>>> Dane tekstu >>>
Autor Eliza Orzeszkowa
Tytuł Złota nitka
Pochodzenie Z różnych sfer
Wydawca S. Lewental
Data wyd. 1886
Druk S. Lewental
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron



ZŁOTA NITKA.



Czy taki dzień, jakim był dzisiejszy, nazwać można pięknym czy brzydkim? sama nie wiem. Zależy to zapewne od upodobania i usposobienia. Jedni lubią słońce upalne i błękity, usiane iskrami, inni, zmęczeni może nieco — któż oprócz nich powiedziéć może czém? — z rozkoszą topią oczy w chmurném sklepieniu, w mgle, w zmroku.
Dziś po południu wyszłam na przechadzkę, za dwór, za drogę, którą jeżdżą i chodzą ludzie, w pole daleko. Jeszcze to niby lato, ale zboża już zżęte, ziemię okrywa kolczata ścierń, pośród któréj, na miedzach, sterczą tu i ówdzie kąkole, dziewanny i polne grochy. Dzikie grusze, stróżujące nad pustemi zagonami, jeszcze zielone, ale od skwarów i kurzawy przywiędłe i ciemne, brzozy zaś i olchy, dokoła ogrodu dworskiego i przy drodze rosnące, połyskują z dala, niby rzeźbami z bronzu, zżółkłemi gałęźmi; pracy ludzkiéj, ruchu i gwaru, które jéj towarzyszą, ani śladu. Wieś nawet, długim rzędem chat na tle półkolistego lasu szarzejąca, nie daje znaków życia. Zkądciś tylko, z przeciwnéj strony drogi, płyną powietrzem melancholijne wołania, którymi oracze napędzają leniwe swe woły; od dworu dochodzi basowy turkot młocarni, podobny zdala do podziemnego, nieustającego grzmotu; pod czarnym lasem wiją się sine wstęgi dymów, oznaczające miejsca pastwisk, które téż od chwili do chwili ozywają się przenikliwym, kilka nut żałośnych do nieskończoności powtarzającym, śpiewem fujarek. Nad tém wszystkiém niebo, od skłonu do skłonu okryte płachtą białych obłoków, gdzie niegdzie tylko wzdymającą się w ciemne, na różny sposób wyrzeźbione chmury, a pośrodku nieba, z za białéj płachty, w miejscu tym niby muślin rozrzedzonéj, tarcza słoneczna omglona, bez promieni, do okrągłego, blado-złotego opłatka podobna. Mylę się. Nie była ona całkiem bez promieni; bo gdy, ścigając okiem jaskółki, które długim, czarnym sznurem ciągnęły ku zachodowi, spojrzałam na to blade i smutne słońce, zobaczyłam promień jego jeden jedyny, złotą niby nitkę, która świeciła i urywała się wysoko.
Kto mi wskaże te napowietrzne drogi, któremi przylatują do nas wspomnienia? Kto mi powié, dlaczego pogoda dzisiejsza, taka smutna i taka cicha, przyniosła przed pamięć moję jednę znaną mi kiedyś kobietę i jeden moment z jéj życia? Było to przypomnienie tak nagłe i wyraźne, że w chwili właśnie, gdy patrzałam na ów promień słoneczny, bardzo wysoko świecący, pomiędzy nim a oczyma memi przesunęła się, jak żywa, i nawet uśmiechnęła się do mnie, piękna, lecz bardziéj jeszcze niż piękna, zajmująca twarz Felicyi Olińskiéj.



Po raz piérwszy zobaczyłam ją wtedy, gdy, ze wsi przybywszy do Ongrodu, odwiedziłam dom Józefa Olińskiego. Odwiedziłam go z przyczyny interesów pieniężnych, musiałam przeto coś o nim wiedziéć. Wiedziałam, że Józef Oliński był ex-właścicielem ziemskim, który, sprzedawszy majątek swój, osiadł na miejskim bruku częścią z potrzeby, częścią z dobréj woli; że był on człowiekiem nieposzlakowanéj uczciwości; że dość zamożnym, lecz wcale niebogatym będąc, utrzymywał w domu swym wiele osób, do bliższéj i dalszéj rodziny jego należących; że nakoniec żonatym był po raz drugi i z piérwszego małżeństwa miał troje dzieci. Takiemi wiadomościami zaopatrzona, weszłam do saloniku, dość obszernego i napełnionego osobami różnéj płci i różnego wieku.
Na spotkanie moje, od karcianego stolika, z nad którego powstał, postąpił gospodarz domu, człowiek około pięćdziesięcioletni, z leniwą trochę i senną, ale sympatyczną powierzchownością. Wysoki i barczysty, musiał on miéć za młodu postawę piękną, którą nadwerężała teraz znaczna otyłość. Jasno płowe i siwiejące włosy jego w szczególny sposób odbijały od czerstwéj, rumianéj twarzy, pośród któréj świeciły blado błękitne, pełne dobroci oczy. Ta-to właśnie dobroć, widocznie uwydatniająca się nietylko w spójrzeniu, ale w wyrazie ust i uśmiechu jego, czyniła go sympatycznym. Powitał mię, nie jako osobę dla interesu przybywającą, ale jako miłego gościa, i od razu, niezgrabnie trochę, lecz bardzo poczciwie, wprowadził mię w koło swéj rodziny. Odbyło się to w ten sposób, że naprzód zupełnie niespodzianie usłyszałam wymienione własne swoje nazwisko, a potém przez pięć minut brzmiały mi w uszach imiona i tytuły przedstawianych mi osób.
— Matka moja, Franciszka Olińska; ciotka moja, Anna Liniewska; wuj mój, Alojzy Choimski; siostra moja, Michalina Olińska; córka moja, Emilia; syn mój Władysław; synek mój, Mieczyś; goście nasi i przyjaciele: pani Zuzanna Skwierska, pan Ludwik Okimski.
Skończywszy, zapytał:
— A gdzież Felcia?
Zapytanie to dało początek następującéj, krótkiéj, lecz żwawéj rozmowie.
— Toż przecie do miasta poszła.
— Poco? czego?
— Toż przecie po ciastka.
— Po jakie ciastka?
— Ależ, mój Józiu, do kawy przecie...
— To czemuż kto inny nie poszedł?
— Ależ, mój papo, przecie nikt tak papie nie dogodzi...
— To prawda. Ale zaraz powróci?
— Naturalnie zaraz; bo i my w „bałamuta” grać nie możemy.
— A dlaczegoż nie możecie?
— Bo klucz od komody, w któréj karty, u niéj.
— Przepraszam, bardzo panią przepraszam — zwrócił się do mnie pan Oliński — ale chciałem przedstawić pani jeszcze i żonę moję! Gromadka nas jest, jak pani widzi, spora, ale jakoś — dzionek po dzionku przechodzi i... dobrze! przyznam się nawet pani dobrodziejce... choć to może i wstyd trochę, że od czasu, jak porzuciliśmy wiejskie kłopoty i nudy, a osiedliśmy sobie w miasteczku, odżyliśmy wszyscy. Zawsze tu jakoś to ten, to ów odwiedzi, pogawędzi, i... w preferansika...
— Kościół blizko — przerwała matka.
— Doktor i apteka pod ręką — dorzuciła ciotka.
— Ga... ga... gazety co... co... codzień — wypowiedział mocno zająkliwy wuj.
— Żeby tylko nie gimnazyum, i ja był-bym wielkim amatorem miasta — zaśmiał się ośmnastoletni chłopak w szkolnym mundurze.
— O, miasto! Wstydź się, Władziu, taką dziurę miastem nazywać! — sarknęła córka Emilia, dwudziestoletnia panna, siedząca na szezlągu w postawie trochę niedbałéj, w lokach, wstążkach i pantofelkach, z których wyglądały różowe pończoszki.
— Przepraszam — powtórzył znowu uprzejmie gospodarz — pani dobrodziejka życzy sobie podobno pomówić ze mną o interesie? proszę, bardzo proszę...
Poprowadził mię do kanapki, tak od najbardziéj zaludnionych miejsc salonu oddalonéj, że poufna nawet rozmowa spokojnie tam prowadzoną być mogła.
Interes zresztą ani tajemniczym był, ani bardzo ważnym. Rozmawiając o nim, przypatrywałam się osobom, w salonie zgromadzonym. Były to postacie bardzo rozmaite, lecz bardzo zwyczajne.
