Z jednego strumienia szesnaście nowel/Przedmowa

PRZEDMOWA.

Z JEDNEGO STRUMIENIA. Jest to jeden z tych strumieni, którymi płynie życie ludzkie.
Bardzo rozmaitymi są te strumienie, którymi płynie życie ludzkie, bo z rozmaitością tak wielką, jak wielką jest pomysłowość natury, zaprawiają je coraz innymi składnikami rozmaite nieba, ziemie, plemienne dusze i losy.
Słyszę wołania: »Strumień ten jest mętny«.
Nie przeczę. Jest on mętnym, ponieważ jest ludzkim. Nic z tego, co jest ludzkiem, nie jest doskonale czystem. Z takiem zaklęciem przyszliśmy na świat wszyscy: osobniki i narody; bez wyjątku wszyscy. Gdybyśmy mieli odwracać oczy od wszystkiego, co jest mętnem, każdy z nas: osobnik, czy naród, musiałby przedewszystkiem odwrócić je od samego siebie. Wszystkie strumienie życia ludzkiego, wielkie i małe, szumne i ciche, te na górach, i te na dolinach, toczą w sobie męty.
To jedna prawda, w której, jak się zdaje, tkwi klucz do zagadki ciemnego nieszczęścia ludzkości. Ale obok niej istnieje prawda druga, wnosząca światło w ciemność, nadzieję w nieszczęście.
Jeżeli żaden strumień życia ludzkiego nie płynie czystym kryształem, to żaden również nie toczy na swych falach samych tylko mętów. W każdym, fale kryształowe pobłyskują ziarnkiem złota, odbiciem lazuru niebieskiego, perłą, lub nad perłę drogocenniejszą łzą.
Nie dostrzegać złota, lazuru, pereł, łez, dlatego, że z tych samych, co męty, podnoszą się nurtów, — rzecz nierozsądna i sprowadzająca straty ważne, lecz znowu zupełnie ludzka.
Tłum ludzki niedowidzi w ogóle, a nadewszystko niedowidzi rzeczy pięknych. Przyczyną tego mało spostrzeganą, bo głęboko na dnie natury ludzkiej utajoną, jest mnóstwem politur i polorów osłonięta, głucha i często samej siebie nieświadoma złość, która to, co oblicza otaczające szpeci, z lubością pochwytuje okiem i pokazuje palcem, a to, co je upiększa, spostrzega leniwie i spostrzegłszy, próbuje zatajać, czy zmniejszać.
Wiecznie prawdziwem w lakoniczności swej jest zdanie starożytnych rzymian: »błogo Pomponjuszowi, że Papjusz ma twarz ciemną, bo obok Papjusza sam wygląda bielszym«.
A cóż, jeżeli Papjusz na sposób jakikolwiek Pomponjuszowi w drogę wejdzie? Jeżeli w Papjuszu nie płynie tak, jak w Pomponjuszu czysta krew latyńska? Cóż, jeżeli zła skłonność, Pomponjuszowi wrodzona, spotyka się na fali życia ze współzawodnictwem, z interesem, z przesądem, które ją podsycają, podniecają, rozdmuchują w płomień namiętności?
Natenczas, rzecz prosta, tłum zazwyczaj niedowidzący, ślepnie całkowicie; bo czemże jest namiętność?
Namiętność bywa czasem skrzydłem, unoszącem człowieka na te wyżyny, z których widać wszystko, ale bywa też często skorupą, zasłaniającą człowiekowi oczy tak szczelnie, że nie mogą już one widzieć nic, krom obrazów wymalowanych na skorupie.
W płomieniach tej złości, która na dnie serca ludzkiego kuląc się i zjadliwie chichocąc, jednym palcem wytyka plamy świata, a drugim ozdoby jego zakrywa, wypalają się te skorupy, przez które rozmaici Pomponjuszowie widzą rozmaitych Papjuszów w samych tylko barwach odrażających i mętach oślizgłych.
Ale tu znowu, obok tej prawdy, złej, istnieje druga, dobra.
