Za błękitami (Weyssenhoff, 1903)/I
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Za błękitami |
Wydawca | Gebethner i Wolff |
Data wyd. | 1903 |
Druk | W. L. Anczyc i Spółka |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Ilustrator | Konstanty Górski |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Ogród spacerowy w Bernatowicach słynie z piękności drzew i z estetycznego ich układu. Założony został w początku stulecia, wówczas, kiedy księżna Izabella Czartoryska pisała swe »Myśli różne o sposobie zakładania ogrodów«, rozpoczynając od cytaty z Pope’a. Wielkie samotne dęby, niespodziewany rozkład klombów, umiejętne połączenie odcieni zieloności, ruina »upoważniona dębem starym«, grupy drzew »przyzwoite na osłonienie monumentu lub pamiątki« — przypominają dzisiaj, po dziewięćdziesięciu latach, powabne myśli księżnej. I, choć kilka zaledwie olbrzymów pamięta może rozumny uśmiech tej pani, choć może niejeden »Sadzący« skrzywił lub przerobił plan pierwotny, w postarzałych koronach wieje dotąd imię kobiety, której impuls cywilizacyjny czujemy jeszcze dzisiaj przy schyłku wieku. »Księżna kuma« niechętnie doradzała sadzenie drzew zagranicznych, chwaląc stylem swym wdzięcznym i tkliwym piękności drzew polskich. Dodawała jednak, że gdyby kto chciał, »wolno mu będzie« sprowadzać gatunki z zagranicy. Z tego pozwolenia skorzystał widocznie pan podkomorzy Okszyc, pradziad obecnego właściciela Bernatowic. W założonym przez niego parku, obok wielkiego bogactwa drzew krajowych, są i okazy rzadkie zamorskie. Każdy, kto tu przyjeżdża musi obowiązkowo obejrzeć tulipanowiec, salisburyę i mimozy. W pobliżu dużego, półpiętrowego dworu z frontonem greckim, noszącym datę 1808 i dewizę łacińską, wznosi się też ładna oranżerya.
Jest lipiec. Kończy się upalny dzień.
Płyną zapachy kwitnących akacyi i woń ziemi spoconej, już trochę sennej. Monotonny przyśpiewek komarów przerwie czasem ostre bzyknięcie, jak dźwięk zerwanej struny: to jeden z tancerzy odłączył się od kolumny i zapragnął krwi pana Stanisława. Okszyc wtedy macha niecierpliwie ręką, albo puszcza kłąb dymu z papierosa. Nie można czytać na tym tarasie, a jednak szkoda wracać do domu.
Zahuczy czasem spóźniony trzmiel, powracając z łupem do gniazda; woda szumi w zastawie; z pól dolatują pomieszane głosy ludzi i bydła — pogodne.
Okszyc odłożył okulary i przetarł zmęczone oczy. Jego twarz, młoda jeszcze, nie ma rumieńców; długi, cienki nos o nadmiernie wykrojonych nozdrzach porusza się nerwowem skrzywieniem. Ubranie wisi jakoś na panu Stanisławie. Nie dobrze wygląda w tym roku, chociaż powraca z podróży na Wschód, która miała mu posłużyć.
Jest to oryginał i marzyciel. Zamożny, bardzo wykształcony, poważany ogólnie, nie żeni się jednak do 35 roku życia i nie bierze się do żadnej produkcyjnej pracy. Rządzi trochę majątkiem, bardzo mało, czyta za dużo i to o rzeczach najniepotrzebniejszych: o sztuce i archeologii. Brak mu, widać, ambicyi.
Taką ma powszechnie opinię Stanisław Okszyc. Opinia ta jest oczywiście na-pół powierzchowna i na-pół fałszywa. Zadziwiono-by się, gdyby wiedziano, o czem teraz myśli ten uczony bez ambicyi.
Myśli, czy usłyszy wilgę. Lubi ten okrzyk rytmiczny ptaka, który wabi swą ukrytą między liśćmi towarzyszkę klasyczną inwokacyą złożoną z trochejów.
A samiczka odpowiada zalotnie w tonie przedłużonego spondeju.
Pan Stanisław myśli prawie poważnie: — Jeżeli dzisiaj jeszcze usłyszę wilgę, to spotkam Ją nareszcie.
Ale już późno. Wilgi zwykle gwiżdżą około południa.
∗ ∗
∗ |
Rozległ się tentent konia z drugiej strony domu, od podjazdu. — Okszyc skrzywił się, bo nie lubił depesz i nieproszonych gości. Posłyszał zbliżający się przez pokoje chód mężczyzny w grubych butach, przez chwilę zgadywał, ale ujrzawszy we drzwiach tęgą postać Frania Wareckiego, ucieszył się, bo mogło być gorzej.
Przytem, kobiety przepadały za nim, jak sam mówił.
Okszyc lubił Wareckiego za jego powierzchowność, tak dobrze zastosowaną do zajęć i pragnień, że stawała się estetyczną. Lubił też jego rozmowę płaską, ale dorzeczną i szczerą; widział w nim dobry typ młodego szlachcica, który w salonie był trochę parobkiem, ale zato w polu i na koniu — trochę panem. Traktował go przyjaźnie.