Staruszka matka była wcale miłą staruszką. Białe garnirowanie czépka jéj ładną tworzyło ramę dla pomarszczonéj lecz okrągłéj twarzy, któréj rysy, pospolite, lecz żadną szpetotą nierażące, uderzająco powtarzały się w twarzy jéj syna. Nie wydawała się wcale schorowaną, ani niedołężną, tylko trochę niezadowoloną. Siedziała właśnie przy otwartym do gry stoliku, od którego powstał był pan Józef, a przy którym siedzieli téż przyjaciele domu. Niecierpliwiła się widocznie przerwą, zaszłą w ulubionéj zabawie. Przytém jednak rozmawiała ciągle z siedzącemi przy niéj przyjaciółkami, którym już nie przypatrywałam się, bo znałam je dobrze. Słyszałam tylko, że pani Skwierska, czterdziestoletnia wdowa po urzędniku, babina nieposzlakowanéj cnoty i wielkiéj wymowy, z gestykulacyą i mimiką, któréj-by jéj niejeden z mówców wielkiéj szkoły pozazdrościł, powtarzała co do słowa prawie przeszłoniedzielne kazanie księdza Hajdeckiego w farze.
Ludwik Okimski za to, tłuściutki, malutki i wygolony obywatel miejski, na całe miasto słynny z nieocenionego dowcipu i humoru swego, posługiwał się wakującemi kartami od preferansa dla dokonywania z ich pomocą różnych z sztuk, czarodziejstwem prawie graniczących. Karty, w obu rękach trzymane, za plecy swe chowając, albo téż je ze zręcznością niesłychaną na stole rozkładając i mieszając, zwracał się przedewszystkiém do panny Michaliny Olińskiéj, któréj pyszne i pysznie uczesane złociste włosy przyozdabiały twarz trzydziestokilkoletnią, ładną niegdyś, teraz mocno przywiędłą i wyrazem doznanych zawodów nacechowaną. Zawody te nie przeszkadzały przecież błękitnawym oczom jéj z niesłychaném zajęciem topić się w pulchnéj, wygolonéj a wesołéj twarzy miejskiego obywatela.
Dwaj gimnazyaści za to, z których jeden był dzieckiem jeszcze, drugi dorosłym prawie młodzieńcem, nie doświadczali na widok sztuk karłowych żadnych uczuć innych, prócz najżywszéj żądzy zbadania i zdobycia wszystkich ich tajemnic. Z ust ich sypał się grad zapytań i próśb tak ogłuszających, że aż Aloizy Choimski, chudy i łysy ex-profesor, w starym profesorskim mundurze, ze złoconemi guzami, u okna siedzący, a w czytaniu gazety zatopiony, sykał z gniewu i gazetą swą z przeraźliwym szelestem co chwila ku wrzaskliwéj grupie powiewał.
Szelesty te draźniły snadź nerwy niemłodéj, bladéj i widocznie bardzo dobréj Anny Liniewskiéj, ciotki, która, w wyszywaniu włóczkami siatkowéj serwety pogrążona, podnosiła od chwili do chwili głowę i z kolei sykała na pana Aloizego. Ile razy zaś syknęła tyle razy pan Aloizy, z rozczulonym prawie wyrazem twarzy, pochylał się ku niéj i na przeprosiny rękę jéj, zaopatrzoną w długą igłę całował; co téż ją, aż do nowego szelestu gazety, najzupełniéj rozzbrajało. Głębszą i trwalszą snadź troską jéj było dobieranie kolorów włóczek, któremi serwetę swą wyszywała; bo nagle podniosła głowę, w trochę jeszcze zalotny czepeczek ustrojoną i, z rozpaczliwém załamaniem rąk, zawołała:
— Moja pani Zuzanno, proszę mi poradzić! już ja doprawdy nie wiem, jaką tu różę zrobić: różową czy żółtą?
W mgnieniu oka, po zapytaniu tém, całe towarzystwo, nie wyłączając staruszki a z wyjątkiem tylko ex-profesora, podzieliło się na obozy różowéj i żółtéj róży. Okimski, gimnazyaści, nawet milcząca dotąd i melancholijnie na różowe pończoszki swe spoglądająca piękna panna Emilia, udzielali rad swych i wydawali zdania. Teraz nawet panna Emilia mówiła najgłośniéj i z największym zapałem, nie dlatego zapewne, aby była żarliwą miłośnicą robót ręcznych, ale, że, gdy szło o rzeczy gustu, zdaniu jéj należało się bezwzględne piérwszeństwo. Dobry gust był specyalnością jéj; świadczyły o tém malownicze draperye sukni i różowe pończoszki. W gwarze tym, przez zagadnienie pani Anny wywołanym, zadzwonił jękliwy, do tonu bolesnéj skargi podniesiony, głos staruszki:
— Dlaczego kawy nie dają?
— Felci niéma — odpowiedziały chórem wszystkie prawie głosy.
— Ależ dlaczego ona tak długo nie przychodzi?
— Może poszła na przechadzkę?
— W porę, bardzo w porę!
— Może zobaczyła jaki piękny widok natury! ona tak kocha naturę!
— I zapomniała o nas i o naszéj kawie.
— Pani Felicya dziś źle wygląda. Może cierpiąca...
— A któż jéj winien? czytuje po nocach, to potém źle wygląda. Ja zawsze mówię, że dla kobiety wszystkie te mądrości...
— Do... do... don... ka... ka... karlos bi... bije się! — zrywając się z krzesła, zawołał nagle pan Aloizy. — Zno... znowu bi... b... b...
W tém otworzyły się drzwi i wszedł do salonu znany mi trochę, młody urzędnik z gubernatorskiego czy jakiegoś innego biura. Był to chłopak przystojny, dobrze ułożony, z wykształceniem umysłowém małém, ale wielkiemi potrzebami serca, bo cechą przeważnie go charakteryzującą było nieustanne kochanie się w jakiéjś pani, czy pannie. Zbyt ubogi jeszcze, aby mógł ożenić się, składał ofiary na ołtarzach wszystkich piękności Ongrodu. Przytém oprócz pań i panien kochał on jeszcze poezyą i odznaczał się zarówno wielką pamięcią, jak wcale niezwykłym darem do deklamacyi, a w rozmowie — kwiecistością stylu. Wszystkie te przymioty jednały mu pośród pań wysoki stopień szacunku i sympatyi. Objawiło się to i teraz, gdy wejście Teofila Siekierskiego sprawiło w salonie Olińskich wrażenie wielkie. Najżywiéj uległa mu panna Emilia, co zresztą było zupełnie słuszném, gdyż spojrzenie czarnych oczu Teofila naprzód ku niéj strzeliło, ale i panna Michalina wydawała się także zelektryzowaną nieco i z żywością, która odmłodziła zwiędłą jéj twarz, zawołała, że teraz, kiedy pan Teofil przyszedł, trzeba zaraz zacząć grać w karty w bałamuta, bo już z góry wiadomo, kto w czepku siedziéć będzie. Pokazało się jednak, że bez Felci ani w karty grać, ani kawy pić niepodobna. Dom cały, ze wszystkiemi swemi wygodami i przyjemnościami, w nieobecności jéj, był jakby sparaliżowany. Znowu więc rozległy się wołania i wyrzekania.
— Gdzież jest Felcia? Dlaczego tak długo w mieście bawi?
Skończyłam rozmowę moję o interesie z gospodarzem domu, a gdybym nawet nie skończyła jéj była, udała-bym, że nic już więcéj do powiedzenia nie mam, tak bardzo wyraźnie poobiednia drzemka zasnuwała mgłą łagodne jego oczy, taki wyraz ciężkiéj z nią walki okrywał dobrą i poczciwą twarz jego. Spać mu się chciało okropnie, a jednak uprzejmym być nie przestał. Zapraszał mię na kawę, które-to zaproszenie powtórzyły téż matka, ciotka, siostra i córka jego; a gdy stanowczo odchodziłam, wszyscy razem wymogli na mnie przyrzeczenie, że przynajmniéj innego dnia, jak najprędzéj, dom ich na dłużéj odwiedzę. Potém pan Józef odprowadził mię aż do drzwi przedpokoju, a gdy starszy syn jego z grzecznym pośpiechem podawał mi okrycie, on jeszcze, pomimo senności, która mocno utrudniała mu mowę, udzielał mi rad i upewnień, tyczących się interesu mego, a świadczących zarówno o prawości charakteru, jak o dobroci jego serca.
