Z Florencyi/I
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Z Florencyi |
Pochodzenie | „Biesiada Literacka“, rok1878 nry 114, 115, 118, 119, 121 |
Wydawca | Gracyan Unger |
Data wyd. | 1878 |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Na to potrzeba było prawdziwie literackiego szczęścia, żeby wyruszywszy z zimnego zakątka nad Elbą dla rozgrzania się na włoskiém słońcu, trafić nad Arno w tak wyjątkowéj chwili, jakiéj tu od lat dziesięciu nie pamiętają ludzie, na mroźną tramontanę, któréj zmianę obiecują codzień, a która co rana zdaje się ostrzejszą!
Z Neapolu piszą o spadłym tam śniegu, a we Florencyi, chociaż widzimy go tylko w górach otaczających, jest tak przeraźliwie zimno, iż wydziwić się nie można zielonym drzewom, które stoją w swych letnich sukienkach, uśmiechając się wiosny nadzieją! W ulicach zato biedny ludek wygrzewa się na słońcu i nie wychodzi bez maleńkich brasero w rękach, w których trochę żarzących węgli pokrywa warstwa siwego popiołu. Tysiące takich glinianych garnuszeczków nie bez wdzięku wylepionych, sprzedaje się po kramikach; chodzą z niemi, grzeją się przy nich biedni zmarzli, to ręce, to nogi odżywiając. W galeryach wystygłych wszyscy stróże noszą z sobą brasery, po sklepach stoją w kątkach, w restauracyach podają je gościom na żądanie razem z obiadem.
Tymczasem gdy nad Arno (Lung’ Arno) zaświeci słońce a wiatr ustanie, wyjątkowo robi się na chwilę upał, gdy w bocznych uliczkach jest przeraźliwe zimno. A że domy i mieszkania słabo są opatrzone przeciw chłodom i większa część mieszkań pieców ani nawet kominków nie ma, możecie sobie wyobrazić jak tu choremu przyjemnie, który musi to marznąć, to się piec na przemiany. Powtarzam, aby trafić na taką utrapioną porę w kraju, gdzie zwykle już bywa ciepło w tych czasach — na to trzeba szczęścia literackiego... Wszyscy mieszkańcy zaręczają, że nic podobnego najstarsi ludzie nie pamiętają; dzienniki piszą o tém długie artykuły; każdy dzień zdaje się być ostatnim téj klęski, a tymczasem tramontana mrozem dmucha! Ci co mają futra, chodzą w nich, reszta przemarza i choruje. Jest jednak rzeczą pewną, że my ludzie północy daleko na zimno czulsi się okazujemy niż Włosi. W wielu mieszkaniach nie palą wcale, w innych ogień jest dla oka więcéj niż dla skutku, nadzieja prędkiéj zmiany grzeje i daje przecierpieć tę biedę.
Chociaż w ogóle wszystkie stacye zimowe uskarżają się w tym roku na brak cudzoziemców i liczba ich mniejszą jest niż zwykle, we Florencyi jednak łatwe do rozpoznania fizyonomie anglików i amerykanów zapełniają Lung’ Arno, a i słowiański świat przez rosyan i polaków jest dosyć licznie reprezentowany. Florencya przestawszy być stolicą, nie przestała dla sztuki być jedném z ognisk najświetniejszych we Włoszech. Mówią mi, że liczy kilkaset pracowni rzeźbiarskich, a choć większa ich część może jest raczéj warsztatami rękodzielniczemi, niż przybytkami artystów, zawsze liczba kunsztmistrzów pozostanie bardzo znaczną.
Trudno téż tu nie być artystą! Arcydzieła sztuki rozwijają smak, poczucie piękna, zmysł artystyczny, ochotę tworzenia. Cóż powiedzieć o studyach, jakie tu na każdym kroku czynić się dają. Samych Cenacolów, Wieczerzy Pańskich, liczy Florencya, z różnych epok, począwszy od Giotta, siedm czy ośm. Jedna z nich nosi na sobie i piętno ręki i podpis mistrza z Urbino. Najcelniejsze dzieła rzeźbiarskie Michała Anioła tu się znajdują. Pod Logia del Lanci stoi Perseusz Benvenuta. Gdzie się spojrzy, wszędzie jakiś szczątek fresku prastarego, jakaś płaskorzeźba pełna wdzięku, jakiś fajans dela Robbia wygląda. Wiele z tych malowań ucierpiały okrutnie od powietrza, mimo łagodności klimatu, ale to co pozostało, zachwyca. Jakie to tu życie być musiało, jacy kunsztmistrze, co za miedziaki i worek mąki te arcydzieła tworzyli — !!
