Złota Rzeka (Ossendowski, 1924)
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Złota Rzeka |
Pochodzenie | Nieznanym szlakiem |
Wydawca | Wielkopolska Księgarnia Nakładowa Karola Rzepeckiego |
Data wyd. | 1924 |
Druk | Spółka Zjednoczenia Młodzieży w Poznaniu |
Miejsce wyd. | Poznań |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI Cały zbiór |
Indeks stron |
Tam, gdzie lasami pokryte spadki Wielkiego Chinganu zbliżają się do pięknej doliny rzeki Amur, wpadał od strony chińskiej do rzeki tej niewielki, lecz wartki potok. Chińczycy i Mandżurowie nazywali go Tinza-ho, co znaczyło „złota rzeka“.
Potok ten płynął w ustronnej i odludnej miejscowości, pozbawionej nietylko wiosek mandżurskich, ale nawet samotnych „fan-dzy“, czyli osad, złożonych z jednej lub dwóch chat glinianych, zwykle otoczonych murem z niepalonej cegły.
Wielkich lasów tu nie było, więc koczujący myśliwi: Gold, Sołon lub Manegr nie nawiedzali wąskiej, głęboko schowanej śród rozpadków górskich doliny potoku i nikt nic o nim nie wiedział.
Zupełnie przypadkowo jakiś Kozak-rybak, przepłynąwszy Amur, zobaczył ujście Tinza-ho i zauważył, że woda jej jest mętna i żółta. Ludzie z Amura dobrze wiedzą, co to ma znaczyć. Kozak więc odrazu zrozumiał, że w łożysku tego potoku jacyś ludzie wydobywali piasek i przemywali go, szukając złota. Ponieważ cała rzeczułka była żółta, Kozak skombinował że pracować tu musiała duża gromada ludzi, i że jest tu złoto, gdyż wydobyto już tak dużo piasku i ziemi, któremi cały potok był popsuty i zabarwiony. Zaczął więc posuwać się przeciwko prądowi i wkrótce spostrzegł dachy licznych zabudowań i tłum pracujących ludzi. Zatrzymał się i zaczął się przyglądać, gdy naraz jakieś bardzo potężne ramiona objęły go, podniosły do góry, z rozmachem cisnęły o ziemię i szybko i sprawnie skrępowały mu ręce powrozem.
— No, teraz możesz wstać! — huknął jakiś gruby głos.
Kozak podniósł się z trudem i ujrzał wysokiego, chudego człowieka, od stóp do głowy ubranego w czarną skórzaną kurtę, spodnie, buty i takąż czapkę z dużym daszkiem, nisko na oczy nasuniętym.
— Pocoś tu zawitał, przyjacielu? — spytał nieznajomy.
Kozak zaczął tłómaczyć, co go tu sprowadziło.
— Tak! — mruknął wysoki człowiek. — Rozumiem... Masz dobrego niucha, ale posłuchaj teraz co ci powiem. Nikomu na świecie o tem miejscu nie wolno wiedzieć i nic o nim mówić!.. Masz więc dwie rzeczy do wyboru, przyjacielu. Albo przyłączysz się do nas i będziesz pracował, jak inni, albo natychmiast odejdziesz... Lecz pamiętaj i zanotuj sobie dobrze, że jeżeli komuś przebąkniesz o nas słówko, nic cię od śmierci nie uratuje, chociażby ciebie miał bronić sam car ze swojemi wojskami! Wybieraj!
Długo namyślał się Kozak, lecz nareszcie odszedł. A gdy już miał wyjść z wąskiej doliny potoku na brzeg Amura, nieznajomy krzyknął mu na pożegnanie:
— Pamiętaj: milczenie lub śmierć!...
Długo ten głos groźny i głuchy dźwięczał w pamięci Kozaka, więc milczał, lecz pewnego dnia po pijanemu opowiedział sąsiadom o Tinza-ho. Zaczęto go rozpytywać, a nieostrożny, pijany Kozak wyśpiewał o wszystkiem, co wiedział.