Bo czemże są pojęcia, uczucia, dążenia, rojenia i przeznaczenia człowieka, jeżeli nie areną, wśród której zwierają się i walczą kontrasty, zgrzyty, linie rozbieżne, barwy sprzeczne, siły bojujące?
Świty i zmierzchy, sny o raju i sny o piekle, ramię przyjaciela i miecz wroga, świeżość pól szerokich i duszność cel więziennych, szczyty i otchłanie, róże i rany, oceany i kałuże, słońca i łojowe świeczki, — wszystko to w człowieku i dla człowieka jest i — jest obok siebie.
Więc ta prawda druga, dobra, w tem istnieje, że z tłumu niedowidzącego lub ślepego, występuje garść ludzi, którzy stają nad strumieniami i zatapiają w nie wzroki bystre, wzroki wewnętrznem światłem jasne, pragnące widzieć wszystko i zdolne widzieć wszystko.
W ludziach tych pracują dwie siły: ciekawość umysłowa, o którą rozbijają się wszystkie skorupy, oczy zasłaniać mogące i — życzliwość dla ludzi, dla życia, dla świata, którą na wysokość miłości podnosi współczucie dla cierpień i radości, dla nędz i wspaniałości, dla nieprzemijającego bólu i bolesnej przemijalności ludzi, życia i świata.
Obok dwóch tych sił, z których jedna mieszka w głowie, a druga w sercu, goreje w ich głowach i w ich sercach, — może też w sumieniach pobudliwych i bezsennych, — pożądanie wielkiej służby.
Są to badacze, albo poeci, a raczej, badacze i poeci, bo dwa te słowa znaczą jedno; bo ciekawość, która pochyla się nad strumieniami życia, poetę czyni badaczem, a wzlotność, która się wzbija od rzeczy znanych ku nieznanym, czyni badacza poetą.
Badacze i poeci dostrzegając w strumieniach życia męty, dostrzegają w nich również kryształy, lazury, perły, krople krwi czerwone, krople łez ciężkie, a dostrzegłszy, dobywają je z mętnych toni i w akcie służby składają u stóp dobra, prawdy, sztuki, — u stóp idei i ideału.
Te są mocarstwa, którym oni służą i które przed hufcami najezdników niezliczonych bronią orężem przenikliwej myśli i artystycznego piękna.
Zebrane w tej książce obrazy z życia ludu żydowskiego, obrazy postaci, dusz, doli, dostrzeżonych w strumieniu, którym płynie życie tego ludu, są aktem takiej służby.
Nowością w piśmiennictwie polskiem one nie są, ani pierwszą próbą odkrywania światów nieznanych.
Na drogach dziejowych społeczeństwo polskie wzięło w siebie tak znaczną liczebnie przymieszkę ludności żydowskiej, że badacze i poeci polscy więcej, niż jacykolwiek inni, pociągani musieli być w tym kierunku, zarówno przez umysłową i artystyczną chęć poznania, jak przez pożądanie pełnienia służby.
Do dwóch tych wysokich pobudek przyłączyła się z biegiem czasu trzecia.
Nadbiegł czas, który wytchnął z siebie i wetchnął w piersi ludzkie współczucie dla tych wszystkich, którzy zamieszkiwali społeczne doliny. A że ludność żydowska, krom nieznacznej mniejszości, zamieszkiwała dolinę, bujnie zarosłą chwastami upośledzenia i nędzy, więc spłynął na nią wzrok, a razem ze wzrokiem spłynęły współczucie serdeczne i natchnienie artystyczne tych, którzy są społeczeństwa swego okiem, sercem i natchnieniem.
Rozpoczęło się to już oddawna i przeszłość to już dość długa, aby wolno było nazwać ją tradycyą.
Piśmiennictwo polskie może być słusznie dumnem z dawności i bogactwa tej ze swoich tradycyj, która je zaprawiała czcią dla sprawiedliwości i współczuciem dla cierpienia.
Początek jej, — czy tylko nie wcześniejszy niż w piśmiennictwach ludów innych? — zadzierżgniety, jak u filarów dyamentowych, u smętnych »Żeńców« Szymonowicza, u przemądrej »Poprawy« Modrzewskiego, u kazalniczych gromów, którymi płomienna dusza Skargi wybuchała przeciwko pysze możnych i krzywdom maluczkich.
