Z Florencyi/III
<<< Dane tekstu | |
Autor | |
Tytuł | Z Florencyi |
Pochodzenie | „Biesiada Literacka“, rok1878 nry 114, 115, 118, 119, 121 |
Wydawca | Gracyan Unger |
Data wyd. | 1878 |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Nie wiem czy istnieje jaka statystyka dozwalająca ocenić jak wiele składów, składzików, magazynów, kątków, sklepików i loszków zajmują we Florencyi antykwarsko-artystyczne zbiory najrozmaitszych rupieci. Na każdéj ulicy, w każdym zaułku, w najciaśniejszém ciemném sklepioném przejściu, spotyka się z wywieszonym jakimś wyblakłym obrazem, zżółkłym sztychem, rozbitą majoliką lub złomkiem bronzu. Szczątki starożytności najbiedniejsze jeżdżą nawet na wózkach przekupniów, a nie można zaręczyć czy oko znawcy, wśród tego łomu i śmiecia nie znajdzie coś zajmującego. Francuzka jakaś ma rodzaj podobnego sklepiku pod ścianą w Uffizi. Antykwarstwo łączy się tu z wszelkiego innego rodzaju handlami, znawcy i nieznawcy wystawują przy wszelkich produktach i rzeźby i obrazy. Ile tu tego jest, strach pomyśleć! Prawda że w liczbie olbrzymiéj tych okazów sztuki, znaczniejsza część nie ma prawie żadnéj wartości, prawda że mnóstwo jest rzeczy mniéj więcéj zręcznie popodrabianych na wzór stary, porestaurowanych, jednakże, powtarzam, prawdziwy znawca, któryby sobie zadał pracę poszukiwania, może mieć nadzieję natrafienia nawet na arcydzieło. I to się trafiało.
Jedną z najciekawszych wędrówek po Florencyi jest obchodzenie i przepatrywanie tych niezliczonych bric-à-brac, z których przeglądu wiele się nauczyć można. Byzantyjskie i trzynastego wieku ołtarzyki, tryptyki, madonny na pół barbarzyńskie, dziecinne, są w liczbie przeważającéj. Wszystko to ze wsi zapewne pościągane, bo antykwarze odbywają po okolicach wyprawy. Otóż obchodząc te nieprzeliczone składy, nawet po mieszkaniach prywatnych często się znajdujące, trafiliśmy i na Galeryą pani Pfanhauserowéj, wdowy po znanym artyście warszawskim.
Nieboszczyk zebrał znaczną bardzo ilość obrazów, wielce różnéj wartości, wśród których znajduje się jego własnego pędzla portret Izraelitki w dawnym stroju, z perłowém czółkiem na głowie, nie bez wartości, i — płótno ciekawe, pochodzące podobno ze zbiorów po J. U. Niemcewiczu, przedstawiające „trudno określić co, chyba studya strojów polskich z końca XVI w., które służyć mogły do Jana z Tęczyna.“ może do illustracyi śpiewów. Na blizko dwa łokcie wysokim obrazie, we trzy rzędy jedne nad drugiemi ustawione są, bez związku z sobą, figury rozmaite, hetmanów, niewiast, rycerzy, a nawet koni w całém ich przystrojeniu.
Oprócz tego, pomiędzy niemi, w kilku owalach są stare portrety, nie dla fizyognomij, lekko naszkicowanych, ale dla ubiorów tu wstawione. Malowanie z końca XVIII lub początku naszego wieku, ani złe ani dobre, pospieszne i niewykończone. Niektóre postacie dałyby się oznaczyć jako kopie znanych historycznych portretów. Ponieważ nie zdaje się wątpliwości ulegać że płótno należało do Niemcewicza, najprawdopodobniéj było ono zrobione dla niego, albo do Jana z Tęczyna, lub pomocniczo do jakiéj innéj pracy historycznéj, z końca XVI lub początku XVII wieku. Rzecz to ciekawa, ale właścicielka przywiązuje do niéj cenę zbyt wysoką aby można pomyśleć o nabyciu.