— Mój Stachu — rzekł Warecki zaraz po przywitaniu — przyjeżdżam do ciebie z wielką prośbą: pożycz mi ze dwieście rubli, które ci oddam po zbiorach, bom tak się wypłukał...
Okszyc dobył odrazu dwieście rubli z pugilaresu, dał je i dopiero potem zapytał:
— A na cóż ci to potrzeba?
— O! zaraz na co? — zaśmiał się Franio, pokazując szeroki rząd zębów pod wyszczotkowanym w górę ciemnym wąsem — są chwile w życiu człowieka. — Zresztą entre nous powiem ci, że spotkałem w Warszawie Fiutkę — wiesz? Fiutka, ta co była ze Zbarazkim? Ona odemnie nic nie bierze, ale czasem muszę wystąpić z jaką owacyą, niby zamiast kwiatów.
Okszyc słuchał, mrużąc oczy i puszczając dym papierosa cienkiem pasmem przez małe usta, które składał dziwacznie w ciup, marszcząc skórę naokoło. Przerwał Wareckiemu:
— Oj ty! wiecznie włóczysz się za spódnicami.
— Cóż robić? Kiedy, mówię ci, jak zobaczę ładną kobietkę, zaraz mam do niej taką… jak by to? — sympatyjkę. Zaraz muszę dowiedzieć się, czy się uda? I zwykle uda się, tylko trzeba umieć. Zresztą, znają się one, bestye, na mężczyznach. Jak który zacznie traktować od filozofii, od kurtuazyi, od wielkich tam sentymentów, to każda myśli: nudziarz, albo co gorszego. Ale jak się zabrać po przyjacielsku, a pomówić trochę ciepło, a poprosić, — to, słowo daję, prawie każda uzna za stosowne nie być zbyt srogą.
Okszyc słuchał bez najmniejszego zapału, jednak z uwagą.
— Mówisz naturalnie o kokotkach? — zapytał Frania.
— Ee! — i mężatki są bardzo podobne. Nawet powiem ci, entre nous, ta mała Wahrfeld, albo pani Doryna… ja ich tam nie kurmacheruję, bo to wiele zachodu i mało pożytku; ale gdybym tylko chciał — fiu, fiu.
— Wiesz, Franiu, że się tak o kobietach nie mówi.
Spojrzał młodemu urwisowi głęboko w oczy, aż tamten zarumienił się i począł się wykręcać:
— Przecież ich nie obmawiam; tylko tak mi się zdaje, sądząc po ich obejściu, a może się mylę?…
— Ja tych pań prawie nie znam — rzekł Okszyc — nie obchodzą mnie wcale; ale obchodzi mnie kobieta moja w każdej kobiecie.
Warecki spojrzał na Okszyca trochę jak na waryata, a pan Stanisław mówił, patrząc w dal ogrodu, jakby się zwracał do drzew, zwykłych jego rojeń powierników:
— Tak. Ja cenię w każdej kobiecie jej godność człowieczą. Nie
ten pospolity »honor«, ale godność kobiecą. Mogę szanować i taką kobietę, która oddała się mężczyźnie z prawdziwej miłości, chociażby naprzykład uciekła od męża. Oczywiście — trzeba znać każdą taką historyę, zanim się ją oceni. Ale to mnie poprostu boli, jeżeli kobieta, mająca w sobie pierwiastki piękna moralnego, kobieta zdolna miłości, upada przez próżniactwo lub rozpustę. Ja wierzę w anioły niewieście, mieszkające nawet w pospolitych na pozór kobietach. Te anioły śpią w nich — i mężczyzna może je obudzić, albo zbezcześcić i zabić. I to mi jest wstrętne. Dlatego odłączam te brudne lub biedne wyrobnice miłości od kobiet, stojących wyżej w społecznej i moralnej hierarchii. I kiedy o tych ostatnich słyszę coś uwłaczającego, boli mnie to — powtarzam — bo i ja kocham kobietę, tylko inaczej, dla niej bardziej, niż dla siebie, a kocham ją może lepiej, niż wy.
Powstał i chudą swą, długą postać wyprostował. Oczy świeciły mu blaskiem trochę błędnym. Chociaż wypiękniał i coś duchowo rycerskiego było w jego postawie, Warecki zauważył po cichu, że »temu tak łatwo nie uda się z każdą«, nawet gdyby jej »wygarnął tę przedmowę«.
Zapytał o co innego:
— Może jesteś zaręczony?
— Tak — rzekł Okszyc, patrząc gdzieś w górę i w dal na ostatnie blaski słońca — jestem zaręczony oddawna, ale nie wiem, czy Ją kiedy spotkam...
Franio coraz podejrzliwiej spoglądał na Okszyca i poszukał innego przedmiotu rozmowy.
— Co to czytasz? — zapytał.
Okszyc, jak pierwej zdawał się mówić nie do Wareckiego, tak i teraz nie śpieszył się z odpowiedzią. Zaczął ciągnąć nerwowo raz po raz dym z papierosa i zakaszlał ciężko.
