<<< Dane tekstu >>>
Autor J. Leński
Tytuł Z pola walki
Podtytuł Opowiadania żołnierskie
Wydawca Polskie Wydawnictwo Komunistyczne
Data wyd. 1920
Miejsce wyd. Kijów
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
JEŃCY.

Do pobliskiej stacji sprowadzono pod konwojem paru czerwonoarmistów gromadę polskich jeńców.
Byli to przeważnie chłopscy synowie z pośród tych Bartków i Wojtków, których burżuazja odziała w mundury żołnierskie, a jaśniepanowie w szlifach popędzili na rzeź bratobójczą. Zdala od kraju — na obcych ziemiach Rosji i Ukrainy kazali im bronić granic Polski, którym nikt nie zagrażał, kazali strzelać do takich, jak oni chłopów, jeno z gwiazdami czerwonemi na czapkach. I szła ta gromada synów chłopskich naprzód, oficerskiemu rozkazowi posłuszna, bagnetami swojemi zakreślała granice łajdactwa szlacheckiego, torowała drogę do władzy pasibrzuchom, co się krwawicą ludową tuczyli. Niewolny chłopek polski pomagał panu dziedzicowi ujarzmiać chłopów rosyjskich i ukraińskich, którym rewolucja wolność i ziemię nadała.
I oto teraz, jako jeniec, maszerował niemniej posłusznie przez stację do pociągu, zdany na los, który go oczekiwał.
Widok zakurzonych postaci w szarych szynelach i maciejówkach ściągnął na stację tłum gapiów, którzy przyglądali się im z zaciekawieniem.
— Jeńcy polscy… rozległ się pogwar w tłumie. Szereg uwag słychać było pod ich adresem.
— Patrzcie, jakie frencze z nowiuśkiego materjału — zauważył jakiś czerwonoarmista — żeby to tak nasz brat mógł się ubrać — dorzucił inny.
— A orłów na czapkach już nie mają. Widać je pogubili po drodze — dowcipkował chłop w tułupie, z długą czarną brodą.
— Kiedy to tam u nich czerwone gwiazdy założą? Toby i wojna się skończyła — zakonkludował żołnierzyk w łapciach.
— A tymczasem jeńcy podeszli do „tiepłuszek“. Na twarzach ich malowało się zmęczenie, w ruchach widać było niepewność. Niektórzy spoglądali z podełba na publiczność peronową. Wszyscy zaś tłoczyli się do wnętrza tiepłuszek, jak by im zależało na pośpiechu. Tu i ówdzie dawały się słyszeć mocne staropolskie słowa w rodzaju „psia mać“ i t. d.
Podeszliśmy bliżej, aby zasięgnąć informacji.
— Skąd jesteście, towarzysze? zapytał jeden z nas.
— Z poznańskiej dywizji — nastąpiła odpowiedź.
— A wy? zwrócił się do żołnierzy, skupionych przed następną tiepłuszką.
— Z pod gienerała Śmigłego — odpowiedziało chórem paru młodziaków, uśmiechając się dobrodusznie, jakby na dźwięk polskiej mowy.
— Panowie polacy? zagadnął jeniec w maciejówce, któremu ochota do pogawędki wyglądała z twarzy.
— A tak.
— A czy to panowie w Czerwonej Armji służą? pytał spoglądając na czerwone gwiazdy i cywilne ubrania nasze.
— Służymy przy armji, ale nie jako wojskowi. Wydajemy pisma i odezwy dla żołnierzy polskich.
— Tak… rzucił zdziwiony. To pewnikiem panowie nam przysyłali „Głos Komunisty“, który oficerowie zabraniali czytać. Był w naszej kompanji jeden co go za czytanie pism zakazanych rozstrzelali. Ja tam tylko trochę przeczytałem na ścianie w Żytomierzu, gdy mi kazano gazety pozdzierać.