Mieszkanie Olińskich znajdowało się na drugiém piętrze jednéj z kamienic miasta. Zstępując ze schodów, zobaczyłam poniżéj siebie u jednego z zakrętów ich stojącą kobietę, któréj postawa uderzyła mię i nawet trochę zadziwiła. Była to kobieta wysmukła, bardzo kształtna, w ciemném okryciu i czarnym kapeluszu, z pod którego widać było gruby warkocz, kasztanowatéj barwy, z ognistym połyskiem. Stała nieruchoma zupełnie, z łokciem opartym o balustradę schodów, z kibicią na przód nieco podaną i twarzą na dłoni wspartą. Postawa ta była wymowną. Wyrażała ona znużenie i zadumę. Stała tak i w ten sposób wspierała się na ręce, że z twarzy jéj widziałam tylko część białego czoła i oczy duże, ciemnoszafirowe, powieką na-pół spuszczoną przysłonięte, a smutnie, okropnie smutnie w dół zapatrzone. Nie słyszała zrazu zbliżających się ku niéj kroków moich. Ja téż przez chwilę przypatrywałam się jéj ciekawie. Domyśliłam się, kim była, bo w drugiéj ręce, bezwładnie spuszczonéj, trzymała spory, zamknięty koszyk, zawierający pewnie ciastka do kawy. Oto dlaczego nie wracała tak długo i tak nie w porę bawiła za domem. Ale co pochwyciło ją tu i zatrzymało? Zmęczenie, o chwilę spoczynku wołające? czy marzenie natrętne i nieodegnalne? czy silniejszy nad siły jej moment żałości lub walki? Wszystko to razem malowało się w postawie i wyrazie jéj oczu. Usłyszała nakoniec kroki moje, porwała się, jak ze snu zbudzona, i wbiegła na schody tak szybko, że przed oczyma memi zaledwie mignął biały, delikatny, kameowy profil jéj twarzy.
Znalazłszy się na ulicy o kilkaset kroków, oddaliłam się od mieszkania Olińskich, gdy z dala już poznałam idącego naprzeciw mnie Adama Tarnickiego. Z dala nawet nie poznać go było niepodobieństwem, bo pełna siły i spokoju postawa, myślące i nieco dumne czoło, a tak w kroku jak i poruszeniach jakaś nieuchwytna dostojność, która piętnuje powierzchowność wysoce ucywilizowanego człowieka, wyróżniały go pośród tłumu nietylko ulicznego, ale i wszelkiego innego.
Gdybyśmy naturę na obraz i podobieństwo swoje pojmowali, mniemać moglibyśmy, że, jak my, doświadcza ona przystępów dobrego i złego humoru, chwil wezbranéj i energicznéj, lub znużonéj i niedołężnéj twórczości. Gdybym naturę pojmowała w sposób powyższy, mniemała-bym, że Adama Tarnickiego stworzyła ona w przystępie wielkiéj dobroci i pięknego natchnienia. Była to pewnie jedna z najwyborniejszych i najkompletniejszych organizacyi ludzkich na ziemi. Rolnik z zawodu, był on zarówno czcicielem jak znawcą nauki, a na dnie piersi swéj nosił iskrę poezyi i entuzyazmu, która była przyczyną wielu jego i cnót i cierpień. Żartując niby, mówiłam mu zawsze, iż ciężki grzech popełnia, nie rozpalając tak długo rodzinnego ogniska, po prostu, nie żeniąc się. Wkrótce dosięgnie lat czterdziestu, kiedyż potém będzie mógł nasycić się ciepłem tego ogniska? Kiedy dla społeczeństwa wyhoduje podobnego do siebie syna? Kiedyż nakoniec uszczęśliwi istotę jaką, do płci nieszczęśliwéj należącą? Na to wszystko odpowiadał mi niekiedy żartem także, częściéj jednak poważnemi a trochę smutnemi słowy:
— Nie znalazłem. Nie widziałem. Nie znam.
Nie znalazł, nie zobaczył, nie poznał kobiety takiéj, która-by odpowiadała potrzebom i serca i umysłu jego. Niestety! nie żył on tylko sercem, a najszczęśliwiéj żyć tylko sercem; skoro się bowiem w dodatku i głową jeszcze żyje, wnet i serce to dziwnych, licznych a bardzo despotycznych nabiera wymagań. Od pewnego czasu jednak zauważyłam, że przedmiot ten rozmowy począł Tarnickiemu sprawiać przykrość. Przestałam téż go w rozmowach dotykać i tylko w samotności ducha zapytywałam siebie: czyżby nakoniec znalazł, zobaczył, poznał?
Powitaliśmy się, jak zwykle bywało, po przyjacielsku i serdecznie. Powiedziałam mu zaraz, że idę od Olińskich.
— A ja do nich, — odpowiedział.
Nie słyszałam nigdy o tém, że znał rodzinę tę. Powiedział mi, że znał ją od roku, a odwiedzał z razu bardzo często, potém rzadziéj, zawsze jednak, ilekroć był w mieście, co parę tygodni więc, czasem co tydzień. Nagle błysnęła mi w myśli uwaga, że od czasu pewnego p. Adam bywał w Ongrodzie częściéj, niż dawniéj. Nie wypowiedziałam jéj jednak, natomiast opowiadałam dość długo o tém, w jaki sposób przelotnie zobaczyłam dziś p. Felicyą Olińską, co odgadywałam z postawy jéj i wejrzenia, jak dziewiczą wydała mi się jéj kibić, a czystą, delikatną i trochę tylko znużoną linia jéj profilu.
Pan Adam milczał. Szedł chodnikiem obok mnie, a gdy podniosłam ku niemu głowę, zobaczyłam, że twarz jego była w szczególny sposób zmąconą. Niepodobna inaczéj określić zmian, które zaszły w niéj, jak przez wyraz: zmącenie. Przypominała ona powierzchnią głębokiéj wody, którą swawolna ręka zmąci rzuconym kamieniem. Powstają na niéj wtedy ruchy gwałtowne, pogłębiają się linie i tryskają światła, które, gdy dzień pochmurny a woda nie błękitna, ani przezroczysta, mają w sobie coś posępnego.
Dla różnych przyczyn bywałam potém u Olińskich bardzo często. Felicyą poznałam w czasie drugich tam moich odwiedzin. Ile lat miała wtedy, nie wiem dobrze. Nie musiała być bardzo młodziutką, gdyż od lat już dziesięciu była zamężną, a jednak nie myliłam się, mówiąc p. Adamowi, że kibić jéj i wszystkie poruszenia posiadały uderzające piętno dziewiczości. Widząc ją z dala, jak w skromnéj sukni i gospodarskim fartuszku, z włosami gładko uczesanemi, a z tyłu głowy zwiniętemi w jeden połyskujący warkocz, chodziła po pokojach mieszkania, czynna, wszystkim usługująca, żywa i lekka, można ją było wziąć za młodziutką córkę domu, pannę, która nie dosięgła jeszcze dwudziestu wiosen życia. Młodzieńczość ta — a najdokładniéj — dziewiczość jéj postaci wynikała może tak z wielkiéj prostoty i skromności ubioru i układu, jak z delikatności i doskonałéj harmonii kształtów. Profil jéj twarzy, delikatny, czysto grecki, z linią nosa prostopadle od czoła spływającą i łagodném wygięciem różowych ust, nadawały jéj także pozór piérwszéj młodości. I wtedy dopiéro, gdy się na nią prosto, twarzą w twarz spojrzało, objawiała się w niéj nie dziewica już, ale kobieta, kobieta, któréj piękne czoło nie miało atłasowéj gładkości liliowego liścia, ani oczy podłużne, z wielką szafirową źrenicą, spokojnych błękitów wiosny; owszem, cera jéj bardzo biała z natury, zmęczoną trochę była i zbladłą, a w spojrzeniu przeciągłém, przenikliwém, z gorącemi blaskami na dnie, zdradzało się upalne południe życia, pełnia uczuć zarówno, jak myśli. Najpiękniejszą była wtedy, gdy mówiła lub śmiała się, bo głos jéj był dźwięczny i elastyczny, gra fizyonomii żywą, a zapał lub wesołość krzesały w jéj oczach prawdziwe ogniska iskier.
Śmiała się właśnie, gdy do salonu Olińskich wchodziłam, i z drugiego pokoju słyszałam już perłowe, krótkie gamy jéj śmiechu. Przyczyną wesołości jéj był dwunastoletni Mieczyś, który pochwycił ją pośrodku salonu i, niosącą tacę ze szklankami pełnemi kawy, ściskał ją i całował z wielkiém dla niesionych przedmiotów niebezpieczeństwem. Zlękła się snadź o swoję kawę staruszka matka, bo zwykłym sobie głosem, do tonu bolesnéj skargi podniesionym zawołała:
— Ty bo, Felciu, tego dzieciaka tak rozpieściłaś, że momentu spokojności...
— Bo Felcia, mamo, chce go według mądréj jakiejś metody wychowywać, — przerwała p. Michalina ze skośném i błyszczącém na bratową spojrzeniem.
Śmiech Felicyi umilkł, niby szmer pereł, nagle rozerwany. Usunęła dziecko od siebie i, postawiwszy tacę na stole, zaczęła roznosić szklanki z kawą. W téj chwili spostrzeżono wejście moje i ogłuszono mię formalnie powitalnemi wykrzykami. Radość z przybycia gościa bywała tam zawsze taką, jak gdyby naprawdę i za każdym razem sprowadzał on z sobą do domu Boga. Pan Józef, który powstał był od preferansowego stolika, przedstawił mi żonę swoję. Uścisnęła mi rękę ciepło, serdecznie, popatrzała na mnie swém przeciągłém, błyszczącém spojrzeniem i znowu kawę roznosić zaczęła. Służby, rodzina liczna i choć zamożna, ale nie bogata, posiadała snadź niewiele.
