Złoty robak/Boże wszechmocny

<<< Dane tekstu >>>
Autor Mieczysław Piotrowski
Tytuł Złoty robak
Wydawca Czytelnik
Data wyd. 1968
Druk Drukarnia Wydawnicza w Krakowie
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Boże wszechmocny, co zrobić z ojcem?

Skąd ojciec gra na fortepianie?
— Grywał. Kiedy ciebie jeszcze nie było, mieliśmy fortepian. Do dzisiejszego dnia gra zadziwiająco dobrze. Zaledwie dwa razy się pomylił.
— A czy mógłby grać na przykład w kawiarni? Są tacy panowie...
— Dajże spokój. Nie jest muzykusem. Prawdę mówiąc, umie zagrać tylko tego Schuberta, którego słyszałeś.
— Tylko to?
— Oczywiście. Powiem ci całą prawdę, omylił się pięć razy, a i to było bardzo dobrze. Zawsze był zdolny, inteligentny.
„No, na fortepianie” — nie powiedział tego.
Następnego dnia po wycieczce Filip wyjechał do pracy, chociaż miał zostać kilka dni w domu. Już nie zapytywała. Wyjechał z dubeltówką. Gdy zapytała kiedyś, powiedział, że w lesie rąbie drzewo albo ładuje na wozy w nadleśnictwie zwanym Gołąbki. Nie był zdecydowany, co robi. A dubeltówkę, powiedział, nosi dla dekoracji. Był to dzień jego dobrego humoru.
O świcie wrócił. Trzasnęła na dole brama. Był w złym humorze. Zapowiadało się niedobrze. Wyznaczyła już pranie, wszystko było przygotowane, stan jej reumatyzmu i kości jak najlepszy. Paweł znów miał jeden dzień wolny, bo dziecko siostry majstra po ochrzczeniu, biedactwo, umarło. Paweł więc był gotowy do pomocy. Przyniósł już osiem kubłów wody ze studni, jeszcze w nocy. Angelika przygotowała dwie butelki piwa w pokoju Filipa i miała to być niespodzianka.
Usłyszała trzaśnięcie bramy. W mieszkaniu panował jeszcze mrok, nie zdążyła obrać kartofli, wiatr po raz drugi zgasił świecę. Zorza na dachach była dzisiaj inna, ognista, zrywał się wiatr, hełmy blaszanych kominów okręcały się w jedną i drugą stronę bez zdecydowania.
Zadudniły schody.
Wszystkie okna dużego pokoju były otwarte, na firanki padał słaby blask gazowych latarni, mieszany ze światłem rozjaśniającego się nieba. Zaczynały się poruszać liście na kasztanie, chodnikiem na dole odchodził ktoś i ostro stukał obcasami, jakby krzesał iskry.
Filip wszedł z hukiem. W palcach trzymał płonącą zapałkę, którą świecił sobie na schodach. Zgasła. Zgaśnięcie doprowadziło go do irytacji, myślał, że śpią jeszcze. Zakręcił się na pięcie, kolba zadzwoniła o torbę myśliwską, zrobił krok po ciemku, potknął się o koszyk z kartoflami.
— Zawsze coś pod nogami... — jęknął.
Natknął się na oczy Pawła. Drgnął, nie zdążył zapytać, co Paweł tu robi, gdy odezwała się Angelika:
— Koszyk z kartoflami — objaśniła łagodnie. — Kopnij. Proszę cię bardzo.
— Czemu ty nie śpisz? — zwrócił się do Pawła. — Nie śpicie?... Natura budzi się ze snu — rzekł bez sensu. Odwrócił głowę ku oknu.
— Kopnij ten koszyk — ponowiła prośbę Angelika. — Ktoś to musi zrobić.
— Zrobić? Ech! — pełnym rozmachem nogi wymierzył cios w koszyk. Kartofle z łoskotem posypały się w ciemność.
Roześmiał się:
— Smutny dom. Myślę czasem, że noc stęknie nad ranem, ryjem upadnie w błoto i dzień już nie wstanie, a wstaje.
Angelika wynurzyła się z głębi kuchni. Osłaniając dłoniami, zapaliła lichtarz. Była boso, przykucnęła i zaczęła zbierać kartofle.
— Zostaw — powiedział.
Poczuła, że do jej rąk przyłączyły się ręce Pawła.
Filip usiadł przy stole kuchennym. W czapce na głowie, w rozpiętej kurtce.
— Zostawcie! — krzyknął. — Co wy tam z tymi kartoflami? — Lecz w głosie jego znowu zabrzmiał cień uśmiechu:
— A ja naprawdę życzę sobie — powiedział — aby w domu moim panował ład i porządek.
