O! dajcie usta wszystkim krzywdom ziemi
I wszystkim nędzom i tęsknotom ducha,
I niech się niebo drzwiami błękitnemi
Otworzy i Bóg niech słucha!
Czy Tobie, Boże, imię »Grom i Burza«, Że świat Twój w ogniach się nurza?
Czy Tobie, Boże, imię »Błyskawica«, Że mu miecz nagi przyświeca?
Czy Tobie imię »Śmierć i Wytępienie«, Że się krwi leją strumienie?
Czy ziemia w chwili gniewu nawałnicy Iskrą Ci prysła z źrenicy?
Czy, jeśli bóstwo boleść uczuć może, Łzą z oczu padła Ci, Boże?
Czy, gdyś ją cisnął w wir światów bez końca, Smutkiem ściemniała twarz słońca?
Czy padł cień zgrozy w nieskończoność jasną, Gdyś wydziedziczył myśl własną?
Czemu, o Boże, prawdzie nie dasz krzyku, Głośnego w każdym języku?
Czemu, gdy forma niezmienne zna prawo, Duch wiedzę zdobywa krwawo?
Czemu, wpatrzone w ideał daleki, Orłem nie lecą doń wieki?
Czemu to pełne boleści wahanie Na drodze dobra, o Panie!?
Dlaczego ludzkość ustaje, powraca, Zdobyte plony zatraca,
A całość prawdy, rozbiwszy w okruchy, Łamie pojęcia i duchy?
Czemu jej, Boże, nie powiesz: »Mdlejąca Z pragnienia, pij światło słońca!«
Czemu pozwalasz, by w zmierzchy dziejowe Szła, krwawiąc piersi i głowę?
Jeśli jest myślą Twą i Ciebie sięga, Gdzie jej świętość i potęga?
Jeśli Ci obcą — czemu tak stęskniona? Królową — gdzie jej korona?
Branką, przykutą do wozu Twej chwały — Czemu w niej duch taki śmiały?
Wysłaną w nocy po prawdę pątnicą — Gdzie gwiazdy, które jej świecą?
Dech tracąc, ludzkość, jak nurek, zapada W otchłań, gdzie perła lśni blada,
I tysiąc śmierci widzi w tej głębinie... Ach! czy ze skarbem wypłynie?
Ludzkość się zrywa, jak ptak z ponad ziemi, Skrzydłami skrępowanemi...
Przed nią dzień jasny i słońc nowych zorze — Lecz czy doleci, o Boże?
II.
Czemu ta przepaść, która braci dzieli
Na pokrzywdzonych i na krzywdzicieli,
Tak jest bezbrzeżną, jako oceany,
A taką straszną, jak rozwarte rany?...
Czemu jej zrównać, zapełnić nie mogą
Wybuchy pomsty swych ogniów pożogą?
Czemu jest zawsze, jak rozpacz, bezdenna,
A jak nienawiść — okropna, płomienna?
Krwią swoją ludzkość zalewa ją co dnia,
W głębie jej leci i cnota i zbrodnia
I łza i klątwa i miłość i zdrada,
A przecież wszystko gdzieś marnie przepada...
Olbrzymie serca i umysłu siły,
Życie miljonów, miljonów mogiły
Czas rzuca na dno przez lata, przez wieki,
A brzeg od brzega tak zawsze daleki!
W przepaść tę szermierz rzuca hasło boju,
Cichy myśliciel — ustawę pokoju,
Mędrzec — pęk światła słonecznego z nieba,
Nędzarz — pot krwawy i czarny kęs chleba,
Bohater — sławę, geniusz — swoje trudy,
Życie — swe prawa i swoje zjawiska,
Duch — swą tęsknotę, dzieje — całe ludy,
Bóg nawet wstaje i grom swój w nią ciska...
A przecież dotąd, pragnieniem ziejąca,
Plamą jest ziemi i przeczeniem słońca.
Jestże kto, pytam, co zapładnia ziarna,
Które ta zgroza pochłonęła czarna?
I czyż z nich kiedy złoty plon wystrzeli
I bratnim chlebem ludzkość się obdzieli?
O! śpiesz się, słońce! Zbyt wschodzisz powoli
Nad przepaściami głębokich niedoli!
O! śpiesz się, słońce! Niech dzień nowy wstanie!...
Wszak tylko światło zwycięża otchłanie.