We wsi nazajutrz był wielki ruch. Spuszczano łodzie na rzece i przygotowywano wyprawę. Trzydziestu co najdzielniejszych Kozaków, uzbrojonych w karabiny i szable, pod dowództwem tego, który wykrył „złotą rzekę“ wyruszyło na wyprawę. Przepłynęli Amur, a później kilka godzin maszerowali przez krzaki i wysoką trawę w stronę ujścia tajemniczego potoku. Weszli nareszcie w dolinę i zaczęli się w nią zagłębiać. Posuwali się zwartą kupą, bacznie się rozglądając. W oddali już zjawiać się zaczęły zabudowania, lecz naokoło było cicho.
— Prześpią nas! — uśmiechnął się przywódca. — A temu wysokiemu to już ja sam osobiście wszystkie żebra policzę kolbą! Będzie wiedział, że nie wolno Kozaka ciskać na ziemię, jak worek z mąką.
Zaklął i poprowadził dalej swój oddział. Nagle z krzaków wypadło dwóch Chińczyków. Szlochali i krzyczeli w niebogłosy, wygrażając komuś pięściami.
— Stój! — zawołali kozacy. — Czego wyjecie?
— Chwała Bogu! Chwała Bogu! — ucieszyli się Chińczycy. — Przyszli dobrzy ludzie, uwolnią nas z rąk tych zbójów.
— Jakich zbójów? — pytano, ze wszystkich stron otaczając Chińczyków.
— Jest tu naczelnik, taki wysoki i chudy — objaśniali — silny i zły, jak sam djabeł. Złapał dziś pięćdziesięciu Chińczyków na pracy w szybie, bo to niedziela i nie wolno pracować, i kazał ich obić. Będziemy po zachodzie słońca torturowani, ratujcie nas, ratujcie, dobrzy ludzie!
— Dobra nasza! — zawołał stary kozak. — Weźmiemy Chińczyków, to więcej nas będzie. Wołaj swoich, niech przychodzą!
Chińczycy znikli i w kilka minut potem przyprowadzili cały tłum swoich rodaków, wymachujących drągami, kilofami i siekierami i radośnie witających przybyłych Kozaków.
Zaczęły się narady nad tem, z jakiej strony najwygodniej uderzyć na osadę i rozpytywano, gdzie mieszka wysoki, chudy człowiek, który wzbudził taką nienawiść w nieszczęśliwych skazanych na chłostę Chińczykach. Ci tymczasem zamięszali się w szeregi Kozaków, wprowadzili nieład, rozbili cały oddział na drobne grupy; niektórzy pod pozorem oglądania broni, trzymali już w ręku kozackie karabiny i szable.
— Naprzód! — zakomenderował przywódca.
— Zaczekaj trochę! — rozległ się nieznajomy głos, groźny i głuchy, i jeden z Chińczyków zerwał z głowy swoją myckę wraz z warkoczem. Zjawiła się krótko strzyżona głowa o orlim nosie, bystrych niebieskich oczach i silnie zaciśniętych wargach.
— Zaczekaj trochę! — powtórzył i krzyknął: — Bierz ich i wiąż!
Cały tłum przebranych i prawdziwych Chińczyków runął na osłupiałych Kozaków. Wszczął się tumult i zgiełk. Buchnęło parę strzałów, rozległo się kilka przeraźliwych krzyków, lecz po chwili wszystko się uciszyło.
— W porządku! — zawołał przebrany za Chińczyka wysoki człowiek, obchodząc szeregi leżących, związanych jak półgęski Kozaków. — Bardzo dobrze...
Przy końcu ostatniego szeregu zatrzymał się i zawołał po polsku:
— Antku! chodź-no tu...
Mały, nad wyraz krępy, już nie młody człowiek zbliżył się do wołającego.
— Co mam zrobić z tą zwierzyną? — zapytał, uśmiechając się złowrogo.
— Wsypiesz każdemu po dwadzieścia pięć kijów i obiecaj trzy razy tyle, jeżeli jeszcze kiedyś tu zawitać raczą. A z przywódcą sam się rozmówię.
Podszedł do leżącego osobno Kozaka i zaczął mu się uważnie przyglądać.