— Zaraz wszystko będzie — powiedziała Angelika.
— Ład i porządek. Do ostatniej chwili. I bojaźń boża.
Angelika i Paweł stali obok siebie i otrzepywali ręce z piasku.
— Ani słowa — Angelika nadepnęła na nogę Pawła.
— A żeby was podnieść na duchu — wstał od stołu i skierował się do pokoju — powiem, że pracuję tylko do pierwszego. Koniec. No co, krasnoludki? Zamarły serca?
Angelika milczała.
— Nie życzą mnie sobie — mówił przez ramię — nawet przy rąbaniu drzewa. Zawsze w czymś przeszkadzam. Wybaczcie.
Wszedł do pokoju, lecz nie usiadł, tak jak był, stanął przy oknie.
— Angeliko! — zawołał.
Zaraz podeszła.
— Nie masz paru groszy na piwo?
— Idź do swego pokoju.
Popatrzył obojętnie i poszedł.
Paweł zniknął, Angelika została sama.
Wiedziała, że przeważyła nieporęczność tych kartofli.
Należało zagubić kluczyk. Ta myśl była pierwszą, po raz pierwszy bardzo nagła, z równoczesnym przerażeniem, że nie zrobiła tego wcześniej.
Należało już dokonać kradzieży rewolweru, połączonej z podstępem. Lecz wymagało to chwili skupienia; przypomniała sobie, że mimo wszystko obiecał dziś wstąpić Wereszczyński. Wychodząc powiedział i prosił, że przyjdzie, że zaryzykuje nawet najgorsze i wytłumaczy przed nią wszystko, zdając sobie sprawę, iż „istotnie popełnił niewybaczalne błędy”.
Postawiła sobie za wróżbę, że jeżeli nie przyjdzie rano, wszystko potoczy się jak zwykle.
Z rewolwerem było bardzo późno. Paniczna myśl powstała, nim jeszcze Filip wrócił. Panika była tak wielka, że nie chciała jej tykać i rozważać.
Próbowała sobie teraz przypomnieć przebieg wszystkich depresji poprzednich. Ta była najniższa.
Pod jakimś pozorem weszła do pokoju Filipa. Kluczyka w zamku szuflady już nie było. Może to przypadek? Myśląc o tym przed chwilą, teraz nie mogła uwierzyć oczom.
Dyskretnie sprawdziła, nie upadł na dywan. A Filip tak jakby przewidywał jej niepokój i myśli.
Piwo było wypite, siedział w fotelu i coś pisał.
— Co ty robisz?
— Notatki.
— O czym? — Tknęło ją, czy nie jest to list?
— O dzisiejszej pogodzie.
Popatrzyła przez ramię, kartka była pusta.
— Wstań i wyjdziemy.
— Nie wstanę.
— To nie wstawaj.
Wyszła.
Została za drzwiami. Tknęło ją, iż należy czuwać. Albo zastosować przemoc. Był silniejszy od niej. Nie wiedziała też, czy działając nie będzie jeszcze prowokowała?
Zaczęła sobie przypominać wszystkie jego cechy, które miały mieć dla niej w tej chwili znaczenie ogromnie praktyczne i prawie wulgarne. Pełne podstępu.
Nadszedł Paweł i powiedział, że Wereszczyński siedzi na murku przy rzece i na pewno czeka, kiedy tutaj będzie mógł przyjść.
— O tej porze? Zwariował. Zejdź — powiedziała — i przyprowadź.
Sama postanowiła chwilę jeszcze poczekać, a potem wejść do pokoju Filipa i zdobyć nie tylko kluczyk, ale i narzędzie.
Paweł — jeszcze przedtem — narąbał cztery naręcza drzewa i zaniósł do kuchni. Miał jeszcze pójść z ojcem po wodę do studni, lecz ojciec zwlekał. Poszedł więc do swego pokoiku, żeby przenieść podręczniki szkolne na stół kuchenny. Trafił na widok wstrętny, etażerka odpadła od ściany i wysypała książki na podłogę. Obła śmierć wiotkiej, stoczonej próchnicą wikliny nastąpiła definitywnie. Pękły wiązania, ukazały się gwoździe; etażerka przestała istnieć. Prawdopodobnie tym ostatecznym impulsem było trzaśnięcie bramą. Nie mogło być inaczej, musiał to zrobić Filip. Książki leżały w gruzach, sznurach, hakach i umocnieniach.