Geografia i topografia salonu były w chwili téj następującemi: W samém centrum królował stolik kartowy, przy którym siedzieli: gospodarz domu, matka jego i pani Skwierska. Grano tu we troje, bo Ludwik Okimski wyemigrował ku podłużnemu stołowi, umieszczonemu pomiędzy kanapą a fotelami, na których siedziały panny Michalina i Emilia, dwaj gimnazyaści i p. Teofil Siekierski; każda z tych osób trzymała w ręku karty i wraz z innemi grała w „bałamuta.”
U okna, z twarzą zasłoniętą arkuszem gazety, siedział wuj, ex-profesor, a o parę kroków od niego ciotka Liniewska wyszywała na siatkowéj serwecie żółtą czy czerwoną różę.
Przybycie moje przerwało znowu zwykłą snadź poobiednią zabawę, a gdy, usiadłszy obok staruszki, słuchałam opowiadania jéj o nadzwyczajnéj skuteczności lukrecyi przeciw kaszlowi i dowodzeń pani Skwierskiéj o niezaprzeczonéj wyższości nad lukrecyą owsianego cukru, przy podłużnym stole przed kanapą Okimski pokazywać zaczął pannie Michalinie sztukę, nie z kartami już, ale z nożami dokonywaną, gimnazyaści, przechyleni nad stołem, odbywali nad tą sztuką żarliwe i głośne studya, a pan Teofil półgłosem deklamował pannie Emilii, wyczytany w któremś z pism peryodycznych, najświeższy wiersz o sercu, które pękło. Przytém odbywało się ogólne a zawzięte picie, czyli jedzenie kawy. Na każdym ze stołów Felicya umieściła kosze, piętrzące się różnego rodzaju pieczywem, i garnuszki śmietanki, żółtemi kożuchami przyobleczonéj. Wszystkie ręce poruszały się około szklanek, koszyków i garnuszków, wszystkie szczęki poruszały się także, nie przeszkadzając bynajmniéj poruszaniu się języków. Jedzono tyle prawie, ile mówiono. Przy podłużnym stole śmiano się téż ze sztuk Okimskiego, a ze śmiechem tym splatała się tylko jedna rzewna nuta, nuta o sercu, które pękło, przytłumiona trochę jedzeniem, napełniającém usta opiewającego je barda.
Po długich prośbach moich, a energicznych protestacyach zbiorowéj strony przeciwnéj, towarzystwo zgodziło się na kontynuowanie zabawy swéj, czyli na dalsze granie w karty. W téjże chwili Felicya stanęła przy mnie i giestem wskazała mi na stronie stojącą kanapkę. Przedmiot do rozmowy nastręczał się sam przez się. Miałyśmy wspólnego znajomego. Siadając obok mnie, zaczęła:
— Bardzo pragnęłam poznać panią. Od pana Tarnickiego słyszałam o pani wiele... Jest on szczerym pani przyjacielem.
Mówiła to uprzejmie, wielkiemi swemi głębokiemi źrenicami śmiało i spokojnie w twarz mi patrząc. Powiedziałam jéj, że pan Adam jest jednym z ludzi, których przyjaźń nie tylko cieszy, ale i zaszczyca.
— Pani wiész o tém zapewne lepiéj i dokładniéj ode mnie, — odpowiedziała. Rada, że dobrze mówić mogłam o przyjacielu moim, opowiadać zaczęłam o znanych mi zblizka, a przez Tarnickiego dokonywanych, usiłowaniach podniesienia skali tak rolnictwa krajowego, jak bytu i moralności wiejskiego ludu; o wytrwałości, z jaką głosił on i szerzył naukowe i społeczne przekonania swe, wbrew spotykającym go za to licznym przykrościom i stratom; o domu jego, który dla dość szerokiéj przestrzeni i znacznéj liczby ludzi jedyném był ogniskiem oświaty, postępu, zachęty...
Mówiąc o tém wszystkiém, spostrzegłam, że im dłużéj mówiłam, tém więcéj cera, postawa i wzrok słuchającéj mię kobiety ożywiały się i nabierały wyrazu zdradzającego doznawane uczucia szczęścia i dumy. Opowiadanie moje czyniło ją najwyraźniéj szczęśliwą i dumną. Policzki jéj opłynęły bladym rumieńcem, oczy zajaśniały pogodném światłem. Mimowolnym ruchem podnosząc głowę, a kształtne, suche, nerwowe ręce z entuzyastyczną radością splatając, zawołała:
— O pani! jakie to szczęście, że są w świecie ludzie tacy...
Prędko jednak i z widoczną wprawą w powściąganiu wzruszeń, zawładnęła entuzyazmem swym i spokojnie znowu rzekła:
— Wiedziałam o tém wszystkiém i wprzódy, tylko nie tak dokładnie. Nigdy z nikim o niczém podobném nie rozmawiam. Ja panu Tarnickiemu także wiele zawdzięczam. Widujemy się rzadko i mówimy z sobą bardzo mało, jednak rozmowy z nim i książki, których mi pożycza, otworzyły mi oczy na wiele rzeczy... chociaż...
Zamyśliła się i po chwili, ze wzrokiem utkwionym w ziemię, ciszéj dodała:
— Chociaż ja nie wiem, czy jest dobrodziejstwem, oczy komuś otwierać...
— Byłaż-byś pani zwolenniczką świętego ubóztwa w duchu? — zapytałam.
— Nie, — odpowiedziała prędko, — najpewniéj nie. Myślę owszem, że bogaci w duchu, to jest ci, którzy wiele czują, wiedzą, i myślą, są kwiatem ludzkości, może nawet całą ludzkością; tylko...
Podniosła głowę i z uśmiechem dokończyła:
— Tylko, zdaje mi się także, iż najszczęśliwszemi pod słońcem są — niemowlęta. Ani obowiązków, ani sumienia, ani walki, zupełna obojętność na wszystko, co nie jest niemi, kompletna niewiedza. Przytém zawsze są przy nich ramiona jakieś, które ogarniają je, kołyszą i tulą...
Głos jéj zadrżał trochę, ale jednocześnie zaśmiała się prawie głośno.
— Oskarżysz mię pani pewnie o zaprzeczanie saméj sobie. To prawda. Pełno jest zawsze sprzeczności w ludzkich sądach i żądaniach. Tym razem jednak zdołam może pogodzić dwa moje sprzeczne z pozoru zdania. Godność osobista człowieka i szczęście jego, to przecie rzeczy o wiele różne. Otóż, zdaje mi się, że bogaci w duchu są najdostojniejsi, a ubodzy najszczęśliwsi. Nie prawdaż, pani?
Chciałam odpowiedziéć, ale od strony preferansowego stolika ozwał się donośny i skarżący się głos staruszki:
— Felciu! pani Skwierska kawy nie ma...
Powstała szybko i, skinieniem głowy przepraszając mię za to, że się oddaliła, wybiegła z salonu. W téjże chwili, przy podłużnym stole przed kanapą, powstał gwar i hałas nieopisany. Partya bałamuta została skończoną; karta, schodząca się do pary z tą, która pod pudełkiem z cygarami schowaną była, znajdowała się w pulchnym ręku Okimskiego. Włożono mu na głowę czepek biały z szerokiém garnirowaniem. Strojem tym przyozdobiła go własnoręcznie panna Michalina, za co złożył on na jéj dłoni przelotny pocałunek, poczém, w dowód jakby, że umiał bohatersko znosić nieszczęście, splótł ręce i z odpowiedniemi poruszeniami ciała i rysów twarzy pokazywać począł, jak baby żebraczki w kruchcie kościelnéj odmawiają pacierze. Naśladował wpół pijaną babę — tak wybornie, że nawet osoby, grające w preferansa, grać przestały i zaczęły się mu przypatrywać, a pan Józef, zwracając się do mnie, z serdeczném rozweseleniem zawołał:
— Cóż to za nieoceniony komik z tego naszego pana Ludwika!
— Nie... nie o... o... oce...ceceniony! — wykrzyknął u okna ex-profesor, którego wyborne naśladowanie modlącéj się żebraczki z horyzontu europejskiéj polityki pomiędzy uciechy rodzinne ściągnęło. Odezwanie się to jego wywołało pomysł do uciechy nowéj. Okimski zerwał się z krzesła.
— Panie profesorze! prosimy do bałamuta!
— Prosimy wujaszku, prosimy! Wujaszek pewnie po panu Ludwiku czepek odziedziczy!
— A na... na... turalnie! ja ba... ba... ba... łamut taki!
— Felcia dziś nie gra z nami i tak nas mało...
Gromadnie opadnięto profesora i ciągnięto go ku stołowi za ręce i poły starego mundura. Widząc to zdesperowane położenie starego przyjaciela swego, ciotka Liniewska postanowiła je z nim podzielić. Energicznym ruchem zrzuciła z kolan swych siatki i włóczki i powstała.
