Zaręczyny Jana Bełzkiego (Weyssenhoff, 1903)/Prądniki, dnia 23-go lutego
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Zaręczyny Jana Bełzkiego |
Wydawca | Gebethner i Wolff |
Data wyd. | 1903 |
Druk | W. L. Anczyc i Spółka |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Ilustrator | Konstanty Górski |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Przyjechałem, przebrałem się już z podróży i czekam. Oznajmiłem, że przyjadę dzisiaj, ale są dwa pociągi: południowy i wieczorny. Oczywiście wybrałem pierwszy. Celina przypuszczała zapewne, że przyjadę wieczorem. Niema jej w domu, łyżwuje gdzieś podobno na stawach, o kilka wiorst odległych. Ja tam nie pojadę, bo teraz zachód słońca wczesny i ona zapewne zaraz wróci; — siedzę sobie w gościnnym pokoju i piszę.
Ile ja przemyślałem o niej w tym pokoju, jak znam te obicia i meble! Nocowałem nawet tutaj za życia tego starego, podczas polowań zimowych i w lecie, i w jesieni... ile to już razy! Czy mi tu dobrze było, czy bardzo źle? Wieje do mnie ze ścian znajomych dawny nastrój; pamiętam go, jakby był wczorajszy. Po wieczorze, spędzonym w jej towarzystwie, idę spać zły, niezadowolony z siebie, rozstrojony nerwowo do najwyższego stopnia. Gdy było wiele osób, to ginąłem w tłumie i nie mogłem się do niej zbliżyć; kiedym z nią rozmawiał, nie powiedziałem tyle i tak dobrze, jakbym tego pragnął. Zawsze też wzrok mój przeszkadzał wymowie: zanadtom na nią patrzył, — a wrażenie jej obrazu, estetyczno-zmysłowe, przyćmiewało swobodny tok myśli, zabijało werwę słowa. Biegły mi za nią oczy tak naturalnie, że chyba przemocą mogłem je oderwać, kiedy to patrzenie stawało się krępującem, lub śmiesznem... Pamiętam też obok wszystkich jej słów, cały akompaniament ruchów, obrotów, gry twarzy, i kiedy przypomnę spędzoną z nią jaką godzinę, nie tylko ją w myśli powtarzam, ale i rysuję. Z owych czasów nigdy nie wraca mi jej postać samotna; widzę ją otoczoną mężczyznami. W grupie, dośrodkowo skupionej, jest jeden, czasem kilku uszczęśliwionych specyalnym względem: z tym najlepiej tańcować, ten zamianowany najdowcipniejszym, tamten znów »najwierniejszym starym przyjacielem«. Jeden stoi za krzesłem i korzysta z przechyleń głowy, drugi ma klasyczne miejsce po lewej stronie Celiny, trzeci usiadł gdzieś tak w kącie, że co chwila krzyżuje z nią spojrzenie, — a ona tym pułkiem dowodzi z nadzwyczajną wprawą i widoczną przyjemnością. Każdemu choć na chwilę się wyda, że on tu gra na pierwszych skrzypcach, a to tylko ona lekką ręką trąca po kolei cudze czułe struny. Mówi o wszystkiem i o niczem, podkreśla udany koncept a niezgrabny zaciera; dowcipny staje się przy niej dowcipniejszym, nieśmiały wymownym, a zwłaszcza kto ją zobaczy pierwszy raz, poczuje odrazu tę podbójczą ciekawość kobiecą, która go ogarnie jak przyjemny, ciepły zapach. Oczy tak się jej świecą, gdy się bawi, a usta tak łatwo szczebiocą, i śmieje się, śmieje, i naokoło siebie rozsiewa śmiech, niepokój i magnetyczne promienie... Piękna jest, ale nie taką ja ją lubię. Czy to tak wielka przyjemność skupiać na sobie te wszystkie mniej lub więcej pożądliwe spojrzenia? Czy warto pierwszemu lepszemu dać choćby szczyptę serdecznej poufałości?
Im bardziej ona bawiła się z innymi, tem ja stawałem się chmurniejszym. I nie mogłem już zdobyć się na wesołość, chociażby ku mnie skierowała swe uśmiechy i swój szczebiot. Zdarzała się wtedy rzecz dziwna: mówiąc ze mną, ta kobieta tak pewna siebie, tak swobodna, poważniała i rumieniła się czasem na dobre, kiedym na jakie jej słowo, zbyt rozigrane i nierozważne, odpowiedział przymuszonym uśmiechem, albo milczeniem. Ani to gniew, ani silne wzruszenie były powodem tych rumieńców, — poprostu rozdźwięk naszych wzajemnych nastrojów, uderzenie tańczącej fali o stały ląd. Chociaż antypatyczny nie byłem jej nigdy, musiałem często, zwłaszcza w liczniejszem towarzystwie, trochę ją nudzić.
A mnie taki naprzykład wieczór doprowadzał do nerwowej rozpaczy. Nie mogąc potem zmrużyć oka przez całą noc, widziałem ciągle przed sobą kochaną, niedostępną postać, otoczoną tłumem. Całe niezadowolenie z niej, czy z siebie samego, przelewałem na ów orszak, dzielący ją odemnie, nienawistny.
Czym ją wtedy już kochał? Nie tak, jak dzisiaj — to pewna, jednak rozkosz i szczęście widziałem zawsze w jej postaci i każdy mój sen miłosny miał jej rysy.