Inne obrazy zbioru pani Pfanchauserowéj, szkół włoskich i niemieckich, z których kilka, przypisywanych wielkim mistrzom, są — wielce nierównéj ceny. Kilka zajmujących i pięknych, reszta należy do téj kategoryi ani złych ani dobrych, która wszędzie jest najliczniéj i najbogaciéj reprezentowaną. Z tą spuścizną ciężką po mężu, biedna wdowa dźwiga się i nosi po Florencyi w nadziei sprzedaży jéj, z prawdziwém poświęceniem, które trudno aby się kiedy mogło opłacić.
Jak matkom zawsze ich dzieci wydają się najpiękniejszemi i najrozumniejszemi w świecie, tak właścicielom dzieł sztuki, własność ich zdaje się mieć wartość nadzwyczajną. I pani Pfanhauserowa jest przekonaną że posiada kilka oryginałów nieocenionych, żyje więc nadzieją jakiegoś amerykanina lub anglika, który jéj ma spaść z nieba i te płótna opłacić i te lata oczekiwania a ofiar dla nich poniesionych. Tym czasem potrzeba najmować lokal ogromny, przenosić się z tém, pielęgnować, chronić od uszkodzenia! Prawdę rzekłszy, w dzisiejszych okolicznościach, najmniejszéj nadziei mieć niepodobna aby się ofiary wynagrodziły, ale — złudzeń wyrzec się zawsze najtrudniéj.
Za jednę Magdalenę naśladowaną z Corregia, ze ślicznym krajobrazem, pięknie wykończoną, ale stosunkowo nową, właścicielka żąda podobno 80,000 franków..
Nie wiem ile oceniona jest główka, nieprawnie przypisywana Leonardowi da Vinci, bo ją nawet Leonardescą nazwać się nie godzi. Stosunkowo inne płótna mają téż szacunek równie wysoki.
Przy tak ogromnéj konkurencyi jaka tu jest, pani Pfanhauserowa mało mieć może nadziei ażeby się kiedy ciężaru tych obrazów pozbyć mogła — ale — nadzieją się żyje.
Odebraliśmy tu, drukowane w Niccy, tłumaczenie francuskie trzech poetów ukraińskich, Malczewskiego, Zaleskiego i Goszczyńskiego: Maryi, Dum i Zamku Kaniowskiego. Autorem przekładu, w całości wierszem dokonanego, jest pan Charles de Noire-Isle, który w roku przeszłym wydał Pana Tadeusza, wspomnianego w tych listach. Nadzwyczaj to trudne zadanie przekład poety, a ze trzech tu zawartych, dumy Zaleskiego były nieochybnie najtrudniejszemi. W wielu razach udało się szczęśliwie; chociaż aby ducha ukraińskiéj pieśni przelać w ten język salonowy francuski, który prawie nie zna pieśni ludowéj — trzeba odwagi nadzwyczajnéj. Łatwiéj już stosunkowo było dać sobie radę z poematem którego i forma, wiersz i styl mogą się przebrać w tę nową szatę, nie tyle mając w sobie oryginalności, indywidualności co dumka Bohdana — rzecz, powiedzmy szczerze, tłumaczyć się niedająca. Trudno jest nawet francuzom, tyle co jéj nutę, uczynić przystępną, pojetną. Poezya francuska nie zna tego humoru poetycznego, téj naiwności, prostoty, tęsknoty z uśmiechem, rubaszności ze łzami, tego słowiczego głosu od stepów i parowów, co wszystko może mieć tylko kmieć w pełni swych sił i wdzięku, tam gdzie się narodził.