To nic, że pieśni smętne i gromy krasomówcze nie sprowadzały następstw natychmiastowych i nie ryły natychmiastowych odmian w księdze ustaw prawnych. To rzecz powszechna. Taką jest powszechna natura ludzka. Część jej cielesna z trudnością i powoli rozwiera żelazny uścisk, którym dzierży przy sobie cielesne swoje zdobycze i wywyższenia. Lecz nie było takiego momentu czasu, w którymby uścisku tego rozluźnić lub rozjąć nie usiłowały dłonie i głosy tych, przez których duch narodu objawia swe upomnienia, prośby i groźby.
W dwieście lat po Szymonowiczu, Modrzewskim i Skardze, w sto lat po satyrach Opalińskiego i szerokomyślnych maksymach Andrzeja Maksymiliana Fredry, rozwidnia się ostatecznie widnokrąg humanitarnej myśli polskiej i powstają na nim w zarysach jawnych, ważnych, uwagę pilną na siebie ściągających, te jego punkty, z których czasy poprzedzające nie miały siły zdjąć zasłony zapomnienia, uprzedzenia i niewiedzy, lub z uprzedzenia powstałej fałszywej wiedzy. Staje się to za sprawą po części wpływów, przybywyjących z dalekiego zachodu, po części niebezpieczeństw, grożących rzeczy publicznej i wytężających ku jej ratunkowi publiczne myśli i uczucia, po części upomnień i zaklęć, rozlegających się w przeszłości, tych upomnień i zaklęć, które na cały firmament światła nie rozlały, lecz zapaliły na nim pierwsze jego, piękne, zarzewia. Czego nie dostrzegli i na jaw nie dobyli poprzednicy, ku temu źrenice i pochodnie swe wznieśli następcy.
Ten punkt widnokręgu, na którym znajdowały się zaniedbywane dotąd potrzeby i prawa ludności żydowskiej, w zarysach jawnych, ważnych i pilną uwagę na siebie ściągających, ukazał się zbiorowemu wzrokowi Sejmu Czteroletniego. Przedsiębrane na Sejmie tym reformy prawne, ogarniały sprawę żydowską na równi ze sprawami innych grup ludności krajowej, czego ślady i dowody istnieją we współczesnej literaturze politycznej, pomiędzy innemi, drobniejszemi, w ważnem i ważkiem dziele Tadeusza Czackiego: O Żydach i Karaimach.
Pierwsza ćwierć stulecia zeszłego nie była jeszcze ukończoną, gdy obrazy i postacie z życia żydowskiego, gdy nurtujące to życie, pojęcia, dążności, walki, wstąpiły do literatury pięknej, więc do dziedziny poezyi, pod postacią powieści Juliana Niemcewicza, noszącej tytuł: »Lejbe i Siura.«
Nic dziwnego, że Żydzi weszli do powieści polskiej w tym zaledwie momencie, bo był to moment samych prawie narodzin tej powieści, w formie takiej, jaką stulecie 19-te nadać jej miało. Weszli oni tedy do powieści polskiej u samego prawie jej początku i za sprawą jednego z najznakomitszych i najczystszych pisarzy i ludzi tego czasu.
Stało się to w sposób bardzo poważny. Wprawdzie, powieść »Lejbe i Siura« daleką jest od tego wykwintu i od tej doskonałości formy, które z biegiem czasu nadać miał tej gałęzi twórczości długi szereg pisarskich talentów i geniuszy. Wprawdzie, czytanie tej powieści nie może sprawiać wrażeń i wzruszeń, których dziś wymagamy od dzieła powieścio-pisarskiej sztuki. Pomimo to, dla spostrzegacza dróg, któremi chodzi duch piśmiennictwa i tych, na których rozwijają się stosunki społeczne, ten utwór autora »Śpiewów historycznych«, posiada znaczenie znamienne i ważne, jest dziełem, którego przedmiot ujętym został przez autora z dobrą wiarą i wolą, z powagą i znawstwem.