Wysypał je z półek do reszty, pozwolił im pospadać do końca. I zostawił tak, żeby sobie do woli pobyły w ulubionym bezwładzie.
Odwrócił się plecami do ściany i klęknął. Przed chwilą jeszcze nie pomyślał o tym, co teraz zrobi.
Klęczał wśród brudnych, podjedzonych czytaniem atlasów i książek. Każda okładka była tknięta mozołem oczu, każdy grzbiecik napoczęty trądem godzin.
Wiedział już prawie na pewno, że tajemniczy człowiek, którego spotkała Angelika, nazywa się Butler. I wiedział znacznie więcej. Nieszczęsna Angelika: tylko jej mogło się zdarzyć, że znała tak strasznego typa. Nigdy w życiu nie miała szczęścia. To wszystko było jednym ciągiem przeszłości. Pochodzili ze sfery ludzi bogatych i utracjuszy, szczęściarzy i bywalców kabaretów. W życiu „tych sfer” zdarzały się właśnie fakty okropne, pełne cynizmu. O zepsuciu i kabaretach kursowały całe legendy. I o tamtejszych tancerkach. Na jednym z parkietów była ślizgawka. Zobaczył Filipa holendrującego na łyżwach. Co wtedy robiła Angelika? Potem wszystko przeminęło. Straszliwy ten brud zakopany został wszędzie, w ogrodach, jak stare szmaty i czasem jednym strzępem spod ziemi wyłaził. W starych pudłach istnieje jeszcze przechowywany w listach. Zło zostało w ogóle, lecz według słów Trytona nie osiągało już tamtych szczytów. Zabrakło „ludzi”. Zabrakło pieniędzy. Angelika wspominała tylko o surowej atmosferze swego domu.
Sam był bezsilny w swych osobistych kłopotach. Już tego w domu nie powiedział, ale u majstra zjawił się drugi kandydat na czeladnika, niejaki Tryton, rezoner o twarzy przeszytej samowiedzą. To od niego dowiedział się o kabaretach i o tym potwornym zdarzeniu — którego „bohaterem” był Butler. Dowiedział się, że potem była słynna rozprawa w sądzie, w czasie rozprawy słynne milczenie oskarżonego, i wyrok: piętnaście lat więzienia, które przesiedział. Teraz wyszedł, wrócił, chodzi po mieście, spotyka dawnych znajomych. Mówi o nim całe miasto, przyglądają mu się, a on obnosi minę, jakby niczego nie żałował i miał ochotę zabić w afekcie po raz drugi.
Paweł zaczął się modlić. Myśl jego miała się teraz wznieść wysoko. Prosto do Niego. Który zawsze — mimo całego szacunku i strachu — sprawiał przykre wrażenie Zimnego Pana, i niech Bóg wybaczy, jeszcze gorzej: Zimnego Zarozumialca.
Modlił się — w myślach przebił obszar pustyni, która Tamtego od ziemi odgradzała — i myśl jak szary kłębek porastała słowami. Słowami, których treści, gdyby mógł zostać tutaj i nie musiał się wznosić — wstydziłby się na trzeźwo. Nigdy nie mógł uwolnić się od uczucia, że się płaszczy i poniża. Walczył z tym w sobie. Wiedział, że Kościół przewiduje to i rozsądza z całym okrucieństwem. Twierdząc, że mogą być darowane wszystkie zbrodnie, łącznie z ojcobójstwem, wyjąwszy tej jednej. Grzechu śmiertelnego nie do wybaczenia, z którym człowiek już się rodzi i który nazwany jest grzechem przeciwko Duchowi Świętemu.
I że z całym spokojem wydaje wyrok śmierci. Tym jednym jedynym przewinieniem nie do wybaczenia jest zbrodnia Niewiary.
Wstał, zaczął zbierać książki. Była to nieprawda, dzień nie był dzisiaj wolny z powodu śmierci dziecka siostry majstra, lecz z powodu Trytona. Miał teraz Paweł co drugi dzień przychodzić na zmianę do pracy. Był więc i on także na wpół zredukowany.
Wereszczyński siedział na przymurku i skulony patrzył w stronę pustej wody.
— Profesorze — powiedział Paweł — dzień dobry panu.
Wereszczyński wcale nie udawał, że znalazł się tu przypadkowo.
Benedykt spojrzał z nie ukrywaną śmiałością. Czarne światło zostało więc nadane.
— No cóż — powiedział.
— Jak się masz? — przywitał się Wereszczyński. — Wcale się nie wymawiam, czekałem na to zaproszenie.