W jednej chwili zaciekawiona publiczność otoczyła nas ze wszystkich stron. Słuchano uważnie, choć rozmowa toczyła się po polsku. Badawczy wzrok czerwonoarmistów wędrował po naszych i jenieckich twarzach, jak by chciał w nich wyczytać to, czego z rozmowy wywnioskować nie mógł. Reszta jeńców poczęła się również przysłuchiwać rozmowie.
— A pocóżeśta z nami wojowali?
— Rozkaz. Cóż my tam biedne ciarachy mogliśmy poradzić. Kazali to się ta i szło. Powiadali, że bolszewiki zbóje, że się szykują na Warszawę i że naszym w niewoli obcinają nos i uszy, przetrącają żebra i wydłubują oczy. Cośmy się tam tych okropności nasłuchali, toby człek tego na wołowej skórze nie spisał.
— No i cóż, wierzyliście w te banialuki?
— Musiał ci człowiek wierzyć, chociaż i nie całkiem, póki na własne oczy owych bolszewików nie zobaczył. Ludzie to jak i ludzie… Najpierw tom się zetknął z waszemi żołnierzami, których wzięliśmy do niewoli. Był wśród nich polak, któregom odprowadzał do komendanta placu. Gadaliśmy po drodze. Mówił do mnie cięgiem „towarzyszu!“ Nie bójta się! powiedział. Panowie wasi łżą, jak najęci. Żadnemu z was włos z głowy nie spadnie, jeśli przejdziecie na naszą stronę. Nie bardzo ja ci mu jeszcze wierzyłem. Myślałem sobie i choć to i swój, ale zawszeć bolszewik. Na badaniu trzymał się mocno. I tyś, wyrodku, w Czerwonej Armji służył — krzyczał na niego oficer, Polskę żydom zaprzedawał. — Służyłem robotnikom i chłopom — odpowiedział hardo. A oficer trach go w mordę, aż się krwią zabroczył. Co się tam potym działo — sodoma i gomora! Bili go panowie, kopali, aż go zamroczyło. Na drugi dzień rano rozstrzelali go nasi żołnierze.
— A wy, cóż to na to?
— Pewnoć, że się tak nie godzi. Czułem, że panowie boją się prawdy. Bo i poco człowieka bezbronnego mordować. Alem się otrząsnął. Roboty było tyla, że człek nie miał czasu myśleć. Coś mi tam jednak nurtowało w duszy. Razem u chłopa znalazł odezwę na piecu. Schowałem ci ją za pazuchę, i dopiero w nocy, gdy reszta chrapała, przeczytałem od deski do deski przy ogarku. Tom dopiero zrozumiał, o co panom psia ich mać — chodzi. Powiedziałem sobie, że wojować nie będę i że przy pierwszej okazji czmychnę na drugą stronę.
— No i czmychnęliście?
— A juści. Razem z kulomiotem. Szkoda było maszynki, więcem ją zabrał ze sobą. W nagrodę dostałem od komandira ten zegarek.
Dumnie pokazał na dewizkę, a potym wyjął zegarek z bocznej kieszeni.
Na twarzach otaczającej nas publiczności zarysowało się zdziwienie. Ten i ów z respektem patrzał na legjonistę, choć nie wiedział dokładnie, o co chodzi.
— Isz ty jaki — rzekła baba w zachwycie.
— Mołodiec! — rzucił czerwonoarmista.
A legun uśmiechał się życzliwie. Twarz jego wyrażała radość i zadowolenie ze spełnionego czynu.
— Dokąd jedziecie, towarzyszu?
— Do Moskwy.
— Cóż tam będziecie robić?
— Zapiszę się do Czerwonej Armji — odrzucił z dumą.
— To nasz — zauważył dowódca, który właśnie nadszedł, poklepawszy legjonistę po plecach.
Musieliśmy się pożegnać, gdyż pociąg z jeńcami ruszył.
— Do zobaczenia w Polsce! — zawołał towarzysz K.
— Niech żyje rewolucja! — odpowiedział żołnierz.
Parę czapek poleciało do góry. Poczym z kilku naraz piersi huknęła pieśń „Czerwonego“.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Julian Leszczyński.