A jeżeli idzie o najwyższy wykwit i najpotężniejszy akord artyzmu, o plastykę, której jedna tylko homerowska dorównać może i o siłę uczucia, której w literaturze świata ktokolwiek może dorównał, lecz nikt nie przewyższył, to »Zosia podbiega«...

..... i na białej podaje mu dłoni
Drążki, którymi zwykle mistrz po strunach dzwoni,
Drugą rączką po siwej brodzie starca głaska
I dygając »Jankielu, mówi, jeśli łaska!«

Potem, liczne i najrozmaitsze twory poetyckiej i powieściopisarskiej fantazyi:
»Żydzi«, Korzeniowskiego, przez czas długi zajmujący widzów teatru polskiego; »Żyd« Kraszewskiego, »Żydówka« Bałuckiego, »Stary księgarz« Syrokomli, drobne rozmiarami lecz w myśli i słowie, w rytmie i rymie piękne arcydzieło Gomulickiego »El-Mole-Rachmim«. A przedtem jeszcze, nieporównanym w barwności pendzlem Słowackiego wymalowany w »Matce Mokrynie« obraz zielonego jeziora, pływających nad jego powierzchnią twarzy zsiniałych od głodu i niewiast żydowskich, które z wielkimi krzykami litości na męczeńskie te głowy składają złote wieńce obwarzanków.
Mnóstwo zresztą postaci epizodycznych, czasem pierwszoplanowych, w rozmaitych utworach, rozmaitych pisarzy, z imionami większemi i mniejszemi.
Nie są to objawy sporadyczne, ale mające ciągłość rzeczy trwałych, rzeczy, wynikających z trwałej i rzetelnej potrzeby psychicznej i społecznej.
Więc autorowie tej książki ani nowatorami, ani osobliwymi feniksami w piśmiennictwie swojem nie są. Mają oni ten tylko zaszczyt, że przedłużają stronę tradycyi piśmiennictwa swego, po której znajduje się cześć dla sprawiedliwości i współczucie dla cierpienia — i ten, że nie nosząc na oczach skorup w ogniu jakiejkolwiek złości wypalonych, stają nad wszystkimi strumieniami życia, po ziemi ich ojczystej płynącymi, z pragnieniem dostrzeżenia wszystkiego, co w nich jest.
Dostrzegają też w każdym z tych strumieni męty, dlatego, że męty w nich są, lecz nie omijają wzrokiem i nie zatajają przed światem lazurów i pereł, dlatego naprzód, że lazury i perły również w nich są, dlatego następnie, że lazury i perły są kwiatem piękna i pociechą świata, dlatego nakoniec, że pociecha, nadzieja, spoczynek, z lazurów i pereł cieką do ich własnych oczu, aż do dna zasmuconych widokiem mętów, po całem morzu ludzkości rozlanych.
Gdybyśmy chcieli zaopatrzyć tę książkę w motto, wypowiadające artystyczną pobudkę do wpatrywania się w ten strumień, umieścilibyśmy na jej okładce słowa Klemensa Junoszy, z »Cudu na kirkucie«.
»Sfera ludności, z której Berek pochodzi, ma swoje legendy i podania, ma ich moc niezliczoną... Zbieracz tych legend ma zadanie bardzo trudne... Duchowa ojczyzna Berków niezmiernie interesująca i ciekawa, przed obcym obserwatorem ma szczególnie zamknięte granice... A świat to ciekawy, pełen osobliwości, nieznanych nam zupełnie. Do tego ciasnego świata zbiegają się na skrzydłach fantazyi duchy różne, tysiące aniołów i szatanów...«
Wstępować w »duchową ojczyznę« mnóstwa ludzi i z za jej »granic szczególnie zamkniętych« dobywać na jaw »osobliwości nieznane, duchy anielskie i szatańskie«, — nie jestże to dla fantazyi artysty magnesem, czarem, zadaniem, odpowiadającem jego naturze, porywom i celom?