Weszli do kuchni, Angeliki nie było, Paweł podsunął krzesło. Korciło go, aby być bardzo grzecznym.
— Przepraszam — rzekł. — Jest pranie.
— Nic, nic — Wereszczyński położył kapelusz na parapecie okna.
Pośrodku stała balia. Paweł usiadł przy stole kuchennym, założonym książkami, zabrał się do słówek łacińskich i zaczął je wystukiwać tępym końcem ołówka.
Wiedział, że gorliwość ta musi podziałać na nerwy.
Wereszczyński wstał i podszedł. Jakoś tak od tyłu. Paweł drgnął i zerwał się z krzesła, może zbyt pośpiesznie.
— Nic, nic — powiedział Wereszczyński i wziął zeszyt do ręki: — Chcesz zdawać jako ekstern. Wiem o tym, że zdasz na pewno. Chcesz być kimś nieprzeciętnym. Wiem o tym wszystkim i pochwalam. A co dalej?
— Dziękuję.
— Pochwalam więc z pewną troską.
— Jaką?
— Jaką? — powtórzył. — Niczego nie mogę ci powiedzieć, żebyś zaraz źle nie rozumiał. Taka już twoja natura.
— Moja?
— No właśnie: moja?
— Prosiłbym o wyjaśnienie.
— O właśnie już: wyjaśnienie. Nie wszystko może być wyjaśnione. Nieraz by prosić, by ktoś nie wyjaśniał. Masz trudny charakter — otwarł zeszyt: — A co, ty sam sobie zadajesz zadania?
— Tak.
Wereszczyński przeczytał głośno:
— „Mój pierwszy sen, który pamiętam.”
Paweł wyrwał mu zeszyt z ręki.
Wereszczyński ścierpiał.
— Masz sny poufne? — zapytał.
Spostrzegł, że złe to było zapytanie.
Chłopiec drżał. Twarz miał rozgorączkowaną i przejrzystą jak napełniona wrzątkiem porcelana. Czarne, przycięte włosy pod światłem zapalonej, lampy gazowej jarzyły się niebieskawo jak żużel. Krótkimi palcami uginał i łamał grzbiet jakiegoś podręcznika, oprawionego oszczędnie w gazetę.
Położył mu rękę na ramieniu, Paweł ją strącił.
Wereszczyński ścierpiał i to, powiedział:
— Powiem ci o tym, o czym powinieneś wiedzieć. Myśl, co chcesz, jestem człowiekiem życzliwym, doświadczonym, świadkiem niejednej sprawy. Powiem więc o perfidnym zawodzie, jaki sprawia ludziom porywczym nadzieja. Ludziom młodym, ogłuszonym młodością.
— Będziemy tak to nad balią...?
— Tak, tak, nad balią. Bądź łaskaw, nie uśmiechaj się zawczasu. Taki mam styl, podniesiony, są inni, którzy mówią poniżej, dyszkantem. Powiem ci więc, że przebieg śmierci nadziei urządzony jest najbardziej humanitarnie ze wszystkich ludzkich katastrof. Wiem coś o tym. Humanitarnie i perfidnie. Jest jakaś łaskawość matki natury, dzieje się to po cichu, stopniowo, z zastosowaniem środków usypiających, poczynając od ogłuszenia radością życia i próbą wybebeszania starców.
Paweł uwolnił się od książki i rzucił ją na stół.
— Co się dzieje po cichu? — zapytał ostro.
— Początek klęski. Jeszcze wtedy, gdy wszystko kwitnie i promienieje. Dzień końca nadziei nigdy nie jest dokładnie oznaczony. To jego właściwość. Już jest, już był, już się stał i trwa. Słońce wschodzi dalej, powietrza nie ubyło... Jeden na sto, jeden na tysiąc, cały ten wesoły pociąg szkolny z tabliczką na wagonie „tylko dla młodzieży” wiezie kompost. Jeden z was, ty na pewno, ocaleje. A reszta to kompost, który użyźni ziemię. Pod nowe pokolenie...
— Doszło do moich uszu — przerwał Paweł — że kursuje po mieście niejaki Butler. Oto interesujący problem. Lepiej niech mi pan powie, w jaki sposób łączy się on z moją rodziną?
— Nie powiem.
— A jak pana zdenerwuję, to mi pan powie.
— Ostrzegam.
— Ech!
— Co ech?
— To nie jest życzliwe. To jest wściekłe. Tak jak Marinetti. Czy warto było mu ocaleć, jeden na sto?
— Marinetti? Co to znaczy? — zapytał osłupiały Wereszczyński.
