Zatopiony skarb/5
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Zatopiony skarb |
Wydawca | Wydawnictwo „Republika”, Sp. z o.o. |
Data wyd. | 10.8.1939 |
Druk | drukarnia własna, Łódź |
Miejsce wyd. | Łódź |
Tłumacz | Anonimowy |
Tytuł orygin. | Tytuł cyklu: Lord Lister, genannt Raffles, der grosse Unbekannte |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI Cały tekst |
Indeks stron |
Na tym przerwano chwilowo dalsze poszukiwania. Trzej mężczyźni znaleźli sobie ustronne miejsce na skalnym cyplu i z apetytem zabrali się do spożywania zapasów które im stary oberżysta dał na drogę.
Raffles był w świetnym humorze. Przeświadczony był głęboko że jeszcze dzisiejszej nocy zdoła wykonać swój plan. Brand zapatrywał się na tę sprawę mniej optymistycznie. Szum wody znajdującej się w podziemiu wstrząsał całym cyplem... Ale teraz odgłosy te nie obudziły w sercach naszych przyjaciół niepokoju. Przez dłuższą chwilę przysłuchiwali się im w milczeniu.
— Czy natrafiłeś na otwór w ścianie, przez który woda morska przedostaje się do groty? — zapytał Brand.
— Na własnej skórze odczułem, gdzie się ten otwór znajduje — odparł Raffles. — Prąd jest w tym miejscu tak silny, że pomimo ciężkiego kamienia, przywiązanego do stóp, siła wody odrzuciła mnie aż na drugą ścianę studni. Musicie wiedzieć, że na dole studnia ta rozszerza się znacznie i tworzy podziemne jezioro.
— W jaki sposób sprowadzimy tu nasze skafandry?
— Oczywiście, w naszej łodzi... Korzystając z ciemności, podpłyniemy pod skalną ścianę.. Nikomu nie wpadnie na myśl wałęsać się tu po zapadnięciu nocy.
— Mamy pełnię księżyca — rzucił Brand znaczącym tonem.
— Cóż to nam szkodzi?... Nikt i tak nic nie zobaczy ponieważ w pobliżu nie widać żadnego okrętu... Wszystkie lodzie rybackie skrzętnie omijają „Głowę Szatana“.
Brand potrząsnął głową.
— Nie wiem czemu to przypisać, ale mam jakieś złe przeczucia. Obawiam się, że wypadki potoczą się inaczej, niż sobie wyobrażasz. Nie jestem tchórzem, i niejeden raz wdziewałem na siebie skafander, ale przeczuwam, że nasza hiszpańska wyprawa musi się zakończyć fiaskiem.
— Trzeba ryzykować, jeśli się chce zarobić miliony, panie Brand — wtrącił się do rozmowy Henderson, zajęty czyszczeniem aluminiowych talerzy piaskiem i wodą morską.
Brand zamilkł.
— I cóż dalej mamy robić, podczas tego wściekłego upału — mruknął do siebie.
— Musimy najpierw trochę odpocząć — odparł Raffles. — Za godzinę odświeżymy się kąpielą w morzu. Pokrzepieni i wypoczęci, udamy się na poszukiwanie naszej lodzi, która ukryta jest w miejscu, odległym stąd o dwadzieścia minut marszu. Przygotujemy naszego poczciwego „Delfina“ na przyjęcie skarbów, z zapadnięciem zmroku podpłyniemy tutaj. Wtedy dopiero zacznie się najtrudniejsza część naszej wyprawy. Gdy zdobędziemy skarb, wrócimy natychmiast do Anglii. Po drodze możemy wstąpić, jeśli oczywiście zechcesz, do Nizzy lub Monte Carlo...
— Niech nam się tylko powiedzie! Powiem ci później, jakie mam plany — odparł Brand niechętnie. — Niestety, narazie jeszcze do tego daleko.
Po kąpieli trzej przyjaciele zapalili papierosy i zamierzali właśnie udać się w dalszą drogę gdy nad głowami ich przeleciało stado ptaków. Brand spojrzał w górę ze zdziwieniem:
— Gołębie! — zawołał. — Dziwne, że lecą od strony morza!
— A może to zwykłe jaskółki? — zapytał Raffles, który zbyt późno podniósł głowę.
— O nie, mylordzie — wtrącił się do rozmowy Henderson. — To były z całą pewnością gołębie i to pocztowe... Znam się na tym.... Lata cale strawiłem na hodowaniu gołębi. Lecą ze wschodu.... Trudno przypuścić, aby mogły przefrunąć całą szerokość Morza Śródziemnego.
— Gołąb pocztowy okazuje czasem niezwykłą wytrzymałość... Przypuszczam jednak, że gołębie te przebyły przestrzeń znacznie mniejszą powiedzmy, że wypuszczone były z okrętu przemytników! — odezwał się Raffles.
— Do licha.. To samo miałem na myśli — zawołał Brand.
Zapanowała cisza.
— Jeszcze jedne powód do pośpiechu — odezwał się wreszcie Raffles. — To ustronne miejsce nadaje się do przechowywania towaru pochodzącego z przemytu.
— Ale jak dostać się na brzeg od strony morza skoro pełno tu skał podwodnych uniemożliwiających żeglugę?
— To prawda... Mimo to gołębie przyleciały właśnie na to wybrzeże...