Jakże się dziś zmieniły usposobienia artystów, którzy mierzą wykonanie dzieł swoich wysokością ceny, jaką za nie otrzymać mają! Tamci pracowali z potrzeby dusznéj, dla siebie, dla wylania i wcielenia idei piękna, dziś — dziś robi się dla chleba i bez przyszłości. Tkwi w tém cała tajemnica upadku sztuki, która się stała rzemiosłem. Benvenuto rzucający w piec swe srebra i całe mienie, aby mu kruszcu do odlania posągu nie zabrakło, najlepiéj przedstawia zmianę usposobień, jaka nas od tamtych czasów dzieli. Nie przeczę bynajmniéj, że i dziś znajdują się ludzie umiejący się poświęcić swemu powołaniu — lecz są oni bardzo rzadcy.
Z wielkiemi pochwałami słyszałem już tu o młodym rzeźbiarzu z Warszawy, panu Riegerze, ale nie miałem jeszcze sposobności oglądać jego pracowni. Z dawniéj już wymodelowanego przezeń posągu Kopernika, podobno marmurowa statuetka zamówioną została świeżo do Warszawy. O artyście jednak i jego dziełach późniéj napiszę, gdy trochę łagodniejsza pora dozwoli odwiedzić go.
Z robót Lenartowicza mało téż mogłem u niego oglądać. Większa ich część rozeszła się już po świecie i kopie tylko gipsowe pozostały, a z gipsu, choćby w najdoskonalszym odlewie, sądzić o dziele trudno. Wrażenie czyni on inne i w ogóle mniéj korzystne. Wielką prawdę powiedział ten francuz dowcipny, który scharakteryzował glinę, gips i marmur, jako życie, śmierć i zmartwychwstanie. Odlew z gipsu zawsze ma coś w sobie trupiego i zimnego. Wszystkie, po większéj części drobne, rzeźby Lenartowicza odznaczają się poetyczną myślą i wdziękiem. Jedném z najcelniejszych dzieł jego są drzwi bronzowe grobowca Cieszkowskiéj, znane już z reprodukcyi. Niewykończona stoi piękna statuetka Mickiewicza jako profesora, z epoki jego odczytów w Paryżu. O charakterze i podobieństwie rysów twarzy sądzić jeszcze nie można, postawa jest naturalna i szczęśliwie narysowana. Posążek ten zaledwie trzecią część naturalnéj wielkości mający, zamówiony podobno został przez księżnę Cz...
Oprócz Lenartowicza i Riegera, rozpoczynającego olbrzymią Olgę, któréj wewnętrzna armatura dopiero się wykończa, mieszka tu od lat kilku sympatyczny illustrator Paska, znany z wielu wdzięcznych swych rysunków Antoni Zaleski, i restaurator starych obrazów, malarz doskonały na emalii (który robił z Winterhaltera portret księżnéj Baryatyńskiéj, arcydzieło w swoim rodzaju) p. Klemens Rodziewicz. O innych nie wiem jeszcze, lecz znaleźć się mogą i inni rodacy nasi. Kolonia tutejsza, chociaż wie o sobie, nie cała w jednę się zlewa grupę. Pod nazwiskiem Schemboche, jednego z najwziętszych i najlepszych fotografów tutejszych, od lat wielu pracującym z powodzeniem w Turynie, Rzymie i Florencyi, trudno się domyśleć p. Strzembosza... Na kilku szyldach pokazywano mi w drugiém i trzeciém pokoleniu tak zwłoszonych Polaków, że się już nieświadomy nie dopyta ich genealogii. Włoskie schi brzmi, nie rażąc tu nikogo, zupełnie jak nasze ski, w wielu zakończeniach nazwisk miejscowych.
W galeryi Pitti jest S. Kazimierz Carlo Dolce i nie wiadomo czyja, wyborna miniatura Stefana Batorego współczesna, przedziwnie charakteryzująca tego króla. Więcéj pewnie daleko pamiątek z dziejami naszemi będących w związku znalazłoby się przy pilniejszém poszukiwaniu.