— Manifest...: Chcemy sławić — wyrecytował: — wojnę, jedyną higienę świata, militaryzm, patriotyzm, gest niszczycielski anarchistów, piękne idee, za które się umiera, oraz pogardę dla kobiet... — spojrzał w oczy: — Brednie. Powie pan teraz?
— Nie powiem.
— A którą kobietą pan gardzi?

W latach średnich zjawia się coś podobnego do sumy, kary i rachunku. Kara jest zjawiskiem widocznym tylko dla ludzi z zewnątrz. Karany nie wie o niej. Los mu się odwrócił, nie on. Karany, zwłaszcza w latach średnich, widzi jeszcze swą młodość. Do głowy mu nie przychodzi, że jest to już początek zmierzchu.
Angelika czuwała pod drzwiami.
Trzeba się ostatecznie nauczyć, myślała, że wszystko nic nie znaczy, dobre słowo nie znaczy, skoro się chce, aby i złe nie znaczyło. Trzeba wiedzieć, że wszystkie znaki zużywają się i tracą znaczenie. Zostają przy nich tylko ci, którzy chcą tym minionym znakom wierzyć. Trwają, bo nie wyczerpali jeszcze samych siebie. Im jeszcze — tak uważają — warto siać ziarno w jałowym popiele. Kochają popiół? Nie. Oni właśnie, ci ostatni, pozostali już po wygaszeniu świateł w pustym gmachu — należą do tych, którzy chcą i w jakiś sposób muszą, żyjąc, muszą trwać w lodowatym uczuciu tylko dlatego — żeby ktoś jeden został. A zostając, zaświadczył o wartości tego, co było. Trwają więc i myślą zuchwale, że prawdopodobnie dla nich tylko przedtem zapalono światła. Że oni byli ich powodem. Zostają na pobojowisku. Czy oczekują wschodu słońca? Aby zobaczyć, jak to wygląda, gdy zaświeci? Nie. Na nic nie czekają. Na tym właśnie polega ich misja.
Trzeba mieć silne nerwy — myślała — trzeba mieć świętą wiarę, wiarę w poświęcenie. Trzeba umieć zostać przy samym sobie. Być już sam, zupełnie sam, już ponad wszystko. Trzeba umieć obudzić się w nocy, wstać i czekać. Na co czekać?
Trzeba zdobyć się na przekonanie, że tylko przez wewnętrzną elegancję — czy jak to nazwać? — przez obrzydzenie do brudu śmierci nie wolno wykonywać żadnych bezwzględnych poruszeń.
Zdecydowanie lekko i bez skrępowania jest w życiu. Konający ratuje umierającego. Wiedząc, że śladu nie będzie ani po jednym, ani po drugim.
Gdy weszła do pokoju, Filip spał z głową opartą o biurko. Natchnęła ją myśl w ostatniej chwili. Szarpnęła go za ramię i obudziła: — Teraz zapłacisz — powiedziała wesoło. — Zapłacisz za wszystko.
Od razu pojął, że są to żarty.
— Zawsze regulowałem rachunki — odpowiedział przytomnie.
— Za całe życie zapłacisz.
— Zostawię jeszcze napiwek.
— O? Za całe życie Pawła drobną sumę.
— Nie masz pieniędzy?
Śmiejąc się przybliżała się do biurka:
— Myślałam, że wydobędę od ciebie kilka groszy na urodziny. Więc nie masz?
— Nie — powiedział przez sekundę zdumiony.
Roześmieli się obydwoje.
— Szczęście, że Paweł nas nie słyszy — powiedziała. — Byłby zgorszony! Śmiać się z własnej nędzy? Wymyślił sobie, że mnie postawi na nogi. Potrzebny mi dla niego prezent, żeby przestał o tym myśleć. Skończył dziś lat piętnaście. Uważa, że zmarnowałeś mi życie.
— Piętnaście? — powiedział Filip. — Zmarnowałem? Powiedz mu, że to mój duży sukces. Niech pomyśli, czy kiedykolwiek ktoś dla niego raczyłby zmarnować? Daj mu butelkę piwa — rozejrzał się: — pustą.
— On wie o tym. Czasem to jest przykre, że wie, co o nim myślisz.
— Nie masz innych zmartwień? Poważny, dorosły człowiek, ma nas w małym palcu i nagle urodziny. Skąd ci to przyszło do głowy? Powiedz mu, że wszystko jest w porządku. Niech żyje dalej. Niech kultywuje wrodzoną powagę, za to dobrze płacą. Mam myśl — dodał — na razie pożycz od niego, kup mu prezent, a potem oddasz.