— Poczekajcież, — rzekła, — kiedyś za młodu byłam trochę bałamutką, może téż i na starość być nią potrafię... dajcie mi krzesło...
Radość z pociągnięcia dwojga starych przyjaciół do gry w bałamuta była wielką i powszechną. Posadzono ich obok i zaraz zawołano, że wujaszek i ciocia wyglądają teraz, jak pan pastor i pani pastorowa.
— Grajmy w pastora i pastorową; ja nadzwyczaj lubię pastorów! — zawołała panna Michalina z ognistém wejrzeniem na Okimskiego, który był podobno wyznawcą religii reformowanéj.
Pomyślano i spełniono. W mgnieniu oka bałamut zamienił się w pana pastora i panią pastorową.
Felicya przyniosła kawę dla pani Skwierskiéj, za nią zaś służąca wniosła i na stołach umieściła koszyki z owocami, jakotéż stosy deserowych talerzy i nożów.
— O jakie śliczne jabłuszka! — zawołał pan Józef, — nie myślałem, żeby takie piękne owoce można było jeszcze w téj porze znaléźć. Ale czego to moja Felcia nie znajdzie.
Ponieważ w téj chwili właśnie stała obok niego, dla matki pomarańczę obierając, pocałował ją w rękę.
— Już to, — ozwała się pani Skwierska, — takiego dobrego męża, jak pan Józef, trudno znaléźć. Za wszystko żonie tak pięknie i grzecznie dziękuje...
— Felciu! stołeczek pod nogi! — poskarżyła się staruszka.
Przyniosła matce stołeczek pod nogi i wróciła do mnie. Ja także po wypiciu kawy jadłam owoce. Od owoców rozmowa bardzo łatwo stoczyła się ku wsi. Dowiedziałam się, że Felicya urodzona i wychowana była na wsi.
— Wiem o tém, — mówiła, — że wielkie miasta są bardzo potrzebne na świecie i mogą téż być bardzo wesołe. Po co jednak Pan Bóg kazał historyi stwarzać małe miasteczka? nie rozumiem.
— W rodzinnéj wiosce mojéj, — opowiadała mi po chwili, — pamiętam miejsce jedno, które szczególnie kochałam. Była to łąka, nic, tylko łąka, trochę nizka, z trawą bardzo zawsze zieloną i kępami różowéj koniczyny... W jedném miejscu rosła tam...
— Felciu! wiész co? żeby to trochę téj ratafijki... co to wiesz! Może i pani dobrodziejka amatorka... leciuchna!
Nie wiem dlaczego, dość głośno brzęknęła kluczykami, obciążającemi kieszeń jéj fartuszka. Wstała i wyszła. Po chwili wróciła ze służącą, która niosła na tacy ratafią i kieliszki. Nalała trunek do kieliszków, rozdała je tym, którzy grali w preferansa i pastorową. Staruszka ratafii nie piła i kazała sobie podać pudełeczko z lukrecyą. Przyniosła pudełeczko. Mąż pocałował ją znowu w rękę. Wróciła do kanapki naszéj i siadając tak, jakby opowiadania, a przynajmniéj myślenia jéj o wiosce rodzinnéj, nic wcale nie przerwało, mówić zaczęła:
— Rosła tam grupa bardzo starych olch, wśród których w letnie południe było tak cicho, jak pod samém niebem. Tylko te żółte wilgi gwizdały. I teraz jeszcze, kiedy zamknę oczy, widzę czasem pod powieką starą, krzywą olchę, i zdaje mi się, że słyszę gwizdanie wilgi... Czy pani doświadczasz kiedy hallunacyi takich? Ja bardzo często, najczęściéj wtedy, kiedy jestem zmęczoną. Dość mi zamknąć powieki, aby przesuwały się przede mną różne obrazy i twarze... prędko, prędko zjawiają się i nikną, ale czasem twarz jakaś zjawi się tak wyraźnie, stoi przede mną tak długo...
W salonie robiło się szaro i cicho. Przy preferansowym stoliku gospodarz domu i matka jego usnęli, a raczéj zadrzemali, na tych samych krzesłach i w tych samych prawie postawach, w jakich grali w preferansa. Staruszka trzymała nawet jeszcze rozpostarte w wachlarz karty, które jednak stopniowo wypadały z jéj palców. Karty pana Józefa rozsypały się już dawno na kolana jego i podłogę, chrapał z lekka. Pani Skwierska i gimnazyaści zniknęli, a po kątach salonu słychać było przytłumione szepty. Ciotka i wuj szeptali pomiędzy sobą o dobrych, dawnych czasach; panna Michalina i pan Okimski o tém, co kawalera, który minął już czterdziestkę, swata i żeni: serce, ludzie czy dyabeł? Panna Emilia i pan Teofil o tém, czy miłość nieodwzajemniona zabija, czy nie zabija? Na te cztery pary ludzkie, jako téż na stoły, pełne rozrzuconych kart, wypróżnionych szklanek, kieliszków, garnuszków, okruch z ciast, łupin od owoców i zbrudzonych noży, opuszczał się szary woal, utkany z dymu cygar i papierosów i napływającego przez trzy wielkie okna zmroku.
— Czy pani widziałaś kiedy wieś, w któréj mieszka pan Tarnicki? — zapytała mię z cicha siedząca obok mnie kobieta.
Nie czekając odpowiedzi mojéj, pytała daléj:
— Czy nie doświadczasz pani tego, że pragniemy znać miejsca, w których żyją ludzie, będący dla nas czémś więcéj nad te sekundy, które tak monotonnie, jednostajnie wydzwania zegar ten?
Nie zaraz odpowiedziałam. Mimowoli wsłuchałam się w metaliczny tentent stojącego w rogu salonu zegara. Ona słuchała go także.
— Czy zrozumiész to pani, — zapytała jeszcze, — że można miéć w sercu jakąś smutną radość, która o szaréj godzinie, gdy ciszéj trochę koło nas i nic do robienia nie mamy, wije się pomiędzy sekundami temi, jak złota nitka?
Jeden z humorystów naszych dowcipnie się wyraził, że ktoby chciał zacność bohatera jego przenieść na inne miejsce świata, musiał-by w celu tym wynająć oddzielny wagon towarowy — tak wielką była ona. Myślałam téż nieraz, że dla przewiezienia zacności rodziny Olińskich trzeba-by było oddzielnego a długiego pociągu — tak jéj było wiele. Nie myliłam się, z piérwszego rzutu oka wnosząc, że pani Franciszka Olińska była dobrą i bogobojną matroną. Dowiedziałam się potém, że długie życie jéj przedstawiało kroplą rosy, na któréj osiadło trochę zaledwie powszednich pyłków. Była ona naprzód córką, potém żoną, potém matką, potém babką; wszystkie czynności, do związków tych przywiązane, spełniała prawidłowo; wszystkich swoich kochała dostatecznie, i wszyscy swoi dostatecznie ją kochali; nie doświadczyła katastrofy żadnéj, moralnéj ani materyalnéj; i teraz także, mieszkając przy synie, utrzymywała się z funduszów własnych, niewielkich, ale dostatecznych.
Cóż mówić o synie jéj, panu Józefie? Był on wszechstronnie do niéj podobnym. Też rysy pospolite, ale przyjemne, taż czystość życia i zupełna prawidłowość uczuć. Nie skrzywdził nigdy nikogo, a chętnie wszystkim drobne wyświadczał przysługi; każdéj soboty rozdawał ubogim rozmienionego na grosze rubla, a zupełne zadowolenie z bytu i położenia, które się mu dostały w udziale, czyniły go łagodnym i wesołym. Wprawdzie, widziałam parę razy, że, pod wpływem drobnéj troski lub przykrości, targał się on w zniecierpliwieniu swém, jak więzień w przeraźliwie dzwoniących kajdanach. Albo czasem płakał trochę. Że jednak drobne nawet troski i przykrości dotykały go rzadko, normalnym jego stanem była wesoła dobroć.