Nie miałbym może w pierwszych dniach pobytu mojego tutaj zapełnić czém listu z zakątka nad Arno, gdybym na wyjezdném nie ponotował sobie, co mi się gdzie słyszeć i widzieć udało.
W jednéj z korespondencyj wspominałem podobno o oryginalnéj monografii Pocałunku, wydanéj po niemiecku przez p. Zygmunta Librowicza, który, jak się dowiadujemy, jest ziomkiem naszym i udowodnił to, przyznając pocałunkowi polskiemu niemal pierwszeństwo przed innemi wszystkiemi na świecie. „Polacy — pisze on — uważają za oznakę poszanowania, gdy kogo w ramię całują, i nadają pocałunkowi znaczenie, szacunek, jakiego on nie ma u innych narodów. Tu całus nie jest nigdy żartem, jest prawdą. Nawet ukochanemu kobiéta nie daje go lekkomyślnie, nie przyjmuje płocho. („Wer galante Küsse sehen will, der gehe nach Polen” — kończy autor). Cała ta monografia pełna erudycyi i cytat, opracowana bardzo starannie, czyta się z zajęciem i w Niemczech została przez krytykę bardzo sympatycznie przyjętą. P. Librowicz zna literaturę swego przedmiotu, jak nikt, i zebrał ze starych papierów wszystko może, co kiedykolwiek o całusach i całowaniu napisaném było, szczególniéj przez poetów niemieckich. Książeczka wielce oryginalna.
We Lwowie tom opowiadań historycznych Dr. J. — zapowiada czynna firma pp. Gubrynowicza i Schmidta, w którym i nowe a nieznane i już drukowane w różnych pismach peryodycznych, zawarte być mają. Lecz nierównie nad to pożądańszą jest zapowiedź nowo opracowanéj w dwóch tomach gramatyki większéj prof. A. Małeckiego, któréj oddawna oczekują wszyscy z upragnieniem. Tom jéj pierwszy już podobno ma być na ukończeniu, a drugi téż wprędce po nim nastąpi. Nie potrzebujemy powtarzać tego, co wszyscy zgodnie uznają, iż dzieło to jest najlepszém z tych, jakie się dotąd w przedmiocie badań nad językiem polskim ukazały. Z niezmierną sumiennością i filologiczném przygotowaniem wykonana, gramatyka prof. Małeckiego stanowi epokę i pozostanie szczeblem, którego późniejsi pracownicy pominąć nie będą mogli.
Z wydań Akademii krakowskiéj Kodeks listów z XV-go wieku, dzieło wysokiéj wartości, zawiera w sobie nieoceniony materyał do dziejów epoki, opracowywanéj częściowo, ale teraz dopiero wychylającéj się z pomroki, jaką na nią jasności XVI-go wieku rzuciły. Pomiędzy innemi są tu liczne listy Długosza, które malują nam dziejopisa w różnych epokach jego życia, nieustannie czynnym, nieustraszonym, podejmującym dla siebie podróż do Jerozolimy, w sprawach publicznych wędrówki, wśród mnogich niebezpieczeństw i niewygód, do Rzymu, do Węgier, na zjazdy i traktowania. Tu i owdzie natrafia się szczegół charakterystyczny. Długosz miał polski obyczaj dawania gościńców; Hohenbergowi, z którym odbywał wędrówkę do grobu Pańskiego, posyła na pamiątkę dwa ruskie nożyki, coś innego Wenecie Quirynowi, który mu jakiegoś rękopismu pożyczył. W tym liście do Quiryna pisze Długosz o Janie Quirynie, który razem ze Zbigniewem Oleśnickim znajdował się pod Grünwaldem. Z jaką troskliwością czuwa niespracowany historyk nad budowlami, któremi się zajmuje, jak wie ile będzie koni do wozów zaprzęgać potrzeba i zkąd brać na nie cegły i kamienie! Przyszły biograf Długosza znajdzie tu szacowny wielce materyał do charakterystyki człowieka i skazówki do odtworzenia postaci znanéj nam tylko z niewielu rysów ogólnych. Oprócz téj korespondencyi, ileż innych rzuca światło nowe na wypadki dziejowe XV-go wieku!