— Dziękuję za świetną radę.
Rewolwer trzymała w ręce za plecami i cofała się ku drzwiom.

W tym czasie, gdy z całym sprytem manewrując kluczykiem, który nagle znalazła porzucony na dywanie, otwierała za swymi plecami skrytkę, zagadując jednocześnie Filipa — który przecież byłby ostatnim durniem, gdyby czegokolwiek nie dostrzegł — w tym czasie Paweł kończył rozmowę z Wereszczyńskim.
— Nie — powiedział Wereszczyński. Czuł wewnętrzne drżenie, patrzył na tego szaleńca i życzył mu, aby raczył się zmitygować i aby, na litość boską, nie przeciągał struny.
— A ja myślę — powiedział Paweł — że jednak pan mi powie. Jeszcze zanim tu wejdzie moja matka.
Wereszczyński położył mu rękę na ramieniu:
— ...Uparłeś się. A ja nie radzę. Bo nie masz dość siły... Doświadczenia. Wrodzonej dobroci. Tak, tak, nie patrz na mnie, ja to mówię, według ciebie człowiek mały i antypatyczny... Wiedzieć dużo może tylko człowiek dobry... Słuchaj ty mnie — potrząsnął jego ramieniem. — I nawet człowiek słaby... Lecz... — urwał. — Cała istotna wiedza jest przygotowana przez i dla ludzi dobrych, wyrozumiałych, łagodnych i w pewnych chwilach swego życia słabych. A nie tytanów... Słuchaj ty mnie... Nie chcę i proszę cię o to, bo jest po temu prawdziwa okazja, żeby mnie zrozumieć... Mówię z tobą jak z człowiekiem dorosłym i przemądrzałym... A wiesz ty... — błysnęły mu oczy — gdzie mieści się ostateczny cios w ciebie? Z mojej strony? Na końcu mojego uśmiechu. Przypomnisz to sobie, niestety, jeśli go sprowokujesz i gdy będzie już po wszystkim.
— A ja chcę! — Paweł podniósł rozognioną twarz.
— Czego? Nie spać po nocach?
— Chcę.
— Myśleć?
— Tak.
— A ja się boję.
— Czego?
— Że ty masz skłonności do okrucieństwa...
— Ja?
— Ty. Nie wiesz o tym. I skłonność do... — zawahał się — do jakiegoś rodzaju... — wahał się — pośredniego... zabójstwa... człowieka.
— Ja?
— Tak. I to ci powinno wystarczyć, mówię! Powinieneś natychmiast przestać myśleć. Oczywiście, że nie rozumiesz. Lecz daj pokój!
Paweł uśmiechnął się szeroko, ironicznie.
— Obudzisz się jutro tym samym człowiekiem.
W bladej zazwyczaj twarzy Wereszczyńskiego wystąpiły ognie, przyduża głowa pochyliła się, był zdenerwowany. Odłożył zeszyt. Nagle krzyknął:
— Idź stąd, do cholery ciężkiej, przeklęty smarkaczu! Słyszysz, jak do ciebie mówię? Słyszysz... jak ordynarnie?! O matkę twoją mi idzie... I... i połknij ten uśmiech... wyższości. Specjalność waszej rodziny.
— O matkę panu chodzi, ja wiem. Na mnie pan krzyczy, ale lubi pan ją rozgniewać, bo lubi pan jej gniew. Przynajmniej — zaakcentował — ma pan w tym erotyczną przyjemność... Przynajmniej.
Wereszczyński zasłonił uszy:
— No, jeżeli ty tak rozumujesz?... Jeżeli do tego doszła twoja... mądrość... A ja bym coś ci powiedział ostatecznie — rzekł wolno i zjadliwie — co cię powinno przestraszyć... z zupełnie innej strony, najbardziej przerażającej... — ciągnął wolno, plącząc słowa — chodzi o ciebie samego — znów wziął zeszyt do ręki. — Więc — osłabł — proszę, zamilcz.
— Ja... ani myślę — znów wyrwał zeszyt z rąk Wereszczyńskiego.
— Zaśmieje się z ciebie samo życie, ostrzegam.
— Et! — Paweł machnął zeszytem tuż przed nosem Wereszczyńskiego.
— Co et?! — wytrzeszczył oczy Wereszczyński. — Nie zaśmieje się, powiadasz? — Czuł, że jego złość jest przesadna i niesprawiedliwa, ale nie mógł jej pohamować.
