Yankes na dworze króla Artura/XXVII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Mark Twain
Tytuł Yankes na dworze króla Artura
Wydawca Towarzystwo Wydawnicze „Rój”
Data wyd. 1936
Druk Drukarnia Artystyczna, Warszawa
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. A Connecticut Yankee in King Arthur’s Court
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
XXVII. KONIEC RĘKOPISU
OSTATECZNE POSTSCRIPTUM M. T.

Był już świt, gdy odłożyłem rękopis. Deszcz ustał milknąca burza wzdychała i pochlipywała na pożegnanie.
Wszedłem do pokoju nieznajomego i nadsłuchiwałem przy półotwartych drzwiach. Usłyszałem jego głos i zastukałem. Odpowiedzi nie było, lecz głos wciąż się rozlegał. Zajrzałem. Leżał nawznak w łóżku i rzucał oderwane słowa, pełne ognia, wskazując na coś rękami, któremi gorączkowo gestykulował. Cicho nazwałem go po imieniu, pochylając się nad nim. Bredził w dalszym ciągu, przerywając bełkot okrzykami. Wymówiłem jeszcze parę słów, by zwrócić na siebie jego uwagę. Jego szklany wzrok ożywił się na moment błyskiem miłości, radości, powitania...
— O, Sandy, nareszcie przychodzisz! Tak długo na ciebie czekałem! Siądź przy mnie... Nie porzucaj mnie już, Sandy, nigdy nie porzucaj. Gdzie twoja ręka? Daj mi ją, będę ją trzymał... O, tak, teraz już dobrze, spokój... Teraz już jestem szczęśliwy... jesteśmy znów szczęśliwi, nieprawdaż Sandy? Jesteś we mgle, niby widmo, obłok, ale niemniej jesteś tu, i jestem zadowolony. Trzymam twoją rękę, nie odbieraj mi jej... choć nie na długo, pozostaw mi ją, nie żądam na długo. A gdzie nasze dziecię? Hallo-Centrala?... Ona nie odpowiada. Śpi, być może? Gdy się zbudzi, przynieś mi ją, daj dotknąć się jej rączki, twarzyczki, włosów... Pozwól mi się z nią pożegnać... Sandy! Jesteś tu, sądziłem, żeś odeszła. Czy długo byłem chory? Zapewne długo, wydaje mi się, że parę miesięcy. A jakie miałem sny! Taki ciężki, męczący koszmar! I wszystko było takie podobne do rzeczywistości. Oczywiście, to było bredzenie, ale takie realne. Widziałem, że król umarł, żeś ty pozostała w Galji, nie mając stamtąd powrócić, i że była rewolucja.
W fantastycznej malignie widziałem, jak Klarens wraz z garścią moich uczniów ze szkół wojennych walczy z całem angielskiem rycerstwem i niszczy je. Ale nie to było najdziwniejsze. Zdawało mi się, że jestem człowiekiem z innego, bardzo oddalonego stulecia, które jeszcze nie egzystuje, i że ono jest właśnie moją rzeczywistością, a nie cała reszta. O tak: wydawało mi się, że przeleciałem w ten dawno miniony wiek, a potem znów powróciłem do swego i że znów zobaczyłem Anglję po 13 stuleciach, a między mną i tobą powstała przepaść! Pomiędzy mną a moim domem i moimi przyjaciółmi. Pomiędzy mną i wszystkiem, co mi było drogie i dla czego warto było żyć! To było okropne! Okropniejsze od wszystkiego, co tylko można sobie wyobrazić, Sandy! Ach, nie odchodź ode mnie Sandy... nie pozwól mi wracać do moich snów... Śmierć jest niczem wobec tego, niech przyjdzie, byle tylko bez tych snów, bez tych mąk... nie zniosę więcej, Sandy!!
Bełkotał jeszcze chwil parę bez sensu. Wtem zaczął skwapliwie zbierać dokoła siebie kołdrę i przebierać po niej palcami. Wywnioskowałem z tego, że koniec jest bliski. Nagle podniósł się i powiedział:
— A trąba?... To król! Prędzej, zwodzony most! Do fortów! Obrócić...
Szykował swój ostatni „efekt“, ale już go nie mógł wykończyć.

KONIEC




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Samuel Langhorne Clemens i tłumacza: anonimowy.