Gdybyśmy tej książce naszej dać zamierzali motto głębokie, jak umysł myśliciela, słodkie, jak nieziszczalne marzenie i zaprawione ironią serca, nieziszczalnością marzenia smutnego, wypisalibyśmy u jej początku piórem Świętochowskiego:
»Biedna Chawo, ja ci to, żeś w moim kraju pracować i jego chlebem dzieci swoje karmić chciała — przebaczam.«
A gdyby motto nasze mieścić w sobie miało ostrzeżenie nader ważne, to byśmy po nie udali się z Konopnicką do alkowy, w której wnuk Mendla Gdańskiego leży z czołem krwawem od kamienia, rzuconego ręką oszalałej tłuszczy i wyjęlibyśmy je z ust starca, który skarży się nie na ranę, zadaną czołu wnuka, bo ta śmiertelną nie jest, lecz na krzywdę, sprawioną jego własnej duszy
»Pan powiada, że u mnie nic nie umarło. Nu, u mnie umarto to, z czem ja żył i z czem ja umierać myślał. U mnie umarło serce dla tego miasta«.
Prawda! Rzeczą to jest dziwnie częstą i przedziwnie smutną, że — serca ludzkie umierają od kamieni, przez ludzkie ręce rzucanych.
I jeszcze, ze wzruszeniem, które tylko prawda głęboka i w artystyczną formę ujęta, obudzać może, zapożyczylibyśmy sobie motta od autora »Nad Urwiskiem«, gdy Pomponjusz i Papjusz, obaj srodze cierpiący, obaj przez los okrutnie dotknięci, w bezrozumnej walce strącają w przepaść to, co stać się im może jedyną, ostatnią podporą i nadzieją; — godło miłości, krzyż.
Utwory w tej książce zawarte, rozpadły mi się pod ręką na trzy części dość odrębne.
W pierwszej stanęły obok siebie trzy postacie kobiet żydowskich, różne ze sobą, lecz tak prawdziwe, że na każdej ulicy i w każdej kamienicy miast naszych, widzieć je może każdy — kto widzieć umie.
Chawa Rubin i piękna córka Symchy, której młodość, jak kwiat pod chmurą, więdnie pod ciężkimi zwojami łachmana, przebywają wśród nas oddawna. »Perła« jest wytworem czasów nowych, lecz któż o niej nie słyszał? Któż krzykowi bólu, podobnemu do wycia, który wydarł się z piersi dziada jej, Abrama, nie zawtórzył westchnieniem? Jest to dusza upojona marzeniem o raju, zapatrzona w gwiazdy i wpadająca w otchłań.
Część druga, to smagani głodem ciała i ducha nędzarze, którzy staczają się na dno urwisk i ze śmiertelnego znużenia mdleją na skrajach dróg publicznych, którzy baśnią błądzącą po gorzkich ustach, lub kwiatem, rzuconym przez rękę życzliwą, koją głody dusz, tęskniących w ciałach zwiędłych, brudnych, od łachmanów ciężkich ku temu, co ma siłę, świeżość, czystość, lot i wdzięk.
Część trzecią otwiera i zamyka Marya Konopnicka.
Zbliska tylko przyjrzeć się trzeba, aby odkryć pokrewieństwo bliskie pomiędzy »Mendlem Gdańskim«, a »Srulem z Lubartowa«. Chętnie też u początku tej części umieścilibyśmy rysunek, przedstawiający »stolicę mrozów«, Jakuck, a w niej izdebkę, pełną takich tęsknot, które podobne są do wycia, a w tej izdebce dwóch ludzi, którzy razem tęsknią, wspominają i płaczą.
Chętnie też jeszcze przyozdobiliśmy część tę obrazem furmana Jośka, który dziecię na wozie jego marznące, okrywa swoim chałatem, a sam, aby uniknąć zmarznięcia, bieży co siła przy toczącym się wozie.