Około cnót i zalet dwu tych głównych w rodzinie osób grupowały się cnoty i zalety innych członków rodziny. Najbardziéj rozczulała mię zawsze przyjaźń i cześć, okazywana przez ex-profesora Choimskiego łagodnéj, a bardzo podobno ubogiéj, ciotce Liniewskiéj. W objawach tych było wiele delikatności i dobroci serca, bo pochodziły one przeważnie ze względu na ubóztwo właśnie i najtrudniejszą ze wszystkich pozycyą Liniewskiéj w domu Olińskich. Ona była mu za to szczerze wdzięczną, co także coś na tym świecie znaczy, i zdaje mi się nawet, że para ta kochała się trochę czulszém, niż przyjaźń, uczuciem. Nie mogłam téż nigdy obronić się od myśli, że gazetowa mania pana Aloizego miała źródło swe w szlachetnéj ciekawości, którą obudzały w nim losy świata, i że mania do robót ręcznych pani Liniewskiéj pochodziła ze szlachetnéj chęci przysłużenia się czémkolwiek domowi, któremu byt swój zawdzięczała. Chęci przysługiwania się komukolwiek czémkolwiek dwie panny: Michalina i Emilia, nie doświadczały wprawdzie w stopniu najmniejszym; w zamian jednak nie pragnęły téż one szkodzić nikomu i niczemu, co także coś na tym świecie znaczy. Pragnęły one tylko podobać się i wyjść za mąż, a tymczasem módz bez przeszkody przesiadywać na kanapkach, szezlongach i fotelach, z jednych na drugie przenosząc się, stosownie do postawy ciała, jaką przybrać chciały. Niepodobna téż zaprzeczyć, że codzienne rozrywki przyjemności rodziny téj były całkiem niewinnemi, i najgorsza chyba wola mogła-by upatrzyć w nich cokolwiek występnego, lub choć-by szkodliwego.
Cóż występnego, co szkodliwego zawierać się mogło w spaniu, ubieraniu się, piciu i jedzeniu do pory obiadowéj? co w preferansie, bałamucie, sztukach z kartami i nożami, w deklamacyi o pękających sercach, w sprzeczkach o żółtą i czerwoną różę, które zapełniały porę poobiednią? W piciu, jedzeniu i gawędzeniu, na których schodziły wieczory? Przyjaciele dostrajali się do tonu rodziny, z którą się przyjaźnili. Nie istniała pomiędzy nimi ani jedna dusza, która-by jakimkolwiek grzechem śmiertelnym zmazaną była. Plotek nawet żadnych z sobą nie przynosili i nikomu tam nigdy potępienie kogokolwiek lub czegokolwiek do głowy nie przyszło, dla téj choćby racyi, że żadne zgoła sądy o czémkolwiek, po za ścianami domu ich dziejącém się, w myśli ich nie powstały.
Spokojni ci i zacni ludzie, nie wydając sami sądów żadnych o nikim i niczém, nie zdołali jednak uniknąć różnych zdań, o nich wydawanych. Dnia pewnego młody Teofil Siekierski, spotkawszy mię, rzekł:
— Czy pani uważa, jak u tych państwa Olińskich nic ducha niéma?
Było to określenie dość trafne i oryginalnie wyrażone. Dla wypróbowania jednak téj sumy ducha, zawierającéj się w panu Teofilu zapytałam:
— A panna Emilia?
— O pani! — zawołał, — to jedyna pomiędzy nimi osoba z wyższym polotem.
— Jak-to! — ponowiłam, — a pani Felicya? Jest ona przecie bardzo przystojna?
— I nie tak przystojna, i nie tak młoda, jak panna Emilia, — odpowiedział poszukiwacz ducha i zwolennik polotów.
Inaczéj nieco określił ich Adam Tarnicki, gdy raz opuszczaliśmy jednocześnie mieszkanie Olińskich.
— Patrząc na tych ludzi, — rzekł, — czy nie odgadujesz pani jednéj z przeważnych przyczyn smutnego ekonomicznego stanu, któremu kraj nasz podlega?
— Dość mi będzie, — odpowiedziałam, — jeśli odgadnę ekonomiczną tajemnicę jednego tego domu. Taka nieproporcyonalność produkcyi i konsumcyi... nie rozumiem.
— Niestety! — westchnął pan Adam, — ja zrozumiałem, wytłómaczyło mi ją jedno z najsmutniéjszych zjawisk świata tego...
— Jakież mianowicie?
— Inteligencyi, zostającéj w służbie u...
Stanął nagle i wyciągnął do mnie rękę na pożegnanie. Zdawało mi się, że oczy gniewnie mu błysnęły.
— To prawda! — zawołałam, — pani Felicya jest inteligencyą, która...
— Nie kończ pani, — przerwał prawie gwałtownie, — i o przedmiocie tym nie mówmy nigdy. Bywają uczucia i myśli, których słowami dotykać nie trzeba, bo, jak struny targnięte, rozśpiewać się mogą, a milczéć powinny.
— Trudne milczenie, — rzekłam.
— Nie boléj pani nad niém, lecz korzystaj raczéj ze sposobności przypatrzenia się trudnemu życiu.
Istotnie, było to życie trudne we wszystkich sekundach, które nieustannie, jednostajnie wydzwaniał dla niéj, stojący w rogu salonu, zegar. Z razu, gdym patrzała na nią, jak od wstania do położenia się liczyła, kupowała, uprzątała, oszczędzała, przybiegała, gdy ją wołano, podawała, czego żądano, grała w bałamuta, a czasem i w preferansa, przypatrywała się sztukom, słuchała deklamacyi, uczyła i moralizowała dwóch chłopców — bezowocnie, bo robotę jéj psuła cała atmosfera domu; ze zdziwieniem zapytywałam siebie: jakim sposobem istota ludzka może tak całkowicie, tak absolutnie wyrzec się własnéj woli?... potém jednak, gdym z bliska ją poznała i nauczyła się odgadywać każdy ruch rysów i błysk jéj oczu, myślałam nieraz, że mieszka w niéj wielka wola. Kiedy byłyśmy już dobremi przyjaciółkami, powiedziała mi:
— Byłam sama na świecie i nie miałam nic i nikogo swego. Jest to rodzina moja, i cała racya bytu mego na świecie.
Niekiedy drgnięcie brwi lub kurczowém zaciśnięciu ust zdradzała z niecierpliwém poruszeniem wewnętrzném. Ale raz tylko, w jednéj z chwil takich, siadając przy mnie, pół-głosem rzekła:
— Gdybym wierzyła w raj, myślała-bym, że tam ludzie nie piją i w bałamuta nie grają.
— A w zamian? — żartobliwie zapytałam.
Zamyśliła się, potém prędko i z urywanym śmiechem odpowiedziała:
— Alboż ja wiem? Niechaj o raju opowiadają ci, którzy w nim kiedy byli...
Co ona miała swego i dla siebie? Czytywała niewiele: czasem z rana, pomiędzy wydawaniem obiadu a nalewaniem herbaty; czasem wieczorem, pomiędzy obiedniemi jedzeniami i zabawami a wieczorną herbatą, najczęściéj w nocy.
— Józef, — opowiadała mi, — nie bardzo lubi, kiedy ja czytam, a nie chcę za nic ani sprzeczać się z nim, ani go martwić; na szczęście, sypia on tak twardo i głęboko, że nie słyszał-by pewnie, choć-bym w napadzie serdecznego śmiechu obok niego umarła.
Dnia pewnego, wchodząc do domu, wyjątkowym sposobem opróżnionego z ludności swéj, usłyszałam ją grającą na fortepianie. Widząc mnie wchodzącą, zawołała:
— Wszyscy poszli na nieszpory. Józef poprowadził do kościoła matkę, wuj ciotkę, pan Okimski Michalinkę, a pan Teofil Emilkę. Pani Skwierska chciała, abym ja ją poprowadziła, ale odmówiłam stanowczo, i poszła solo. Gram!
Wprawę posiadała nie wielką, bo nie miała nigdy na to środków i czasu, żeby ją zdobyć; lecz w muzyce jéj było piętno niepospolitego talentu i natchnienia. Była prawie artystką.
Adama Tarnickiego, w ciągu dwóch miesięcy, spotkałam u Olińskich tylko parę razy. Przychodził rzadko i na krótko, na jakąś godzinę zaledwie, a przynosił z sobą niby powiew, niby odblask światów innych, od domu tego bardzo oddalonych. Naturalnie, mówił on tu zawsze o rzeczach zwykłych, prawie codziennych; ale po wiele razy już spostrzegłam, że rozmowa człowieka inteligentnego i oświeconego o deszczu i pogodzie więcéj zająć i umysł orzeźwić może, niż rozprawa głupca o filozofii. Nikomu zaś nie tajno, że w pewnych położeniach ludzie inteligentni i oświeceni muszą mówić o deszczu i pogodzie, a pewnego gatunku głupcy lubią bardzo rozprawiać o filozofii.
Ilekroć wchodził do salonu, Felicya stała przez sekund kilka, jak przykuta do miejsca, na którém ją wejście jego znalazło. Potém przecież szła ku niemu prędko, a gdy na powitanie, ruchem serdecznym, podawała mu obie ręce, oczy jéj, ku twarzy jego wzniesione, jaśniały szczęściem. On także, wchodząc tu, okazywał się tak wesołym, jakim go gdzieindziéj nie widywałam nigdy. Trwało to przecież krótko. Gościa takiego, jak pan Adam, wszyscy czuli się obowiązanymi bawić, i bawili; głos Felicyi w chórze rozmów dawał się słyszéć najrzadziéj, najdonośniejszą za to stawała się zająkliwa mowa Choimskiego, który polityczne swe hypotezy roztaczał przed panem Adamem, coraz daléj, w zapale dowodzeń, ku oknu salonu go uprowadzając.
