<<< Dane tekstu >>>
Autor J. Leński
Tytuł Z pola walki
Podtytuł Opowiadania żołnierskie
Wydawca Polskie Wydawnictwo Komunistyczne
Data wyd. 1920
Miejsce wyd. Kijów
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
OPRAWCY.

Pluton ułanów z porucznikiem na czele skoro świt wyruszył z miasta.
Żołnierze, którzy, jak to zwykle bywa, nie wiedzieli dokąd i po co jadą, w milczeniu podążali za swoim porucznikiem. Każdy z nich snuł wszelakie domysły o wyprawie, o jej możliwych niebezpieczeństwach i przypominał sobie dotychczasowe przygody na wojnie.
Pan porucznik jechał na kasztanowatym rumaku, ściągając co chwila nerwowym ruchem ręki cugle, jakby chciał wypróbować konia przed bitwą.
Pluton ułanów podążał szosą ku pobliskiemu lasowi. Po obu stronach rozpościerały się zbożowe łany w blaskach wschodzącego słońca. Była to pora letnia przed żniwami.
Kiedy pluton dobiegł figury Chrystusa, która znajdowała się na rozstaju, pan porucznik dał znak ręką, a potym skomenderował:
— Pluton stój!— Żołnierze zatrzymali się posłusznie. Konie stanęły, jak wryte, zlekka przebierając nogami i nachylając łby ku trawie.
— Trzeba nam wjechać w las, który tam oto widzicie — mówił porucznik. W głębi lasu jest polana, na której usadowił się nieprzyjaciel. Trza go będzie osaczyć zwartym pierścieniem i… — zaciął się pan porucznik — wziąć do niewoli.
Głos porucznika brzmiał jakoś dziwnie, jakby w tym, co mówi, była przesada i jakby to, co czynić każe, nie miało nic wspólnego z operacjami wojskowemi.
— A jeśli będą stawiali opór? — zapytał jeden z żołnierzy.
— Strzelać, jak do psów — odparł opryskliwie porucznik. — Kanalja!.. — mruknął sam do siebie.
— Ordynans! — zawołał porucznik, gdy żołnierze wyciągniętym sznurem ruszyli przez pole do lasu.
— Rozkaz, panie poruczniku — odrzekł żołnierz, który jechał tuż za nim. Po chwili koń jego, wspinając się na tylnych nogach i zalewając pianą uździenicę, tańczył przed porucznikiem.
— Pojedziesz tą ścieżką, która prowadzi przez las do pobliskiego majątku. Zapytasz tam o pana Ruszczyca i powiesz mu, żeśmy już przybyli i żeby był spokojny.
— Rozkaz! — wyrzekł żołnierz lakonicznie i pocwałował naprzód, zmiatając tumany kurzu po drodze.
Żołnierze ruszyli stępa na przełaj przez pole. Po paru minutach konie wjechały do lasu, poczym zboczywszy od ścieżki, przemykać się poczęły między rzedniejącemi drzewami. W oddali zarysowywała się polana, na której widać było gromadę ludzi, skąpaną w blaskach słonecznych.
Wkrótce oczom żołnierzy przedstawił się dziwny i całkiem nieoczekiwany widok. Oto gromada chłopów i kobiet wiejskich skupiła się koło jakiegoś człowieka, który żywo giestykulował rękoma. Coraz wyraźniej dobiegały poszczególne słowa i zdania jego mowy:
— Towarzysze! — wołał on nieco ochrypłym, lecz wciąż jeszcze dobitnym i podniesionym głosem. — Wasz dziedzic i wyzyskiwacz chce was zgnoić w czworakach, zagłodzić wasze dzieci, ludzi w bydlęta obrócić. Nie dość, że musicie harować od świtu do nocy, że rodziny wasze oprócz zgniłych ziemniaków nie mają czego do gęby włożyć, jeszcze przyjdzie taki łotr i urąga twej nędzy, traktując cię gorzej od psa. Każe ci czapkować do ziemi, a jak nie chcesz — to fora ze dwora.
Żołnierze chciwie nastawili uszu. Twarz pana porucznika drgała nerwowo, a w oczach zamigotał blask złowrogi.