Zawsze tom ten przekładów, dający próby poezyi naszéj światu całkiem jéj nieznającemu, jest wielką zasługą. Razem prawie z przekładami doszły nas dwa tomy poezyi Szumowicza, wydane w Warszawie, wśród nich i cały poemat historyczny i mnóstwo natchnień młodocianéj muzy.
Chcielibyśmy powiedzieć o nich dobre słowo, bo są tu połyski talentu i nie jeden wierszyk ładny, utopiony w powodzi pospolitych, nic nam ani myślą, ani barwą, ani formą nowego nie przynoszących. Poeta przychodzący dziś do świata wyziębłego, który się tyle ślicznych pieśni nasłuchał, tylą arcydziełami wykarmił, aby uczynić wrażenie i dobić się tytułu poety, musi przynieść koniecznie nowego coś, niespodzianego, świeżego, uderzającego. Obrobienie rzeczy zużytych, odgrzanie myśli i uczuć stokroć już wyśpiewanych, niestety! — nie obudza dziś nic nad — współczucie dla nieszczęśliwego pieśniarza, który zapóźno przychodzi.
Nie trzeba się dobijać rozmyślnie o oryginalność, ale — musi ją mieć kto dziś chce sięgnąć po wieniec poety, oryginalność w czémkolwiek bądź, i jakąkolwiek bądź. Czy się ona zdobywa? nie wiemy. Poetą dziś, a zawsze tak było pono — zostać nie łatwo, choć pisać wiersze i tworzyć całe poemata, po tylu innych, łatwo bardzo; p. Szumowicz napisał tych poezyj za wiele, a dał nam w nich — za mało. Ale ta próba, jak sądzimy, młodociana, wcale nie przeszkadza by z niéj w drugich zapasach nie wyszedł zwycięzko. Trzeba tylko wiele czytać i studyować, by wiedzieć co było odśpiewaném i przebrzmiało na wieki.
We Lwowie u Gubrynowicza i Schmidta, wyszedł tom nowy opowiadań historycznych Dr. Antoniego J. (12. 382). Nie wiemy czy one wszystkie były gdzie wprzódy umieszczane i drukowane, ale dla nas są w istocie „Nowemi.“ Talent autora, poszukiwania szczęśliwe po archiwach, w rękopismach, korespondencyach niewydanych, doskonała znajomość miejscowości, wśród których opisywane wypadki się rozwijają, niepospolitą nadają wartość tym opowiadaniom, istotnie „historycznym“. Szczególniéj opowiadania z dziejów Kamieńca Podolskiego i Ormian (Pod Krzyżem. Losy kresowego miasteczka. Wartabiet — Zemsta Kozacza), z historyi Podola i Ukrainy, nietylko są zajmujące wielce, ale przynoszą nowy materyał do ogólnéj historyi kraju. Są tu szacowne szczegóły, które czytając żal tylko, że autor je tak treściwie podając, nie poparł obszerniejszemi wypisami z niewydanych dokumentów, jakie miał pod ręką. Nieraz obudza tylko ciekawość naszę, nie zupełnie ją zaspakajając. O Ormianach z taką znajomością organizacyi téj „nacyi,“ jéj obyczajów, zajęć, żywota, nikt dotąd nie pisał.
W artykule Porwanie Króla, prostuje się wiele niedokładności, do których rozpowszechnienia przyczynił się Rzewuskiego „Listopad“ i Wójcickiego „Cmentarz Powązkowski.“ Co do Rzewuskiego, w tym nigdy ścisłéj prawdy historycznéj szukać nie należy. Doskonały malarz barwy, świateł i cieni, w rysunku swych obrazów idzie za fantazyą, za wdzięczną plotką, za posłuchem. Tu więc wyrzut nawet zbyteczny. Ktoby chciał ściśle rozbierać Soplicę, Pamiętniki Michałowskiego, Listopad, zadałby sobie pracę niemiłą i próżną. Na seryo téj historyi brać niepodobna, choć z niéj wieje żywe poczucie charakteru epoki. Zarzut uczyniony Wójcickiemu, spisał krążącą tradycyą, całe porwanie króla, przedstawiającą jako komedyą odegraną, dla pozyskania mu sympatyi — jest o tyle niesłusznym, że istotnie u współczesnych wypadkowi znajdujemy już rozpowszechnione to przekonanie. Jeśli się nie mylimy, w życiu Klemensa XIV Thejnera, w raportach współczesnych z Polski, wypadek ten jest czarno na białém przedstawiony jako — szalbierstwo i fikcya.