— Poco ty palisz tyle, mój Stachu? — rzekł Warecki, który, mimo różności usposobień, lubił i szanował Okszyca.
— Ha, przyzwyczaiłem się. Chodźmy do pokoju, bo trochę już chłodno.
Rzucili jeszcze okiem na dogasający dzień. Na niebie zachodnie łuny przejrzyste walczyły z gęstszym fioletem, który powoli wchłaniał je w siebie i nieznacznie stawał się nocnym błękitem. Nad domem, w zenicie, zaczęły drżeć białe gwiazdy.
— Czy słyszałeś dzisiaj wilgi? — zapytał nagle Okszyc, bez związku z rozmową.
— Oj jej! ile ich tam jest u mnie! A tobie na co ta zwierzyna?
— Na nic — lubię ich głos…
∗ ∗
∗ |
Zebrali fotografie z ławki i weszli do domu. Przy lampach powtórzył Warecki pytanie, wskazując na książkę:
— Co to czytasz?
— To jest coś nowego o muzeach ateńskich. Bardzo ciekawe są wykopane na Akropolis posągi kobiece. Jak ci się ta podoba? Patrz — rzekł, podając Wareckiemu dużą fotografię.
Franio popatrzył, pokręcił głową i odpowiedział:
— Cóż mi się ma podobać? ten długi nos nawet nie grecki, te ukośne oczy, ten głupi uśmiech? Albo ta koszula ułożona w fałdy, jak kolumna.
— To jest archaiczny typ attycki; a co do koszuli, dobrześ to powiedział; ten chiton wygląda, jak kolumna jońska. Ale ta nie dla ciebie — znajdę ci inną.
Przerzucił stos kartonów i wynalazł Wenerę Melijską, w doskonałej, nie retuszowanej fotografii Brauna.
— Cóż o tej powiesz?
Jednak widać, że to nie byle kto... Niema co mówić — tęga baba!
Uśmiechnął się do niej inaczej, niż wtedy, gdy mówił o Fiutce; wpatrywał się dość długo, z pewnem nawet uszanowaniem.
Może to czynił trochę przez ustępstwo dla Okszyca, a może nawet na tę pierwotną duszę i nierozumiejące oczy podziałała powaga tej boskiej nagości.
Przeszli do sali jadalnej na kolacyę.
Okszyc był już rad z odwiedzin, bo lubił Wareckiego za jego serdeczną szczerość; Franio zaś dostał pieniędzy, dostał dobrego wina, rozgadał się i zaczął troszczyć się o zdrowie krewnego.
— Za dużo palisz, siedzisz ciągle w domu — to nie dobrze, Stachu.
— Czy nie dobrze? — pytał pan Stanisław z pobłażliwym uśmiechem.
— Oczywiście. Wiesz co? chodźmy jutro na dubelty.
— Idźmy na dubelty.
— A pojutrze pojedźmy razem na imieniny pani Anny do Rzędzina. Będzie tam duży zjazd, mnóstwo panien do wyboru. Tylko jeżeli jesteś zaręczony?...
— E, gdzież tam! Mówiłem sobie tak. Może się z tobą wybiorę. Ja jeszcze lubię poznawać panny.
— Brawo, Stachu! — zawołał Franio. — Będzie tam jedna panna z Podola. Mówię ci rzęsy takie — (pokazał długość pół palca) wysmukła, śliczna dziewczyna — a łydki!...
Pocałował palce z rozrzewnieniem.
— Ech, mój Franiu, jak ty znowu gadasz?
— No cóż? widziałem, jak wsiadała na konia. Czegóż nie mam patrzeć? Albo dlaczego ona nie ma mieć pięknych łydek?
— Już dobrze. Jak się nazywa?
— Halka Marliczówna.
— Córka tego bogatego Marlicza?
— Nie — i to jest właśnie jej defekt: nie ma posagu. Dla tego też ja nie mogę o niej myśleć. Ożeń się ty z nią, Stachu.
— Ech, ja... już stary jestem, dla niej w każdym razie.
— Cóż znowu? masz trzydzieści trzy lata.
— Trzydzieści pięć.
— Ja ci ją skaptuję; chcesz?
— Daj pokój, Franiu; to są zbyt poważne sprawy, aby je można tak po prostu załatwiać.
— A jakie się załatwiają zawsze? Przyjeżdżasz; wiedzą, kto jesteś; matce się przedstawiasz (jest tylko matka). Matka ci mówi, że słyszała o tobie, albo o twoim ojcu, kłaniasz się. — Dosyć. — Potem zawracasz pannie kontramarkę: opowiadasz jej o Grecyi, o Atenach, o boginiach. Już ja cię przecie nie będę uczył, co masz jej mówić o Grecyi.
W miarę jak Warecki wpadał w humor, Okszyc pochmurniał. Aż Frania to zniecierpliwiło i skrócił odwiedziny. Jako starszemu, bogatszemu i wogóle wyższemu na drabinie społecznej, Warecki nie śmiał powiedzieć Okszycowi:
— Jesteś niedołęga.
Ale myślał tak, wracając konno, po księżycu, do domu.