— Dzień dobry, przyjacielu! — burknął. — Przyszedłeś po śmierć, boś się wygadał. Uczciwie to z twej strony, więc prędko się z tobą tu załatwią. Bądź spokojny...
Podczas, gdy rozlegały się krzyki sumiennie obijanych Kozaków, jakiś Chińczyk, na rozkaz wysokiego człowieka, rozwiązał przywódcę i poprowadził go w stronę krzaków, w których wkrótce znikli obaj. Po chwili powrócił tylko Chińczyk.
Bliżej źródeł Tinza-ho od paru lat stała duża osada, złożona z pięciuset długich szop. Tłumy ludzi kręciły się wszędzie. Jedni majstrowali około domów, przyrządzali strawę w olbrzymich kotłach, znosili mąkę, sól, jarzyny; inni robili cegłę i gliniane rury i zwozili w taczkach do kilku wielkich pieców, przy których pracowali robotnicy, dorzucając na palenisko węgiel kamienny, biorąc go z grubego pokładu, czerniącego się pośród skał. Jednak największa część ludności tej tajemniczej osady pracowała w innem miejscu. O parę kilometrów na wschód od osady zauważyć można było olbrzymią strugę wody, która z grubej glinianej rury biła w bok wąwozu, wyrywając całe warstwy ziemi i piasku i unosząc to na dół na dno, gdzie były ustawione szerokie rynsztoki, kierujące mętną wodę do przeróżnych maszyn. Tu, za pomocą tych maszyn, zatrzymywano złoto, tak zazdrośnie ukrywane przez naturę w głębi ziemi.
W innych wąwozach ludzie pracowali w szybach lub ortach. Kopali nowe głębokie tunele w spadkach górskich, toczyli ciężkie wózki z ziemią złotodajną i zrzucali ją około maszyn dla przemywania i wydobywania złota i oczyszczania go od ziemi, piasku i drobnego żwiru z łożyska rzeki.
Na terenie tych robót uwijali się dozorcy, dając wskazówki i przyspieszając bieg pracy. Od czasu do czasu niektórzy robotnicy oddalali się od maszyn, unosząc woreczki z żółtej, nie wyrobionej skóry, obwiązane cienkiemi rzemykami, pełne złota, które w pewnym okresie czasu zdejmowano z maszyn i odnoszono na skład. Czasami przy maszynach rozlegał się wesoły okrzyk:
— Fart! Fart![1] — Oznaczało to, iż z pośród kamieni, które niosła ze sobą struga szybko płynącej wody, wyłowiono spory, nieraz ważący po kilka funtów kawał złota. Czasami ten sam okrzyk rozlegał się w szybach, gdy kilof lub rydel pracującego natrafił na duży kawał złota, które natura złożyła tu przed wiekami i strzegła swego skarbu, aż przyszedł po niego człowiek i wydarł go Matce-ziemi...
Miało to miejsce w roku 1885-ym, gdy na Syberji nie znano jeszcze potęgi wody i sztuki stosowania jej do rozbijania i znoszenia gór oraz przerzucania ich rynsztokiem do maszyn, które zabierają ukryte w nich złoto.
Na Tinza-ho przedsiębiorczy ludzie doszli, widać, do tego sami i dzień po dniu wyrywali z łona ziemi, z piersi gór nowe i nowe kawałki i ziarna złota.
Już słońce zapadać zaczęło za dalekim, wysokim grzbietem Chinganu, gdy rozległo się pojedyńcze uderzenie silnego dzwonu. Ludzie zaczęli wychodzić z szybów, z budynków maszynowych, z kuźni i z warsztatów stolarskich i ślusarskich, podchodzili do rynsztoków ze spuszczoną do nich czystą, źródlaną wodą, myli ręce i twarze i szli w stronę koszar, przed któremi stały już stoły ze strawą i dymiącemi się kubkami herbaty. Zapach świeżego chleba i pieczonego mięsa mile łechtał podniebienie zgłodniałych, spracowanych ludzi.