Nie przeczym że Dr. Antoni J. ma słuszność, ale jakże to nieskończenie charakterystyczne jest, że ludzie co własnemi oczami patrzyli na ten wypadek, widzieli w nim — komedyą!! gdy jéj w istocie nie było. Postać Strawińskiego wychodzi tu nieco dobitniéj, jaśniéj, ale nie powiemy aby ona była już całkiem dla nas zrozumiałą. Wybornie wystudyowane szczegóły, opowiadaniu dodają ceny. Równie ciekawym jest artykuł ostatni, będący rodzajem rehabilitacyi Ksawerego Dąbrowskiego, a — zarazem ostrzeżeniem co do pamiętników Michała Ogińskiego. Co do tych ostatnich, że nadzwyczaj oględnie posługiwać się niemi wypada, to nie ulega najmniejszéj wątpliwości. Ale mamy, oprócz tych i wiele innych pamiętników, z ostatniego stulecia, — któremi często się posługiwał i Kostomarów, (Gąsinnowskiego) na najmniejszą wiarę nie zasługujących. Poczciwy nawet Kiliński, najserdeczniejszy człek, w drugim swym, niewydanym pamiętniku — daje dowody że na starość pamięć mu nie służyła, a fantazya ją zastępowała.
Historya Ksawerego Dąbrowskiego i niedoszłego Legionu, wybornie napisana, jest małym ale cennym przydatkiem do dziejów lat najmniéj znanych i opracowanych. Cała książka zaleca się pięknym stylem i trzeźwym poglądem, miłości pełnym na ciemne karty dziejowe. Podole w czasie zaboru tureckiego, powrót do Kamieńca wygnańców, co to za śliczne obrazy!
Z teki wiejskiego szlachcica. Taki tytuł nosi ładniutki tomik, wydany również nakładem firmy lwowskiéj, wyżéj wspomnianéj. Są to — szlacheckie Aforyzmy, ale szlachcic co je pisał, nie jest to sobie prosty szarak co nie widział świata! Ba! ba! z cytat widać, że więcéj miał do czynienia z niemczyzną, łaciną, francuzczyzną, filozofami i poetami, niż z pługiem, rolą i szlacheckiém życiem powszedniém. Zrodziły się z czytania i myślenia, ze szlachetczyzny i filozofowania one Aforyzmy, z których połowa przynajmniéj trafna i misternie przedstawiona. Druga, często zdradza mimowolne reminiscencye.
Otwórzmy na chybił trafił. Oto ustęp z natury pochwycony, a mnie tu we Florencyi dziwnie po myśli. „Już od trzech tygodni — pisze szlachcic — chodzę tylko po mieście, po muzeach, po ogrodach. Wszystko to cudowne, ale — jak konfitury — dobre, byle nie zadużo! Jakkolwiek się jest miłośnikiem sztuki, samym duchem świętym żyć nie można, trzeba i chleba powszedniego, trzeba i pogadać i pożartować po ludzku. Jest to wymóg fizyologiczny. Jak ciało potrzebuje wymiany powietrza, tak duch potrzebuje wymiany sensacyi.“ Prawda! ani słowa.