Paweł nagle stracił cierpliwość. Tyle że głos utrzymał w ryzach. Powiedział niegłośno w twarz Wereszczyńskiemu:
— Niech się pan tutaj nie awanturuje. Bo powiem ojcu! — i nie panując już nad sobą, chwycił za oparcie krzesła. — Chociaż ojciec — dodał, opuszczając rękę — nic nie jest wart. I nie jest moim ojcem...
— Jak to?! — poderwał się Wereszczyński. Aż się wziął pod boki. Nie mógł powstrzymać uśmiechu, sam to czuł, nieprzyzwoitego.
— W znaczeniu ojca — wyjaśnił Paweł, sam nie wiedząc, czym tak spłoszony. Ale równocześnie zerknął bystro na Wereszczyńskiego i oblał się strasznym rumieńcem. Z otwartymi ustami stał przez chwilę jak porażony. — W ...pewnym znaczeniu... — próbował mówić i opuścił głowę.
— Ach tak — wybełkotał — ach tak... — Podsunęły mu się w myśli słowa: „...zdolny do zabójstwa człowiek. W afekcie!”
Na twarzy Wereszczyńskiego przewijał się uśmieszek, zduszony i jakby wwijany z powrotem, taki, jakby sam chciał zaświadczyć, że być nie powinien — wsteczny i jeszcze raz nieprzyzwoity przez to, że walczył o przyzwoitość, o zachowanie czegoś, co się przecież nie zachowa, bo już się stało. Widzisz, małe ladaco — myślał Wereszczyński — dopiąłeś swego, a ja ostrzegałem, widzisz... widzisz...
Paweł stał odwrócony plecami do Wereszczyńskiego, przez chwilę milczał, dusił palcami grzbiet jakiejś książki, potem zwrócił ku niemu twarz. Czynił wysiłek, aby ukryć wstrząsające wrażenie, a nawet udać, że się niczego nie dowiedział. Gdyby to można było zrobić i bezczelnie powiedzieć, że niczego nie zrozumiał, i jeszcze zażądać bliższych wyjaśnień? Gdyby mógł wyrzucić profesora za drzwi — raz na zawsze, do końca życia. Chyba najważniejsze już profesor powiedział, a wszystko przedtem było tylko przygotowaniem. Lecz konsekwencji „nowiny” Paweł nie miał odwagi tknąć jeszcze i było to dla niego tyle, jakby się dowiedział, że jest płazem. Powinien najpierw umyć przed samym sobą ręce.
— Ani słowa matce — powiedział Wereszczyński — że ty wiesz.
— Dobrze — szczęknął zębami Paweł: — Więc ja wiem.
Nic więcej nie był w stanie wykrztusić ani zaprzeczyć. Wyglądał na zziębniętego. Znów przechylił głowę na bok, uszy miał blade, krótkie, butlerowskie już palce pobiegły i chwyciły za brzeżek zeszytu. Z punktu widzenia naukowego... — zaczął wolniutko myśleć, lecz i ten wątek natychmiast mu się zerwał.

Angelika, cofając się spłoszona, krok po kroku weszła do kuchni z rewolwerem ukrytym za plecami i nie mogąc w tej sytuacji postąpić inaczej, roześmiała się i pokazała go podrzucając w dłoni.
— O! — powiedział Wereszczyński.
— No tak — skinęła mu głową i poszła do swego pokoju.
Zaraz potem wróciła. Minął ją w przejściu Paweł, który wybiegł z kuchni.
— Przyszedłem się pożegnać — powiedział Wereszczyński.
Paweł nie pukając wszedł do pokoju Filipa.
Pożegnać na zawsze — słyszał jeszcze słowa Wereszczyńskiego, lecz już nie dosłyszał zdumienia Angeliki.
Filip spacerował po pokoju. Paweł stanął przy drzwiach.
— Nie jest pan moim ojcem — powiedział.
— Spodziewałem się tego — odpowiedział spokojnie Filip i krzyknął:
— Precz z moich oczu!
Paweł patrzył zdumiony. Wreszcie dostrzegł, że Filip potwornie pobladł.
— Nie będę już więcej ciężarem — powiedział Paweł i czuł, że drętwieją mu szczęki.
— Co ty mówisz?! — wrzasnął Filip i odwrócił się do niego plecami: — Co ty pleciesz?!
Paweł wyskoczył z pokoju i zamknął po cichu drzwi.
Wszedł do kuchni.
Panowało tu milczenie, Wereszczyński dał mu rozpaczliwy znak, aby o niczym nie mówił. Skinął Wereszczyńskiemu głową.
W tej chwili stłukło się coś w pokoju Filipa i huk powiększył się w pułapie wysokiej sieni.