Jednak mimo znużenia wszystkie twarze były spokojne i pogodne. Nie było słychać kłótni lub ohydnych wymyślań i przekleństw, zwykłych w Rosji. Ludzie spokojnie zasiadali do stołów i, gdy skończyli jedzenie i zabrali się do herbaty, pomiędzy szeregami stołów przechodzić zaczęli dozorcy i wykrzykiwać głośno:
— Dzisiejszy dzień dał jeden pud, trzydzieści trzy funty złota. Rozkaz dzienny na jutro pozostaje bez zmiany. Tylko przyspieszyć roboty, bo mamy mało czasu!...
Z gwarem i śmiechem rozchodził się cały tłum po koszarach na spoczynek nocny. Niewielkie grupki pozostały jeszcze przy stołach i prowadziły cichą pogawędkę, dzieląc się wrażeniami z dnia ubiegłego, lecz gdy dzwon uderzył poraz drugi, wszystko ucichło i znikło po domach. Zgasły migotliwe płomyki lampek olejnych, tylko z cichym szmerem miękkich chińskich trzewików sunęły pomiędzy domami straże, zbrojne w karabiny i rewolwery.
Około północy grupa ludzi zbliżyła się do jednej z szop. Któryś z przybyłych wszedł do ciemnego baraku, zapalił lampkę i zaczął świecić nią w twarz śpiących na pryczach ludzi. Nareszcie nachylił się nad jednym z leżących i trącił go w bok. Śpiący obudził się i zaczął przecierać oczy.
— Kto to? — spytał sennym głosem, przeciągając się.
— Wstawaj, Alberti — brzmiała odpowiedź. — Mam do ciebie ważny interes.
— Nie możesz w dzień powiedzieć? Trzeba koniecznie budzić w nocy? Jestem zmęczony amico! — mówił łamanym rosyjskim językiem Włoch, głośno ziewając. — Czy coś bardzo nagłego?
— Bardzo! — odpowiedział przybyły. — Wstawaj i wychodź!
Po chwili Włoch, naciągając na siebie ciepłą chińską kurtę, zjawił się na progu, lecz w tejże chwili czyjeś ręce schwyciły go za gardło, zdusiły krzyk przerażenia i zakneblowały usta. Jeszcze parę minut szamotania się i związanego Włocha grupa przybyłych niosła w stronę baraku, gdzie przez szpary w okiennicy przebijała smuga światła.
Wniesiono jeńca do pokoju i położono na pryczy. Oświetlono mu twarz lampką. Któryś z grupy podszedł do niego i rzekł:
— Włochu Alberti, należałeś do Komuny Złotej Rzeki. Całą zdobycz podług naszej ustawy dzielimy pomiędzy sobą w równej części. Nikt nie dostaje więcej, nikt — mniej. Panuje tu sprawiedliwy podział, gdyż wszyscy sprawiedliwie i z całej siły pracują. Ty zaś wczoraj i dziś schowałeś złoto w podeszwach swoich trzewików...
Mówiąc to, podpruł Włochowi miękką podeszwę i wysypał na pryczę kilka kawałków złota.
— Zdradziłeś komunę i okradłeś ją. Podług naszego prawa, za kradzież, morderstwo, zemstę w okresie wspólnej roboty jest jedna tylko kara — śmierć! Wyrok cięży na tobie.
Lampa zgasła. Z ciemności dochodził ciężki oddech skazanego. Wkrótce trzech ludzi poniosło go w stronę opuszczonego już szybu, gdzie roboty, po wydobyciu wszystkiego złota, były już na zawsze skończone. Do tego to szybu wrzucono zdrajcę. Ci, którzy wykonali wyrok śmierci, stali nad szybem i słuchali. Strącony do czeluści głębokiej studni człowiek spadał długo, aż nareszcie rozległ się głuchy łoskot i plusk wody. Tak surowa, karząca dłoń nieznanego Sędziego dosięgła tego, który złamał przysięgę i prawo komuny Złotej Rzeki.