Godzina cała upływała nieraz w sposób ten, że gościa i gospodynią domu rozdzielała cała przestrzeń salonu, i ani on, ani ona nie próbowali, zdaje się, że nawet nie chcieli zbliżyć się ku sobie. Tylko z jéj twarzy szczęście, a z jego wesołość znikały. Potém, przed samém odejściem swém, rozmawiał z nią pięć albo dziesięć minut, głośno, w obec wszystkich, o jakiéjś książce, o jakimś utworze muzycznym, o sprawie jakiéjś, toczącéj się kędyś na jasnym bożym świecie. Do rozmowy téj obecni nie mieszali się nigdy, nie spostrzegali téż, jak przez chwilę dwie pary oczu patrzały sobie w źrenice wprost i głęboko, i jak przechodziło na nie nagłe obudzenie. Felicya odwracała twarz i zaczynała mówić coś prędko i śmiać się, pan Adam brał kapelusz i odchodził. Przybywał potém znowu po długich tygodniach.
Raz, zręcznym dowcipem skończywszy rozmowę z panną Emilią, która dopytywała się go, czy woli czarne lub błękitne oczy, poprosił Felicyą, aby zagrała. Miałam silne podejrzenie, że prośba ta wyniknęła z pragnienia porozmawiania z nią przy odgłosie muzyki sam-na-sam. Nie ręczę, czy domysł ten nie przemknął także przez głowę Felicyi, bo zmieszała się i przez chwilę z krzesła nie wstawała.
Po chwili jednak wstała i, spokojna, z uśmiechem na ustach a płomieniem w oczach, przeszła do fortepianu. Pan Józef, który na prośbę Tarnickiego kończył partyą preferansa, uśmiechnął się rozkosznie i bujnego wąsa pokręcił. Pochlebiało mu to widocznie, że żona jego jest zdolną bawić grą swoją takiego mądrego gościa. Usiadła przy fortepianie i grała. On stanął blizko niéj i wzrokiem ogarniał jéj głowę, strojną w ogniste połyski, które światło, padające z okna, rozpalało w jéj włosach. Grała długo i nie zamienili z sobą ani jednego słowa. Tylko stopniowo granie Felicyi stawało się coraz powolniejszém, słabszém, aż zerwało się całkiem. Ręce jéj zsunęły się z klawiszy i, prędko, z pochyloną głową, wyszła z salonu. Gdy po kilku minutach wróciła, pana Adama już nie było. Mówiąc, że pilno mu dziś jeszcze na wieś wrócić, z uśmiechem i ukłonami, na wszystkie strony rozdawanemi, pożegnał towarzystwo, a pannę Michalinę bardzo grzecznie poprosił, aby od niego pożegnała bratową.
Zegarze! który tam w zmroku nieustannie, jednostajnie wydzwaniasz upływające sekundy, metaliczny tentent twój jest jedną z niewidzialnych dróg tych, któremi przylatują tu nam wspomnienia!
Pamiętam, że gdy dnia pewnego przyszłam do Olińskich, Felicya wydała mi się bardzo zmienioną. Po zbladłéj twarzy jéj przebiegały od chwili do chwili błyski tajemnych wzruszeń, oczy patrzały głębiéj jeszcze i świeciły goręcéj niż zwykle.
Witając mię, pan Józef zawołał:
— A że téż to państwo zawsze jednéj myśli jesteście z panem Tarnickim! Michalinka chodziła dziś do sklepów po sprawunki i spotkała go w mieście. Mówił, że przyjdzie dziś do nas po obiedzie!
— Piérwszy to raz zapowiedział się nam — zauważyła panna Michalina — przychodzi zawsze niespodzianie.
— Zacny człowiek i rozumny, o! bardzo rozumny, — zawołał pan Józef.
— Majętny i godny obywatel — dodała staruszka.
— Bardzo przystojny — uzupełniła panna Emilia i zaraz, ze spojrzeniem na pana Teofila, który był brunetem, dodała: — choć blondyn, a ja w ogóle blondynów nie lubię!
Felicya usiadła przy podłużnym stole z robotą w ręku, ale robota opadła wkrótce na jéj kolana.
— Ach! jak mię dziś głowa boli! — szepnęła do panny Emilii tak cicho, jak gdyby wstydziła się swéj skargi.
— I mnie zaraz boléć będzie, bo już czuję ściskanie w skroniach — odpowiedziała młoda, rumiana i dzielnie zbudowana panna.
Była to chwila powszechnego picia kawy. Ktoś czegoś do aktu tego zapotrzebował. Felicya niecierpliwym trochę ruchem głowę podniosła i do siostry męża zwróciła się:
— Proszę cię, Michasiu, wyręcz mię dziś...
U boku pretendenta, czy tylko wielbiciela swego, siedząca panna podniosła się z kanapy, ale tak leniwie i tak niechętnie, że Felicya, lekkiém dotknięciem ręki jéj i giestem głowy powstrzymawszy ją, sama wybiegła z pokoju.
— Pani Felicya jest doprawdy niezmordowaną — rzekłam do staruszki, przy któréj usiadłam.
— A niezła kobiecina! bardzo niezła! — odpowiedziała z roztargnieniem, sprawioném przez mieszanie kart preferansowych.
Pan Józef żywo zaprzeczył matce.
— Co to, niezła, moja mamo! to anioł nie kobieta! już to doprawdy mego szczęścia trzeba, aby dwa razy tak dobrze trafić. Piérwsza żona moja była także aniołem. Straciłem ją. Dom bez gospodyni, drobne dzieci bez matki... A ot teraz mam sobie znowu kobiecinę poczciwą, dobrą, pracowitą i — chwała Bogu!
Mimo woli przypomniałam sobie to, co kiedyś mówiła mi o szczęściu niemowląt, mających przy sobie ramiona jakieś, które je tulą i ogarniają.
Po chwili zapytałam ją na stronie:
— Co ci jest dzisiaj?
— Sama nie wiem — odszepnęła — miewam czasem dni takie, że czuję się zmęczoną, jak spłakane dziecko. — I z uśmiechem dodała zaraz: — Ale to przejdzie!
Po raz piérwszy ośmieliłam się dotknąć osobistych spraw jéj i uczuć.
— Czy nie czujesz w sobie goryczy... urazy? — z wahaniem zapytałam.
Wpatrzyła się we mnie zdumioném spojrzeniem.
— Urazy? — zapytała — do kogo? Alboż ktokolwiek przeciwko mnie zawinił? Alboż ludzie winni temu, że jestem taką, jaką jestem? Gdyby oni stwarzali mię, ulitowali-by się pewno i nie zaopatrzyli-by mię na drogę życia w niepotrzebne dla niéj rzeczy. Ale oni mnie nie stwarzali...
W téj chwili zawołano ją do bałamuta. Wstała. Zatrzymałam ją i zapytałam:
— Pocóż zadajesz sobie przymus ten nieprodukcyjny?
— Wszystko jedno! — odpowiedziała prędko i z drgnieniem brwi. — Wszystko jedno!...
Zaledwie bałamut rozpoczął się, wszedł pan Adam. Zauważyłam, że i on także dnia tego wyglądał nie zupełnie tak, jak zawsze. Bywają już dnie takie, w których człowiekowi, niewiadomo dlaczego, wszystko trudniéj, boleśniéj, burzliwiéj niż zwykle.
Powitali się z Felicyą z uderzającym chłodem i niezwyczajną ceremonialnością. Pomyślałam sobie, że gdy płomień rozszerza się i wzdyma, pomiędzy nim a sobą stawimy zasłony. Po kilku jednak minutach rozmowy ze staruszką i panem Józefem, Tarnicki uprosił ich, aby wespół z panią Skwierską kontynuowali preferansa, a sam, zręcznie lawirując pomiędzy ex-profesorem, czyhającym na niego z wędką polityczną, a panną Emilią, usiłującą pochwycić go w siéć spojrzeń swych i żartobliwych zagadnień, stanął za Felicyą. Trzymała właśnie w ręku karty, w szeroki wachlarz rozwinięte i bardzo starannie pary pomiędzy niemi dobierała.
— Zajmująca gra! — z wielką powagą rzekł Tarnicki.
— Zajmująca gra! — odpowiedziała Felicya z uśmiechem i w oczach jéj zakręciły się łzy.
— Prosimy! prosimy pana do bałamuta! — zabrzmiał przy stole chóralny okrzyk.
Skłonił się grzecznie.
— Przepraszam, ale właśnie przyniosłem dziś dla pani Felicyi książkę, któréj sobie życzyła, i chciałem zaproponować, abyśmy wspólnie przejrzeli zdobiące ją illustracye. Najczystszy i najwspanialszy Doré.
Spostrzegłam, że zadrżała.