Tak samo dzielę przekonania autora, aforystycznie wyrażone, co do blondynek, ale go nie zdradzę i abyśmy się nikomu nie narazili, zostawię to — między nami. Rzeczywiście są tu bardzo ładne rzeczy, wiele prawdy, wiele tego co się myśli, a nie ma często odwagi powiedzieć, tylko mi Cyklus liryczny zawadza na końcu. Biały, różowy, srebrny i złoty, a nawet czarny Sonet oddałbym za jednę aforyzmów kartkę, bo Sonety takie pisze wielu, a aforyzmów mało który szlachcic stworzyć jest zdolny. Żeby je choć czytać chcieli, po trosze przynajmniéj!
Z tą firmą lwowską tak czynną, nie koniec jeszcze. Oto jest tom nowy starego naszego znajomego, autora Kłopotów komendanta, „Siostra mojéj żony“, obrazek z życia wiejskiego. Niedawnośmy mówili o jego Fotografiach, „Siostra mojéj żony“ jest szerszych rozmiarów, pełniejszym, więcéj opracowanym obrazem, którego pierwszy plan zajmują tak czysto nasze postacie, że każdy z nas wita je jakby jakich dawnych znajomych. Nie wiem doprawdy gdzie, alem tego księdza proboszcza kędyś spotykał na świecie, i tego ekonoma, „żeby nie zełgać“ i to gospodarstwo wiejskie z wyśmienitą Kwapiszewską, z niezrównanym Roguskim z Roguszyna, dla którego wszystko jest facecyą i marnością, oprócz kieliszka okowity. Wesołe to są sceny, ale ogólne wrażenie po nich smutne. Cóż to za nieopatrzność, jaki nieład, jakie życie z dnia na dzień, na łasce opatrzności i naszego — „jakoś to będzie“. Ten przyjazd do domu autora niespodziany, mrozem przejmuje. Drobne to są rzeczy, ale niezmierna prawdziwość obrazów, tłumaczy nam nie tylko wiele małych przygód naszego życia powszedniego, ale zarazem niemal całe losy nasze. Jak w tym domu, tak nigdzie u nas ładu nie było, porządku, przewidywania, chłodnéj rachuby, potrzebnéj oszczędności. Moralne znaczenie tego prostego opowiadania wielkie jest i niemal przerażające. Z takich poczciwych strzech i strzeszek składała się całość, i nic dziwnego, że lada burza mogła je obalić na ziemię: z takich zacnych a niedołężnych istot skupiona społeczność musiała być ofiarą. Myśleliśmy sobie, czytając, że dziś, dziś powinno być i jest i będzie inaczéj. Humorystyczny obrazek brzmi niemal groźném proroctwem.
Mamy trochę pretensyi, że autor tę siostrę żony, do któréj nawet okazuje nieco słabości, na pierwszych kartach tak niekorzystnie nam odmalował, – zdefigurowana fluksyą i watą orthopedyczną. Heroinie przystoi zawsze być jeżeli nie idealnie piękną, to rzeźwą, prostą i zdrową... Przeczytajcie jednak, szanowni czytelnicy, a pójdzie wam to na zdrowie.
Ostatni to list z nad brzegów Arno. Jużeśmy tu mieli coś jakby wiosnę, ciepło, kwiaty, słońce, ale Włochom w marcu i kwietniu dowierzać nie można, zawył wiatr od jakichś gór zimnych, przenikający, ostry i — znowu drewka na kominek. Być może, iż gdzieś są jakieś kątki szczęśliwe, osłonięte, mające przywilej słońca i ciepła, ale że się do nich Florencya nie liczy, to pewna. Zamiast zyskać przez pobyt tutaj na lżejszém przejściu z zimy do wiosny, zdaje się, że tylko dwa razy będziemy musieli tę kryzys przebywać. Co tu w marcu przeżyliśmy, czeka nas nad Elbą w kwietniu.[1]
- ↑ Czcigodny autor tego listu już w Zakątku nad Elbą zajmuje się jak zwykle pracą, bo zdrowie wróciło. Tą dobrą nowiną odpowiadamy na liczne zapytania czytelników. Red.