W dziejach tej dziwnej komuny nie było wypadku, żeby nie dokonano wymiaru sprawiedliwości nad winnym, lecz nie było też żadnych pomyłek sądowych, żadnych skarg na surowe wyroki, a sumienia i twarze ludzi, których twardy los zarzucił w te wąwozy Chinganu, były zawsze pogodne, mimo, że praca była nad wyraz, czasami ponad siły uciążliwą i niebezpieczną. Dziwną tajemnicą otoczona, w milczeniu i niewiedzy przyznana była jednak przez wszystkich ta najwyższa władza: mądra, przewidująca a surowa zarazem.
Komuna Złotej Rzeki była jakgdyby jakimś samodzielnym państwem. Kupcy mandżurscy zwozili towary i barany, woły, konie, mąkę, wory z bobem, herbatę, cukier, tkaniny, obuwie, metale i narzędzia w ustalone miejsca, gdzie jacyś ludzie odbierali te towary i sumiennie płacili złotym piaskiem lub kawałkami złota. Żadnego oszustwa i żadnych sporów ze strony Komuny nie pamiętają ci Mandżurowie, którzy niegdyś handel ze Złotą Rzeką uprawiali. — Wszystkiego zawsze w Komunie było poddostatkiem. Chińscy robotnicy pracowali w ogrodach warzywnych, położonych na okolicznych płaskowzgórzach i zaopatrywali ludność Komuny w jarzyny wszelkiego rodzaju. Ludzie odżywiali się obficie, mieli dobre i ciepłe ubranie i obuwie, dostawali tytoń do fajek, ale zato byli niewolnikami i panami Komuny, nie mając prawa jej porzucać do czasu, aż cała Komuna nie przeniesie się na inne, zawczasu upatrzone miejsce. Zbieg bywał karany śmiercią, śmiercią również karano za grę w karty, kości i za pijaństwo. Nikt nigdy nie widział ani sędziów, ani katów i ręka sprawiedliwości zbiorowej dosięgała każdego w sposób tajemniczy. Złoczyńca znikał bez śladu i nazawsze.
Nikt nie wiedział i nie chciał dochodzić, od kogo szły rozkazy dzienne, ale nikt nie odważyłby się nie spełnić ich, ponieważ nad niepokornym zaciążyłaby ręka niewidzialnego sędziego, który o wszystkiem wiedział, wszystko widział i słyszał, a w wyrokach swoich o ile pozostawał tajemniczym, o tyle bezwzględnym i szybkim.
Na tę dziwną Komunę, która w ciągu paru lat swego istnienia wydobyła około trzech tysięcy pudów złota, przyszły wreszcie ciężkie czasy. Obici Kozacy i krążące pogłoski zwróciły na Złotą Rzekę uwagę zaborczego rządu rosyjskiego. Chociaż dolina Tinza-ho leżała w granicach Chin, władze rosyjskie postanowiły zaaresztować mieszkańców Komuny i zarekwirować złoto. Było to zwykłe rosyjskie bezprawie, osnute na tem, że ościenne państwa obawiały się starcia z potężnym sąsiadem, który długo niczem nie zdradzał, iż był kolosem o glinianych nogach.
Z Chabarowska posłano zatem pułk kozacki, zaopatrzony w dwie armaty. Pułk przeprawił się na chiński brzeg i zaczął się posuwać w stronę ujścia Złotej Rzeki. Rząd chiński, dowiedziawszy się o celu wyprawy, ze swej strony pchnął dwa bataljony piechoty z miasta Tzitzikara na Tinza-ho. Z dwóch stron posuwały się wojska ku Komunie, gdzie tymczasem wszystko szło po dawnemu, tylko w paru koszarach do późna w nocy, niemal do świtu paliły się lampki i jacyś ludzie naradzali się, siedząc na pryczach.
Można też było zauważyć, że po drugim uderzeniu dzwonu wieczornego, kiedy wszyscy mieszkańcy Komuny udawali się na spoczynek, znaczna grupa ludzi dalej pracowała, a praca ta nic wspólnego z kopaniem złota nie miała. Z jaskini, ukrytej w skałach, znoszono broń i wytaczano beczki z prochem i zwoje lontów; od strony wejścia do doliny rzeki, kopano długie rowy, coś w nich układano i znowu przysypywano ziemią. Takie same roboty prowadzono od strony południowych wzgórz, od których w pobliżu przechodziła chińska droga kołowa.
