwania dodały blasku i rozwinęły ją z tego wyrostka i półdziecięcia, jakiem była, na prześliczną dziewicę. Ona i Rzęcki stanowili idealną parę młodą, na co się i sędzina godziła teraz, chociaż zawszeby była wolała, żeby córka jej posłuchawszy, wzięła hrabiego samego, a z nim tytuł i klucz...
Nawet w czasie wesela nie mogła się wstrzymać od opowiadania o tem przyjaciółkom.
— Był w niej zakochany, słowo daję... potrzebowała tylko się uśmiechnąć, zrobić minkę, jak to ona umie, a byłaby go miała... Ale to młode i miłość jej główkę zawróciła.
Kto wie — szeptała ciszej — może się to da naprawić, bo hrabia żenić się nie myśli, a ją i Rzęckiego kocha bardzo!.. Może im zapisze Zakrzewo.
Myślała już o tem tylko.
Dworek w ogrodzie był skończony i hrabia z niezmierną rozkoszą przeniósł się do niego, w pałacu zostawiając Fryczewską z panną Felicją i młode małżeństwo, bo Rzęcki był mu ciągle potrzebny i wymówił sobie, aby go nie opuszczał.
Nie zmienił się stary kontroler i rachmistrz w nim, tylko o tyle, że się rozpróżnował. Tak jak nie lubił gości, zebrań, wrzawy, tak teraz niemiłe mu były interesa i rachunki. Wszystko to spadło na Rzęckiego.
Hrabia namiętnie oddawał się hodowli kur i gołębi. Kury, szczególniej nowe ich i osobliwe gatunki i hybrydy po nich, niezmiernie go zajmowały, a ktochciał mieć u niego łaskę, ten musiał z nim obejść wszystkie jego kurniki, podwórka i gołębniki.
A było na co patrzeć, bo i gołębie sprowadzane z wystaw za granicą corocznych, były prawdziwie znakomite. Rzęcki za jedną parę w Dreznie zapłacił marek dwieście.
Na to i hrabia nie żałował, tylko kogutów do boju chowanych i przeznaczonych nie lubił, bitwy krwawe oburzały go i starał się w podwórku tak odosobnić antagonistów, aby one się stały niemożebne.
— Mało się tłucze i zabija stworzeń po świecie — mówił do Rzęckiego — żeby człowiek jeszcze miał je do głupiego boju zaprawiać! Patrząc na te szaleństwa człowiek sam dziczeje. Fuj!...
Dzień po dniu upływał w błogosławionej ciszy zakrzewskiej, jednostajnie, a dla Adalberta to właśnie stanowiło bytu jego szczęśliwość, gdy wczoraj zupełnie podobne uczynił jutru.
Rozumie się, iż wierny Parol pozostał przy swym panu, chociaż maleńka ociężałość, przywara starości, czuć się w nim dawała. Niezawsze już krok w krok chodził za hrabią i czasem, gdy ten się przechadzał po ulubionej ulicy, obierał sobie pośrednie stanowisko, kładł tu głowę tylko i oczyma śledził przechadzającego się, który nie brał za złe przyjacielowi lenistwa i często podchodził, uspakajająco go pogłaskać...
Z ulicy widać było pałac i niemal co dzień spoglądając ku niemu, pan hrabia mawiał do Parola:
— Wysokie progi? hę! prawda Parol? wysokie progi.
A pudel potakiwał...

KONIEC.
Drezno 1883.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.
  1. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; najprawdopodobniej winno być po zamknięciu go w biurku.
  2. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; winno być zabierać lub brać.