— Natychmiast! — zawołała srebrnym swym głosem — gdybym w téj chwili odeszła, partia była-by zupełnie zepsutą. Dokończę jéj, a potém...
Skrzyżował ramiona u piersi i, stojąc wciąż za jéj krzesłem, wesoło przepowiadał pannie Emilii, że ona to za chwilę zostanie bałamutką i głowę swą ustroi w kapelusz męzki. Stało się, jak mówił. Dokoła stołu powstał gwar i śmiech wielki. Nieparzysta karta została w ręku młodéj panny, na głowie jéj znalazł się kapelusz pana Teofila, w którym jéj było bardzo do twarzy.
Felicya wstała, Tarnicki wziął ze stołu książkę, którą był z sobą przyniósł.
Z miejsca, na którém siedziałam, widzieć mogłam, jak w sąsiednim pokoju, noszącym nazwę gabinetu, stanęli u okna i jak Felicya trzymając dużą i piękną książkę, zwolna przewracała jéj karty.
Tym razem rozmawiali z sobą. Dochodziły mię nawet urywki ich rozmowy. Mówili o Bozkiéj Komedyi, o Dantem, o gienialnym rysowniku, w którego twory, pełne posępnéj fantazyi, wpatrywali się oboje, ze spuszczonemi na książkę oczyma. Chwilami on tłómaczył jéj coś, czy o czémś opowiadał i nagle umilkał; ona zapytywała go, albo odpowiadała, albo czytała głośno strofę poezyi, i w połowie okresu, w połowie strofy, milkła także. Promień zachodzącego słońca spłynął na nią przez okno, tak, że w blasku jego stanęła cała, jak w ogniu. On, w cieniu nieco, czoło miał bardzo blade i brwi ściągnięte nad oczyma, wpatrzonemi nie w książkę już, ale w płonącą od słońca, a jak marmur nieruchomą, jéj twarz. W téjże chwili podali sobie ręce na pożegnanie. Z uśmiechem zamienili jeszcze z sobą słów kilka; zdaje mi się, że, wspominając kogoś wspólnie im znajomego, zaśmieli się. Potém Tarnicki uprzejmie, nawet wesoło, pożegnał zebrane w salonie towarzystwo i raz tylko, ode drzwi już, rzucił spojrzenie w głąb’ gabinetu, w którym przed chwilą rozmawiał z Felicyą: Z kapeluszem w ręku stanął, jakby jeszcze na coś czekał. Patrzałam na niego uważnie; struna owa, o któréj wspominał mi kiedyś, śpiewać w nim dnia tego musiała dziwne jakieś, szalone pieśni. Ale, oprócz niego, nie słyszał ich nikt.
W pół godziny późniéj, przy preferansowym stole, pan Józef i matka jego drzemali, nawet już spali. Z jego ręki karty wysypały się na podłogę, z jéj wypadały jeszcze stopniowo i zwolna. U jednego z okien, pan Skwierski i pani Liniewska, trzymając za wszystkie cztery rogi szeroko rozpostartą siatkową serwetę, półgłosem ale zawzięcie sprzeczali się o barwy i kształty róż czy arabesek. Przy drugiém oknie dwaj gimnazyaści, usiłując przez otwarty lufcik wyjrzeć na ulicę, szeptali i chichotali z cicha. Z dwóch stron podłużnego stołu dwie pary, młoda i niemłoda, szeptały także. A na stołach i oknach pełno było szklanek, garnuszków, kieliszków, rozsypanych okruchów ciasta i w stosy nagromadzonych łupin od owoców.
Poszłam szukać Felicyi.
Siedziała w głębi gabinetu, na kanapce, z twarzą w ogniu i łzach. Piérwszy to i ostatni raz widziałam ją płaczącą. Był to płacz cichy, rzęsisty i głęboki. Chciałam odejść, ale spostrzegła mię i przywołała skinieniem głowy. Ujęła mię za rękę, przechyliła się ku memu ramieniu i z gorączką na twarzy i w głosie mówić zaczęła:
— Nie wiem, czy to nazwiesz występkiem albo nieszczęściem, ale ja tego wyrzucić z siebie nie mogę... Nie wiem, czy ty to nazwiesz mądrością, albo szaleństwem, ale pomiędzy nami nie będzie nigdy nic... nic... nic... nawet słowa!...
Obu dłońmi przycisnęła pierś, aby stłumić łkanie i prędkim ruchem otarła z twarzy łzy, które ją znowu oblały. Coraz prędzéj i coraz ciszéj mówiła:
— Nie mogę, aby słowo jego lub moje przybyło do wspomnień, które czyste, wiecznie jednak jak zaklęte stoją przed oczyma! Momenta, jak błyskawice... czekam ich, czekam, czekam! Za tydzień, za dwa... pojutrze... jutro! I przelatują bez głosu, a potém znowu i zawsze... i tak wiecznie będzie!
Obie dłonie przeciągnęła po twarzy. Zapanowała nad sobą i myślała nad czémś chwilę. Potem, biorąc mię znowu za rękę, powoli już i z namysłem mówiła:
— Słuchaj! wszak niewielu jest ludzi na świecie, którzy los swój sami sobie wybrali. Wszystkim nam prawie, coś, co nie jest wolą i wyborem naszym, podaje w ręce prząśnicę i wątek, z których snuć mamy długie pasmo życia. Pasma bywają różne. Moje jest szare. Niéma w niém wcale różowych nitek, tylko wszystkie cienie popielatego koloru...
Drżącemi ustami uśmiechnęła się i zarazem ruchem pełnym energii wyprostowała kibić.
— Nic to! prząść je będę w milczeniu, z sercem i czołem czystém... do końca!...
— A ta złota nitka, o któréj mówiłaś mi kiedyś?
Mocno, bardzo mocno ścisnęła moję rękę i odpowiedziała:
— Ta złota nitka błysnęła mi nieoczekiwana, niewzywana. Nad szarą przędzą moją błysnęła wysoko i wysoko pozostanie... Świeci mi z góry... jak promień słońca, i kiedy jestem bardzo już zmęczona i smutna, podnoszę ku niéj oczy, lgnę do niéj sercem i biorę od niéj znowu trochę sił i spokoju...
Patrzała, mówiąc to, wysoko i wyciągała w górę splecione ręce. Dwie już tylko ciche łzy płynęły po jéj policzkach. Po chwili, kryjąc oczy w dłoniach, z cicha mówiła:
— Bo wiedziéć, że ktoś piękny, dobry, wielki, myśli o nas czasem serdecznie i z tęsknotą — i marzyć czasem o wielkiém a niepodobném szczęściu... czyż to nie wielka, choć smutna, radość? Po chwili dodała: — To moja jedyna radość na ziemi!...
Wyciągnęłam ramiona, aby objąć ją do siebie przygarnąć; chciałam powiedziéć jéj wiele, wiele rzeczy, ale na progu gabinetu ukazał się ex-profesor z gazetą w obu rękach, ożywionym bardzo krokiem zbliżył się i, usiadłszy obok nas, zaczął:
— Wa... ważna w... w. wiadomość!.. Z przebie... biegu e... europpejskich per... per... pertraktacyi wwnosić można, że... że... że posło... osło... osłowie w Kon... stan... t... t... polu oczekują od... do... p. p. Porty us... ustępstwa na... na... na k... korzyść Gre... Grecyi...



Wkrótce potém okoliczności różne i ode mnie niezależne przeniosły mię w strony dalekie. Olińskich i Tarnickiego najzupełniéj straciłam z oczu i długo nie wiedziałam, co się z nimi dzieje. W parę lat dopiéro, po wydaleniu się mém z okolic Ongrodu, otrzymałam od pana Adama list, którym zawiadamiał mię, że spełnia nakoniec to, co mu tak żarliwie doradzałam, to jest: żeni się. Żenił się z osobą całkiem mi nieznaną.
Dumałam nad listem tym chwil kilka. Czyliż-by on dowodził, że nakoniec pan Adam „spotkał, zobaczył, znalazł?” Wątpię. Nigdy pewnym być nie można, aby fakt jakiś dowodził tego właśnie, czego dowodzić się zdaje. Po prostu, przyszła taka jakaś pora, czy chwila, czy okoliczność... Bardzo zwyczajnie i naturalnie.
I znowu upłynęło sporo czasu — lat może dwa lub trzy — gdy wypadek sprowadził spotkanie moje z Teofilem Siekierskim, codziennym niegdyś gościem Olińskich. Przedewszystkiém i z pośpiechem zapytałam go o panią Felicyą, a mimowoli, przypomniawszy sobie deklamowany przez pana Teofila wiersz o sercu, które pękło, zapytanie moje sformułowałam w dwu wyrazach:
— Czy żyje?
— A jakże, żyje sobie jak dawniéj — odpowiedział pan Teofil.
Bardzo naturalnie.

KONIEC.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Eliza Orzeszkowa.