W jednym z baraków wysoki, chudy człowiek o niebieskich oczach z kilku pomocnikami, śród których byli Polacy, Chińczycy, Amerykanin, Holender, Niemcy i Japończycy, zestawiał jakieś listy, zapełniając je nazwiskami, oglądał mapę miejscowości i coś na niej oznaczał, dając wskazówki swoim pomocnikom.
O świcie jednak, gdy rozlegał się pierwszy dzwon, nic w komunie nie zdradzało tych nocnych robót, narad i tajemniczych przygotowań.
Nagle pewnego razu w ciągu dnia uderzył dzwon, uderzył trzykrotnie. Nigdy się to przedtem nie zdarzało i wzbudziło trwogę śród ludzi pracujących na powierzchni ziemi, na spadkach gór, około czeluści tunelów podziemnych i w koszarach. Wszyscy zrozumieli, że stało się coś bardzo poważnego i groźnego, i wszystko, co żyło, ruszyło w stronę koszar, przed któremi zwykle odbywały się wiece i zebrania.
Gdy cała ludność Komuny, te kilka tysięcy ludzi zgromadziły się przed budynkami, na stół wszedł wysoki i chudy człowiek. Był on w swoim codziennym skórzanym ubraniu, w którym widziano go zwykle w szybach lub przy maszynach. Nie miał na głowie czapki, i płowa, gęsta, już siwiejąca czupryna opadła mu na czoło, przysłaniając zimne niebieskie oczy o twardem, silnem spojrzeniu. Podniósł rękę do góry i po chwili wszystko dokoła się uciszyło.
— Towarzysze! — zawołał donośnym głosem — muszę was uprzedzić, że za jakie trzy godziny będziemy mieli tu u siebie nieproszonych gości. Rosja i Chiny posłały przeciwko nam wojsko, które ma rozpędzić nas na cztery wiatry i odebrać nasz dobytek. Wiecie z jakim trudem i wysiłkiem, odmawiając sobie wszelkiej radości życia, pracowaliśmy i zbieraliśmy to złoto na Tinza-ho, aby później porzucić ten kraj, powrócić do ojczyzny i pędzić dalej życie w dobrobycie śród swoich i dla swoich. Wiecie, że w ukrytych miejscach mamy już sporo złota i że każdy z nas może się uważać za człowieka bogatego. Mamy jednak przed sobą jeszcze sporo pracy. Wschodnia odnoga doliny, jak przekonaliśmy się, posiada bogate złoża złotego piasku. Powinniśmy go zabrać i — zabierzemy! Czyżby, towarzysze, na marne miała zejść nasza krwawa, ciężka praca tylu lat? Czyż oddamy to, na co strawiliśmy kawał naszego życia, Kozakom i Chińskim gaminom-żołnierzom?
Groźny pomruk olbrzymiego tłumu odpowiedział na słowa mówcy. Rozlegały się zewsząd głosy: „Nigdy! Niech spróbują! Brońmy się!“ Gdy się trochę uciszyło, mówca ciągnął dalej:
— Mądrze powiadacie: „brońmy się!“ Porzućcie więc na pewien czas roboty, idźcie do koszar, gdzie już czekają na was towarzysze, którzy obejmą dowództwo. Formujcie oddziały tak, aby do każdego z nich weszli najbliżsi dla siebie ludzie. Od dowódzców otrzymacie broń i spełniajcie rozkazy ich tak samo bez wahania i oporu, jak spełniamy wszyscy rozkazy dzienne naszej Komuny. Z Bogiem, towarzysze, do broni!
Tłum jeszcze stał wpatrzony w miejsce, skąd przemawiał wysoki człowiek z rozwichrzoną, płową czupryną, lecz on już zeskoczył ze stołu i zamieszał się w tłumie. Robotnicy dzielili się tymczasem na oddziały i szli do koszar, do nieznanych jeszcze dowódzców.
