<<< Dane tekstu >>>
Autor Mieczysław Piotrowski
Tytuł Złoty robak
Wydawca Czytelnik
Data wyd. 1968
Druk Drukarnia Wydawnicza w Krakowie
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Potentat

Filip przez grzeczność wszedł do pokoju ojca, żeby pokazać, że jest i że chce o coś zapytać. Nie miał żadnego pytania i już się wymęczył przedtem, aby temat znaleźć. Ojciec czytał jakąś książkę, nie spodziewał się Filipa, włożył książkę do szuflady i zamknął. W tej chwili odezwał się głos matki, ojciec zmuszony był wyjść i wychodząc zerknął niezręcznie na szufladę. Gdy zamknął drzwi, Filip wyjął książkę. Było to dzieło lekkie, tandetne, tak zwany romans z życia wzięty, z życia sfer wyższych. No, no — pomyślał i zrobiło mu się przykro: — poważny człowiek, wybitny profesor, autor, matematyk i ojciec — czyta romanse. Akurat takie, o czym nie wie, jakie jego syn w rzeczywistości prowadzi. Zrobiło mu się bardzo przykro i smutno. W domu nie było bogato, a on opływał w dostatek. Niestety, nie mógł włączyć rodziców do swych powodzeń, nie mógł się nawet przyznać, prowadził życie podwójne. Jak córka dobrego domu, która pod lampą rodzinną rozczula się nad złotymi rybkami w akwarium, a zna już panów.
W szafie za szkłem leżały rulony wykresów balistycznych. Niewinnej namiętności ojca. Niewykluczone, że nosił w sobie tajne pragnienie, aby spowodować eksplozję. W rozumieniu czysto teoretycznym. I to było wszystko.
Był grzeczny, głównie po to, aby nikomu nie sprawić przykrości. Długo by szukać tak uczciwego człowieka, tak owiniętego w teorię, idealizm i smutek przemijania.
W grzeczności stosował galanterię dość staroświecką, złożoną z kilku słownych seryjek. Najpierw wobec kobiet, a gdy się postarzał, wobec niektórych mężczyzn, których uważał za rodzaj starych dam. Pochodził z Galicji. I był w tym jakiś amen w pacierzu, uszanowanie systemów, chłodna, europejska poprawność, gest konwencjonalny.
Jedno co Filip — który „znał panów” i teraz miał już w ręce ten zdumiewający romans ze sfer wyższych — jedno, co z pewnym niemiłym drgnieniem spostrzegał, to to, że wśród kobiet objętych galanterią ojciec wyróżniał blondynki. Roześmiane, dość mocnej budowy i koniecznie z objawem czegoś, co nie jest niczym innym, tylko chichotem. Wewnętrznym porywem, ustawiczną emisją wesołości. Czymś w tym rodzaju: ech, panowie! Gdy korek wystrzeli, nie krew się poleje, lecz szampan.
To było najsmutniejsze. Panie odwiedzające dom były raczej straszne, panowie okropni, pary dobrane jak klucz do zimnej spiżarni.
Balistyką interesował się ojciec w skali niemal zawodowej. Począwszy od Leonarda da Vinci. Być może, jak każdy inteligent pragnął usłyszeć eksplozję, błysnąć czymś brutalnym, zaświecić pięścią przed oczami — w znaczeniu czysto teoretycznym. Prowadził notatki, obliczenia, zgromadził bibliotekę, twierdził, że jest na drodze do pewnych ustaleń i że chciałby bodaj raz w życiu usłyszeć wystrzał z własnej armaty. Lecz na koniec okazywało się, że są to żarty: nic nigdy z tego nie będzie — mówił: — na całe szczęście.
Lubił samotne spacery. Matka była człowiekiem z natury smutnym, nie mówiącym i we wszystkim przewidywała zaczątek katastrofy.
Filip pamięta inne spacery, sprzed kilku lat, gdy był jeszcze chłopcem.
Nudne ogrodowe ulice, ciche, jakby wyłożone murawą, murawa skropiona octem, liście wycięte z blachy i willę cofniętą, odwróconą plecami, zamczystą. Może tam od tyłu w ogrodach nie było ścian i bastionów? Może mieszkańcy leżeli na trawnikach? Może to byli jacyś troglodyci, a może grali na harfach? Liść spadły z drzewa dzisiaj, następnego dnia był sprzątnięty.
Matka zwalniała kroku. — Czy on cię przypadkiem nie widzi? — zapytywał ojciec. Wtedy przyspieszała. — Z okienka piwnicy — dodawał. Wtedy spoglądała urażona i odważnie snuła wzrokiem po ścieżynach, które kończyły się głucho. Była to posiadłość wuja Wilhelma. Potentata od drzewa, drukami, innych walorów, innych kosztowności. Stary samotnik nigdy nie dawał znaku życia, uważał się za Niemca. W pokoju matki stała jego fotografia, wyglądał niezdrowo, jak mnich, i patrzył z jakąś dozą niesmaku, jakby na horyzoncie wyrósł mu przed oczami grzyb sromotnik.
Jednego dnia, gdy Filip był już rok po maturze, w jakiś sposób przyszło zawiadomienie, że brat zamierza odwiedzić siostrę. Nastąpiło poruszenie, zastanawiano się, co to mogłoby znaczyć? Może przeczucie śmierci? Prawdopodobnie, domyślała się matka.
Nadszedł ten dzień, nic nie znaczyło, przyszedł, usiadł i milczał przez pół godziny.
Był to starzec gigant, uperfumowany, obcy, wydawało się, że składa się z członów jak owad, który opuścił wnętrze róży i wyniósł na obłych plecach cały zapach. Miał wielkie ręce, nos trąboidalny, czaszkę łysą, ze szwem od tyłu, takim jakim Chińczycy zszywają pękniętą porcelanę. Dyszał czymś w środku i trawił minuty. Po co więc przyszedł? Nawet nie powiedział matce, że dobrze wygląda, a źle wyglądała. Ojciec ze względu na skłonność do żartów był uproszony, aby został w swym pokoju. Może czekał na ojca?
Wstał i pożegnał. Filip był obecny przez cały czas. Matka powiedziała mu potem, że wuj oświadczył, iż jest bardzo zadowolony. A o nim, o Filipie, że jeśli nie stanie się ladacem, to Bogu chwała. I że wróży Filipowi karierę krótką, lecz błyskotliwą.
Kiedy on to zdążył powiedzieć? I skąd ta przenikliwość?
Filipowi było przykro pomyśleć o tym, że w innym miejscu dałby sobie z wujem radę.
W pewnej chwili tej historycznej wizyty wydało mu się, że wuj krótkim spojrzeniem nagle go odczytał, tak jak to się zdarza, i że odkrył jego tajemnicę, o której dom nie wie. W spojrzeniu wuja ukazała się jawna niechęć. Filip również wykorzystał nieuwagę matki i posłał mu promyk obrzydzenia, ledwo widoczny i umiarkowany.
Do towarzystwa, w którym zaczął się obracać, takich osobistości jak brat matki nawet by nie wpuszczono. Oczyma wyobraźni zobaczył, jak wujaszka sromotnika, handlarza trocin, wróżbitę i konesera farby drukarskiej, fagasi w liberii biorą za klapy i maglują w krzakach, prosząc, aby się napił rosy porannej, skoro już wszedł nie na swój teren w poszukiwaniu, powiedzmy, perliczki, która mu uciekła z kojca.




Tekst udostępniony jest na licencji Creative Commons Uznanie autorstwa 3.0 Polska.