Z rozkoszą artystyczną wyrysowalibyśmy u wstępu do tej części ten liść strącony, tego starego Netela, gdy razem z wnukiem stoi w noc księżycową na mostku i, opierając się o wątłą baryerę, wzrok puszcza po brylantowych lodach rzeczki, po księżycowej srebrzystości nieba, ziemi i powietrza, »bo tak mu czynić każe jakaś istota niezmiernie dobra i piękna, choć niewidzialna...«
O, liście strącone, przez jedne podmuchy wiatru wciąż podrywane z nad błotnistej ziemi w srebro księżycowe, a przez inne wciąż powracane na błotnistą ziemię, jakże was wiele jest na każdem miejscu świata, na każdym strumieniu jego życia, — jak chciwie wpatruje się w was oko artysty i jakiem współczuciem obejmuje was serce człowieka!
Ta część trzecia, to ziarnka złota i smugi lazuru, dostrzeżone na falach strumienia i w akcie służby złożone u stóp prawdy, braterstwa ludzkiego i sztuki.
A dlaczego książkę kończą i zamykają »Ogniwa«?
Bo w tej noweli mieści się myśl dla wszelkich stosunków ludzkich fundamentalna, kamerton wśród tonów wszelkich ludzkich spójni.
Jakiemikolwiek są nasze imiona, odzieże, rysy obliczy i linie przeznaczeń, dla wszystkich nas jednostajnie zegary idą, idą, tętnią, wydzwaniają godziny, posuwają wskazówki na cyferblacie czasu...
Kimkolwiek jesteśmy, dla wszystkich nas wybijają na zegarach godziny, w których żegnamy młodość, radość, zachwycenia, złudzenia i twarzą pobladłą spotykamy się z chmurnem obliczem jedynego, nieprzemijalnego pana tej ziemi — smutku.
I z ciemnem również obliczem błędu, kimkolwiek jest, każdy z nas słyszał wybijającą dla niego godzinę błędu, po której zegar nieubłagany wybijał godziny żalu, zawstydzenia, cierpienia...
Z bezokiem obliczem śmierci również. Kimkolwiek i czemkolwiek jesteśmy, wszyscy nieodzownie będziemy liśćmi strąconymi z drzewa życia i jedno, wspólne niebo, różnic wśród nas nie znające, jednem ogniwem skuwa wszystkie na ziemi cmentarze.
Wszyscy stoimy nad brzegami urwiska i wszyscy w znaczeniu jednem jesteśmy, a w innem będziemy strąconymi liśćmi.
Wszyscyśmy przeznaczeni do utęsknionego wznoszenia oczu ku złotym gwiazdom, gdy stopy nasze zawieszone są nad otchłaniami.
Wszyscyśmy przeznaczeni do pościgu za urzeczywistnieniem ideału, który — kto wie? czy kiedykolwiek urzeczywistnionym zostanie i w tym pościgu jest wspólna nas wszystkich dostojność.
A że pościg tak długi, jak wieki, że krwawią się w nim drżenia nasze i pękają serca, że — kto wie? czy cel pościgu kiedykolwiek dosięgniętym będzie, w tem wspólny tragizm naszej doli.
Te są ogniwa, które pierścieniami nierozerwalnych ślubów łączą wszystkich na ziemi ludzi.
Wynikać z tego się zdaje, że wówczas tylko, gdy powstaną ogniwa inne: współczucia, współpracy, współpomocy, tamte utracą wiele ze swej tragicznej grozy.
Zdaje się to być prawdą jasną i prostą. Lecz ludzie są najmniej zdolni do wyrozumiewania takich właśnie prawd, najbardziej jasnych i prostych. Ludzie są bardzo mało zdolni do wyrozumiewania prawd, sprzeciwiających się ich grubym interesom, ich krótkim pojęciom, ich ślepym uprzedzeniom i nieuświadomionym złościom.
Przeznaczenie, jak kowal przepotężny, wykuwa niezmordowanie swe straszne, niezłomne ogniwa.
Leniwie, nietrwale, wiotko, wydobywają się z pod rąk ludzkich, niedołężnych i razem szalonych, jedyne ogniwa ratunkowe.
Cóż czynić? Usnąć w pogardzie, czy w rozpaczy? Nie! Niech ziarno pada na rolę twardą! W powietrzu zatrutem zbawcza pobudka — niech gra!

El. Orzeszkowa.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Eliza Orzeszkowa.