W godzinę później osada opustoszała i wydawała się niezaludnioną. Ludność Komuny, podzieliwszy się na oddziały, poszła w góry i zapadła w krzaki, lasy i głębokie wąwozy, otaczające dolinę Tinza-ho, do której dążyły z różnych stron wojska rosyjskie i chińskie, pewne zwycięstwa i łupu.
Gdy pierwszy oddziałek Kozaków, pod dowództwem jakiegoś starszego oficera, zjawił się przy wejściu do doliny, z krzaków wyszedł krępy, siwy człowiek i, uchyliwszy czapki, zwrócił się do oficera z zapytaniem, co sprowadza tu uzbrojonych żołnierzy.
— Z rozkazu jego ekscelencji generał-gubernatora Wschodniej Syberji, mamy rozkaz zająć wojskiem osadę, która się tu znajduje, i czekać dalszych rozkazów władz.
— Jakim prawem? — zapytał siwy człowiek.
— Prawem szabli! — huknął na niego oficer kozacki.
Nieznajomy uśmiechnął się i rzekł spokojnym głosem:
— To nie prawo, lecz gwałt! Muszę panu przypomnieć, że ta ziemia należy do narodu chińskiego i Rosjanie rościć do niej żadnych praw nie mogą.
— Chłopcy! — krzyknął oficer. — Poczęstujcie tego dyplomatę nahajem, po naszemu, po kozacku!
Dwuch Kozaków ruszyło końmi, lecz siwy człowiek wstrzymał żołnierzy ruchem ręki.
— Nahajami wywijać zdążycie, ale przed tem posłuchajcie co wam powiem. Widzicie tam mostek przez rzekę? Nikt z was za ten mostek nie przejdzie, jeżeli będziecie posługiwali się bezprawiem. Uprzedzam! Namyślcie się zawczasu...
— Bij go! — wrzasnął oficer i podniósł nahaj.
Uderzyć jednak nie zdążył, gdyż z okolicznych pagórków huknęła salwa karabinowa. Oficer spadł z konia, ugodzony kulą w głowę, jeden po drugim padali Kozacy, i tylko trzech zdołało wymknąć się z wąskiej czeluści zdradliwej doliny Złotej Rzeki.
Znowu zapanowała cisza w całej okolicy. Tylko woda mętnej Tinza-ho biegła z głośnym pluskiem, pędząc do Amuru. Nie długo jednak trwała ta cisza, gdyż wkrótce wejście do doliny zaroiło się od jeźdźców, którzy, zwyczajem kozackim, co koń wyskoczy pędzili naprzód. Jeszcze chwila i mieli dopaść mostku, gdy nagle rozległ się pojedynczy strzał, któremu odpowiedział straszliwy wybuch. Podminowana droga i most z hukiem i łoskotem wyleciały w powietrze. Bryły ziemi, kawały skał, słupy piasku i dymu, strugi wody zmięszały się w powietrzu z poszarpanemi ciałami ludzi i koni. Jednocześnie wszystkie pagórki okryły się dymem od strzałów karabinowych, krzaki rozkwitły ogniem regularnych salw. Krzyki zwycięzców, jęki rannych i wystraszone, przeraźliwe wycie uciekających naoślep Kozaków zabrzmiały w wąskiej dolinie. Ze spadków gór zbiegali zbrojni robotnicy i gonili zmykających napastników, którzy w popłochu porzucili swoje armaty. Po chwili dwa szrapnele pomknęły za uciekającym nieprzyjacielem, a echo ich wybuchu długo podawały sobie góry, przerzucając je od szczytu do szczytu, aż utonęło gdzieś na dnie doliny.
Prawie jednocześnie na drodze, wiodącej do Tinza-ho od południa, do posuwającego się oddziału chińskiego podjechał na dobrym gniadym wierzchowcu Chińczyk o śmiałej, śniadej twarzy i po długich, ceremonjalnych pozdrowieniach jął rozpytywać oficera, dowodzącego żołnierzami, o cel wyprawy.