Mówiliśmy już o zapowiedzianéj przez p. Żupańskiego korespondencyi Jana Śniadeckiego z lat 1787 do 1830. Zdawałoby się, że po Balińskim i jego pamiętniku, niewiele się już może znaleźć nowego do biografii uczonego astronoma; korespondencya ta wszakże daje nam go poznać takim, jakim się on sam, nie myśląc o tém, nie chcąc, bez świadomości i zamiaru odmalował. Wielu ludzi traci na takiém bliższém poznaniu — Śniadecki na niém zyskuje. Jest to jeden z tych żywotów gorącego poświęcenia, z zapomnieniem o sobie, jakich przykłady są nader rzadkie. Szczególniéj listy z czasów Sejmu grodzieńskiego, gdy Śniadecki wysłanym był dla czuwania nad interesami zagrożonemi Akademi krakowskiéj, stanowiące całość nieprzerwaną, są niezmiernéj wagi i interesu.
Obok téj korespondencyi nie wiem czy się nam uda postawić zbiór listów ministra Brühla do córki jego hr. Mniszchowéj, który zabraliśmy właśnie z sobą, aby go przygotować do wydania w oryginale[1]. Brühl nie maluje się w nich inaczéj jak w dziejach, lecz występuje tu jaśniéj i dobitniéj. Nie zyskuje, niestety, na poznaniu i przybliżeniu się do niego, z wielu względów traci nawet, ale dzieje zyskują kilka szczegółów, kilka rysów, z których historyk skorzysta. Hr. Mniszchowa była ulubioném dziecięciem wszechmogącego ministra, jego najtajniejszych myśli i planów powiernicą; spowiadał się przed nią ze swych czynności, tłumaczył je, objaśniał i często na krętych drogach, któremi nawykł był chadzać, znajdował opór w niéj, gdy ją za sobą pociągnąć usiłował. Oprócz wydanego za życia jeszcze Brühla pamfletu, który się nazywa jego biografią, nie mamy, o ile mi wiadomo, opracowanego życiorysu téj znienawidzonéj przez Fryderyka II. postaci, pomimo najnieszczęśliwego składu okoliczności panującéj aż do zgonu nad słabym Augustem III. Korespondencya, o któréj mówimy, i spraw rzeczypospolitéj tyczy się a około nich obraca, lecz ta potrzebować będzie dla zrozumienia pracowitego komentarza z wielu względów trudnego, bo osoby, o których w niéj mowa, tak są słabo oznaczone i zagadkowe że się ich domyślać tylko można.
Z pism peryodycznych, które o nowym roku się narodziły na świat, zasługuje na wspomnienie we Lwowie zapowiedziany Łowiec. Numer jego pierwszy, który już wyszedł, jest jakby tylko wezwaniem wszystkich pióro trzymających Nemrodów naszych do czynnéj kollaboracyi. Sądząc z tradycyonalnego u nas miłośnictwa łowów i liczby myśliwych, możnaby pismu poświęconemu téj rozrywce rycerskiéj wróżyć wielkie powodzenie, mnogich czytelników i współpracowników. Gdyby Łowiec dawał tylko przedruki tego co dawniéj u nas o psiech gończych, o ptakach, o zabawach łowieckich aż do czasów Haura i jego Ekonomiki drukowano, starczyłoby to na uczynienie pisma zajmującém i szacowném. Haur piszący już tak późno, ma wiele rzeczy ciekawych jako tradycye, szczególniéj o łowach z ptakami, dziś zupełnie już zarzuconych. U niego się uczyć trzeba jak ptaki noszono i wprawiano i jak ich zażywano. Oprócz tego Łowiec ma obszerne pole, bo i lasy i stawy a rybołóstwo nie powinny mu być obcemi. Lecz znajdzież czytelników?? That is the question.
Myśliwi zawsze słynęli z żywéj w opowiadaniach fantazyi i twórczéj siły, ale z wielkiego zamiłowania do drukowanego papieru znani nie są. W każdym razie życzymy Łowcowi powodzenia, nie śmiejąc mu go wróżyć.
O innych nowościach że tu nad Arno nie słychać, dziwném wam być nie powinno. Częstokroć u nas nawet w pośrodku kraju mieszkając, dowiaduję się o żywocie pism dopiero gdy go skończyły. Niejeden raz trafia się spotykać po latach dziesięciu książki zasługujące na rozpowszechnienie, o których nikt nie powiedział słowa i pogrzebione przypadkowém czy umyślném milczeniem. Szperając w zapomnianych makulaturach, ileżby się to ciekawych, zaginionych rzeczy odszukać dało, nie sięgając nawet w dawne wieki...