— Hola, panowie szlachta… Jesteśmy ludźmi z tej samej, co i wy gliny i pomiatać sobą nie damy. Wara wam do naszego życia. Do czasu zginamy swoje karki w jarzmie… Nadchodzi dzień, gdy lud przepędzi was z folwarków, i gospodarstwa, które krwią i potem swoim użyźniał, weźmie w swoje ręce. Krzywdzie naszej musi stać się zadość. Jeno trza nam iść ławą…
Ułani rozsypali się w łańcuch, otoczywszy polanę dokoła. Tuż przy nich za drzewami stało pięciu żandarmów z brauningami w garściach, gotowych do rzucenia się na upatrzone ofiary. Oczy im świeciły złowrogo, a usta drgały katowskim uśmiechem.
Gdy już pluton ustawił się w pogotowiu bojowym, skoczyli nagle w tłum, pochwyciwszy mówcę z tyłu za bary, a oficer skomenderował:
— Baczność! Gotuj broń!
Zaszczękały karabiny. Gromada chłopska cofnęła się mimowoli wstecz, a potym runęła naprzód, jakby chcąc się przedostać przez kordon żołnierzy. Powstrzymał ją jednak widok, najeżonych bagnetów. Zdziwienie i przestrach odmalowały się na ogorzałych twarzach. Nikt się widać tego nie spodziewał.
— Stać! — huknął porucznik. — Jesteście aresztowani. Delegaci waszego związku zostaną odprowadzeni do więzienia.
— Jakim prawem? — zagadnął porucznika młody parobczak w płóciennej sukmanie.
— Jakim prawem — przedrzeźniał porucznik. — Ja tu wam zaraz pokażę prawo.
— Związek nasz jest legalny — usiłował ktoś tłumaczyć oficerowi i żandarmom, ale pan porucznik przerwał mu hałaśliwie:
— Milczeć! Strajków się wam zachciewa! Ja was nauczę moresu. Kładźcie go — komenderował dalej.
Żandarmi powalili mówcę na ziemię, a tym czasem jeden z nich przyniósł pęk rózeg z lasu.
— Spuszczać mu portki!
W mig plecy skazańca zostały obnażone.
W tej chwili rozległ się tentent kopyt końskich na drodze. Szybko mknęła karoca, której towar szył ordynans na koniu. Wewnątrz jej siedział wypasiony jegomość z dwoma dziewczętami.
Wkrótce zrównali się z żołnierzami. Jegomość w myśliwskim stroju uchylił kapelusza, a porucznik salutował z uśmiechem.
— Witam dobrodzieja — zawołał uradowany przybysz. Jakżeż udała się obława?
— Jak pan widzi — odrzekł porucznik. Chcemy im teraz dać nauczkę, którąby zakarbowali sobie na długie lata w pamięci.
— Ha… ha… — śmiał się grubas. — Zamiast karczmy urządzili związek, a wczoraj wieczorem porzucili robotę. Ale panowie żandarmi zamknęli im budę. Wyobraź pan sobie, że w kasie związkowej znaleziono aż pięć tysięcy marek.
— Wiadoma rzecz, bolszewickie pieniądze — dorzucił jeden z żandarmów. A drugi wyciągnąwszy z zanadrza szmat czerwieni zawołał:
— I czerwony sztandar!
Na widok sztandaru nienawiść błysnęła w oczach porucznika.
— Połóżcie tę płachtę agitatorowi na plecach, aby panienki się nie gorszyły.
Sponsowiałe panienki zerkały z pod oka na to widowisko. Patrzały, jak żandarm począł chłostać z całej siły aresztowanego, jak krew bryznęła z pod płachty, której czerwień spurpurowiała jeszcze bardziej. Głuchy jęk wydobywał się z piersi delikwenta.
Długo jeszcze trwała egzekucja, której panowie przyglądali się z zadowoleniem, a chłopi w złowrogim milczeniu… Żołnierze zaś spoglądali na nią z podełba. Trudno powiedzieć, co się tam w głębi ich duszy działo. W każdym bądź razie zachmurzone twarze nie wróżyły nic dobrego…

Nazajutrz po przyjęciu we dworze znaleziono porucznika w ogrodzie z roztrzaskaną głową.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Julian Leszczyński.