Tu poszło całkiem inaczej. Oddział, maszerujący w stronę Komuny, nagle zatrzymał się i dalej już nie poszedł. Chińczyków zwalczył nie karabin, lecz wymowa, poszanowanie prawa i... spory worek złotego piasku. Chińczyk z Komuny wytłumaczył oficerowi, że rząd chiński nie może zabraniać Komunie prowadzenia robót na Tinza-ho, ponieważ stara, jeszcze nie zniesiona ustawa głosi, że każdy człowiek, który otrzyma na to zezwolenie miejscowego księcia mandżurskiego, ma prawo wydobywać złoto z ziemi Helunkianga[2]. Chińczyk pokazał oficerowi papiery, dotyczące umowy z Mandżurami, obiecał przysłać obfite pożywienie dla całego oddziału i wręczył dowódcy worek ze złotem, który miał uwiązany do siodła. Gdy Chińczycy dowiedzieli się o zamiarze Rosjan zagarnięcia Złotej Rzeki wpadli w szał i chcieli pomagać Komunie w wojnie z Moskalami. Lecz „wojna“ już była wtedy skończona i Kozacy zmykali do domu, kryjąc się w gąszczu krzaków nad Amurem, chociaż nikt nie gonił najeźdźców.
W końcu roku 1890-go, późnej jesieni, dziwny widok przedstawiała dolina Złotej Rzeki. Tłum jeźdźców, długi szereg naładowanych ludźmi wozów zaległy plac przed barakami. Na spadkach gór, przy wejściu do tunelów i szybów, na rusztowaniach około maszyn i pomp nie roiło się już od pracujących jak zwykle. Cała ludność z Tinza-ho widocznie porzucała złotodajną rzekę. Jednak czekano tu jeszcze na coś. Ludzie milczeli i kręcili głowami, jakgdyby kogoś wyglądając. Nagle uderzono w dzwon. Po chwili zjawił się wysoki, chudy człowiek, w otoczeniu kilku jeźdźców. Siedział na rosłym bułanym źrebcu, ubrany jak zwykle w niezmienną skórzaną kurtę i czapkę z daszkiem, spuszczonym na oczy. Stanął w strzemionach i zaczął mówić:
— Towarzysze! Praca nasza skończona. Zabraliśmy Tinza-ho całe jej złoto. Po kilku latach mozolnej, straszliwej pracy jesteśmy ludźmi bogatymi. Możemy zacząć teraz inne życie. Nauczyliśmy się tu, śród tych gór — pracy, sprawiedliwości i poszanowania prawa i ludzi. Zapomnijmy więc na zawsze nasze pomyłki życiowe i zbrodnie, które rzuciły nas na to pustkowie i na tę pracę nadludzką, pamiętajmy tylko o tem, czego nas nauczyła Złota Rzeka. Zmyliśmy z naszych rąk i dusz wszystkie dawne grzechy i niech Bóg dopomoże nam stać się w innem miejscu, śród innych ludzi nie gorszymi od nich, a raczej lepszymi, silniejszymi i uczciwszymi. Bywajcie zdrowi, towarzysze i przyjaciele, a wspomnijcie czasami o tym, który kierował ręką surową i twardą życiem i losem Komuny Złotej Rzeki. Być może, posłyszycie kiedyś o mnie. Nazywam się Bolesław Jurkiewicz, Polakiem jestem, rodem z ziemi męczenników odwiecznych i do tej ziemi powrócę i o jej szczęście walczyć będę, bo nic droższego już nie mam dla siebie. Wspominajcie o mnie czasami, gdy pamięć ożywi przed wami te lata, spędzone na Tinza-ho, ja zaś zawsze będę miał was w sercu swojem. Bywajcie zdrowi! Z Bogiem!
Wspiął konia i popędził naprzód. Za nim jechało dwóch jeźdźców...
Rozległy się krzyki, nawoływania, parskania koni, skrzyp kół. Długie węże jeźdźców i wozów wydobywały się z wąwozu i, rozbiwszy się na mniejsze części, zaczęły sunąć w różne strony...
Epopeja Złotej Rzeki była zakończona nazawsze...