— Szklanka — powiedział Wereszczyński. — Albo coś większego.
Angelika rzuciła się ku drzwiom. Gdy się obejrzała, Pawła już nie było. Zniknął gdzieś, robiło wrażenie, że niespodziewanie wyszedł z domu.
Uświadomiła sobie, że odruch jej był nonsensem. Rewolwer ukryła głęboko w łóżku. Ale nagle, i był to grom, nagle przypomniała sobie jakiś dziwny uśmiech Filipa, gdy wychodziła od niego z pokoju. Wtedy pomyślała nawet głupio, że tak może wyglądać uśmiech błagalny. Lecz o co?
Stało się więc. Gdy weszła, odrzucony wstecz leżał na dywanie. Krzyknęła, myślała, że zemdlał. Dopóki nie zobaczyła rewolweru w ręce. Tego właśnie, to był ten, w kościanej okładzinie na rękojeści. A ten, który wyniosła, był drugi. Nie wiadomo, skąd wzięty.
I był przedmiotem podstępu z jego strony.
Myśli te przyszły jej później.
Nic już nie mogła zrobić. Głowę miał roztrzaskaną. Uklękła. A potem pozbierała się bardzo szybko.
Gdy wróciła do kuchni, nie było także i Wereszczyńskiego. Spojrzała w okno.

— Nie, nie, żadnych obcych — powiedziała do Pawła. — Ja go umyję, i trzeba ogolić, prawda?

Było już po wszystkim najgorszym, które nadeszło z zewnątrz. Zapanowała cisza.
Na pogrzeb wybierała się karlica. Już się ubrała żałobnie, w jaskrawe czarne chustki, i upięła wysoko włosy. Angelika wytłumaczyła jej, że powinna zostać w domu i że tym bardziej trzeba pilnować dzieci. Nie miał to być przecież pogrzeb cyrkowca.
Angelika szła o suchej twarzy. Pochyliła głowę, chowając suche oczy. Ręce miała w czarnych rękawiczkach. Szła w ocalałych butach; myślała i widziała.
Minęli pierwszy pomniczek. Stał, żeby nie można go nie zobaczyć: amorek z mydła. O „klasycznym profilu”, o wielkich, zamkniętych powiekach i mydlanym uśmieszku nad słowami „...zgasła... w kwiecie... i prosi...”. Kiedyś, gdy był inną rzeźbą, oznaczał marmur i życie.
Jakaś dziewczyna nadjechała z bocznej alejki na rowerze. Widocznie przez niski mur zobaczyła pogrzeb; widocznie miała taki dzień, że chciała sobie darmo popłakać. Rzuciła rower i wyskoczyła z niego, przeskakując porzucone koła. Podbiegła, przyłączyła się do konduktu, szła dość blisko Angeliki. Zaczęła płakać. Zakryła twarz czarnymi od słońca dłoniami, wstrząsało nią i płacząc szła w krok z postarzałym kombatantem, byłym lotnikiem. Podpierał biodro lewą ręką i było widoczne, że utyka.
Główna aleja skręciła pod mur i już się skończyła. Okrążany rower świecił teraz szprychami i strzykał krótkimi iskrami metalu. Leżał garbato, jakby był zwierzęciem i został ustrzelony.
Paweł szedł nie obok niej, lecz krok w tyle, Wereszczyński starał się podtrzymywać ją za łokieć. Nagle zaczął płakać tak samo jak ta nie proszona, idiotyczna dziewczyna.
Powrót do domu był szybki, pośpieszny.
Weszła do pokoju Filipa. Od razu wiedziała, gdzie szukać, wyjęła z szufladki fotografię.
Usiadła na chwilę w fotelu. Była to fotografia ojca Filipa. Znała go, gdy była jeszcze dzieckiem.
Na pożółkłej powierzchni szklistego papieru widniał poczciwy pan, ubrany na czarno i w binoklach. O bystrych oczach i równocześnie spojrzeniu bardzo łagodnym, rozumnym i jakby przewidującym. Wydawało się, że patrzy w przyszłość, że wykorzystuje tę sytuację, aby tak nagle spojrzeć. Twarz jego w ostatniej chwili wyzwalała się ze śmierci utlenień, które zaciekami plamiły papier, a żel słoneczna złotymi łapkami owada już obtaczała to wszystko. To ono, słońce, suszy nas tak i w pył rozwiewa.
Więcej nie potrafiła pomyśleć.




Tekst udostępniony jest na licencji Creative Commons Uznanie autorstwa 3.0 Polska.