Mówiono mi o niej, że zbyt światowa, że zalotna na zimno, że pusta, — a ja czułem, że to tylko nawpół prawda, bo pod tym pozorem zewnętrznym kryje się kobieta inna, przeczuwana i moja. Tylko, aby poznać tę jej głębszą istotę, trzeba było wynurzyć trochę moich uczuć i pragnień, trzeba było serdecznej, poufalszej rozmowy, na którą ja długo nie mogłem się zdobyć. Dziwna jakaś nieśmiałość i przesadne uszanowanie zamykały mi usta: tej najmilszej i najuprzejmiejszej bałem się poprostu, jak ognia, tę kobietę, którą świat nazywał zimną kokietką, ja szanowałem, jak kapłankę. Instynkt mnie nie mylił. Jaka ona teraz inna, gdy już te lody prysły między nami! Jak spoważniały jej oczy! Jak to serce umie być subtelnie domyślne!...
Szmer w przedpokoju oderwał mnie od pisania. Wracam — to tylko służba się kręci.
Słońce już nizko — wkrótce musi przecie Celina powrócić. Bawi tam trochę długo, ale cóż ma w domu robić? Sądziła, że przyjadę wieczorem, bo nawet pociąg ten jest wygodniejszy.
Już mi się pisać nie chce, będę patrzał przez okno, widać stąd aleję wjazdową na kilkaset kroków.
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |
Noc późna, ale że i tak spać nie będę, więc zapisuję świeże wrażenia ostatnich godzin.
Nie daj mi Boże czekać tak na nią, jak dzisiaj o zachodzie słońca! Wychodziłem na dziedziniec, — wracałem, chciałem pisać, nie mogłem i, ubrawszy się nareszcie w futro, zacząłem chodzić przed domem. Księżyc już się rozsrebrzył i śnieg zaczął błękitnieć. Jasno było ciągle, tylko coraz inaczej: cienie osłabły, przychodziła noc mroźna i z nią straszny palący niepokój.
Nareszcie! Słyszę dzwonki — coraz bliżej — wpadają w aleję sanki — lecą wprost na mnie dużym kłusem parskające konie. Widzę: Celina powozi, obok pani Grabska, a z tyłu — furman czy lokaj? Żebyż lokaj! ale nie. W niepewnym półmroku księżycowej nocy widzę jakąś sylwetkę zgrabną, poufale nachyloną do dam, — przy zakręcie widzę ostry, ładny profil ze śpiczastą bródką i poznaję wreszcie uśmiechnięte oczy — Alfreda Valfort.
Naraz mi się w skroniach zrobiło ciepło. Wyprostowałem się przed drzwiami, nie robiąc kroku naprzód. Ale Celina spostrzegła mnie już, tak ślicznie zatrzepotała się na sankach, lejce rzuciła na kolana pani Grabskiej, aż je Alfred, przechyliwszy się gwałtownie, schwycił i, zanim ochłonąłem, była przedemną, podając mi obie dłonie.
— Długo czekałeś? — rzekła cicho po polsku.
Nie mogłem się gniewać, a nawet było śmiesznem okazywać niezadowolenie, — jednak musiałem być nieswój i sztywny, bo mnie Valfort, trzymając jeszcze spienione konie, tak ze swego wysokiego kozła zagadnął:
— Oto jest Bełzki, zamrożony w posąg oczekiwania. Jeżeli go ten gorący shake-hands nie rozpuści, doprawdy stał się lodem.
Nic mu nie odpowiedziałem. Nie znoszę, gdy kto na mnie, choć bez żółci, rzuci komiczne światło. Co gorsza, czułem się prześcigniętym. To, co mówił Valfort, nie było tak znowu bardzo dowcipne, jednak stokroć dowcipniejsze od mego milczenia. On był swobodny i wesół, ja — zły i zmieszany. Jak on przytem wygląda, ten mały, z tą swoją głową młodego fauna! Ładny jest, niema co mówić, a nawet do Celiny podobny, tylko ona wysoka i ma jasne włosy, a Valfort jest mały i czarny, ale oczy mają takie same, oczy trochę wypukłe, blado-błękitne, kiedy spokojne, a gdy się ożywią uśmiechem, promieniejące czarnym blaskiem nadmiernie powiększonych źrenic. Celina ma tylko łagodniejszy wyraz i trochę złota w oprawie oczu, jakiś rudy cień, jak w załamaniach pentelijskich marmurów.
Scena przed drzwiami trwała chwilę i każdy się jakoś śpieszył, żeby ją skrócić. Wracający z przejażdżki musieli zmienić ubranie, a ja, pozostawszy sam przez kwadrans, miałem czas wyrozumować sobie błahość całego zajścia. Może też nikt nie zrozumiał, com ja czuł przez chwilę? Czasem w jednem szybkiem ściśnieniu serca odegra się w człowieku dramat, a świadkowie zobaczą tylko bolesny kurcz, albo nagłą bladość twarzy i, jeżeli przez uprzejmość nie spytają: co ci jest? — to wzruszą ramionami. Dostrzegłem jednak, że Celina przez cały wieczór, jakby się poczuwała do lekkiej winy, zdwoiła swą serdeczność w obejściu ze mną, może dla zatarcia przykrego wrażenia mego przyjazdu, — a cóż jej się kiedy nie uda?