Idąc za słuszną radą Rafflesa, trzej przyjaciele ruszyli z miejsca i poczęli piąć się mozolnie po nadbrzeżnych skałach. Z niewielkiej wysokości można było objąć wzrokiem prawie całą zatokę. W dole wiła się ścieżka prowadząca do wsi... W oddali widniały gaje oliwne i dachy domostw. Zanim się spostrzegli, zeszli na wygodniejszą dróżkę. Spotkali tu grupkę wieśniaków w barwnych narodowych strojach... Wśród nich znajdowały się dwie kobiety. Młodsza z kobiet, czarnooka brunetka, obrzuciła Hendersona pełnym podziwu spojrzeniem. Cała gromadka rozmawiała ze sobą wesoło, na widok cudzoziemców wszyscy jednak zamilkli.
— Widzę, że wywarłeś wielkie wrażenie na jednej z dam — odezwał się ze śmiechem Brand do Hendersona. — Nie mogła oderwać od ciebie wzroku.
Hiszpanie zniknęli na zakręcie drogi.
— Nie lubię brunetek, mister Brand — odparł Henderson. — To chyba tutejsi wieśniacy?
— Zwykli wieśniacy nie mają czasu na wspólne spacery o tej porze dnia — rzekł Raffles po namyśle. — Nawet najbardziej leniwi, zajęci są w swych gajach oliwnych i winnicach.
Na tym rozmowa się urwała... Po kwadransie wędrowcy zbliżyli się do miejsca, w którym zatoka ostrym zębem wdzierała się w ląd tworząc coś w rodzaju fiordu.
Krótka chwila niepokoju i nasi przyjaciele, stwierdzili z radością, że łódź znajduje się tam, gdzie ją zostawili... Dokoła nie widać było żywej duszy. Mimo to, Brand wdrapał się przezornie na jedną ze skał aby zbadać okolicę. Badanie to musiało wypaść pomyślnie, gdyż z odległości począł dawać im uspakajające znaki.
Szybko odśrubowano pokrywę łodzi i trzej mężczyźni po kolei weszli do kajuty. W poczuciu pełnego bezpieczeństwa Raffles nie myślał nawet o tym, aby zanurzyć się pod wodę. Puszczono w ruch motor. Wkrótce „Delfin“ wypłynął na pełne morze.
Raffles przyłożył do oczu lornetkę i począł uważnie rozglądać się dokoła.
— Widzę wciąż te same okręty straży celnej — rzekł. — Teraz zwróciły się trochę bardziej na południe...
— A torpedowce?
— Tych już nie widzę wcale... Chyba odpłynęły.
Raffles spojrzał na zegarek... Postanowił zatrzymać się w tym miejscu godzinę, poczym dopiero zanurzyć się pod wodę. Żeglując powoli i ostrożnie mogli podpłynąć aż do skały Głowy Szatana i rozejrzeć się za wygodnym miejscem do lądowania.
Korzystając z wolnego czasu trzej przyjaciele spożyli kolację. Poczynało się ściemniać... Łódź znów pogrążyła się w wodę i Raffles począł ostrożnie kierować się w stronę lądu... Bez trudu odnalazł wygodne miejsce, zasłonięte od strony lądu niewysoką skalą. Raffles postanowił ukryć tam swą łódź. Wyjęto ze składnicy dwa skafandry.
Były one przez Rafflesa udoskonalone, a to polegało na tym, że na plecach kombinezonu znajdował się mały cylinder ze zgęszczonym powietrzem, wystarczającym nurkowi do oddychania w ciągu prawie dwugodzinnego pobytu pod wodą. Dzięki temu zbyteczne były specjalne powietrzne pompy wymagające dość kosztownej instalacji i nieustannego połączenia z lądem.
Do nóg obydwaj nurkowie przymocowali sobie ciężkie ołowiane podeszwy, utrzymujące ich pod wodą w pozycji pionowej. Prócz tego wniesiono do skalistej groty mocne liny i metalowe haki.
W grocie tej panowały zupełne ciemności. Henderson owinął linę dokoła występu skalnego, sterczącego tuż nad samą studnią. Drugą część liny rzucił w głąb. Służyć ona miała do wyciągnięcia na powierzchnię skrzyń ze złotem. Schodzenie w dół nie należało do najłatwiejszej czynności, tymbardziej, że ciężkie ołowiane podeszwy utrudniały zejście. Raffles schodził pierwszy, Brand ostrożnie posuwał się za nim. Dla ułatwienia, związali się obydwaj długą liną której wolny koniec trzymał na górze Henderson.
Silne naprężenie liny świadczyło o tym że obaj nurkowie dosięgli dna.
Rozpoczęła się teraz trudna, mozolna praca. Skrzynie były ciężkie, a gruby kostium nurka uniemożliwiał swobodę ruchów.
Minął kwadrans, zanim Henderson otrzymał pierwszy sygnał z dołu. Był to znak, że może ostrożnie wciągać skrzynię do góry. Wkrótce ukazała się ona na powierzchni wody i olbrzym wytężyć musiał wszystkie siły, aby ją wyciągnąć.
Była to ciężka skrzynia, obita żelazem.
Upłynęły znów trzy minuty... Nowy sygnał dał znać o tym, że dzielnym nurkom udało się przywiązać do liny drugą skrzynię. Tym razem poszło Hendersonowi o wiele łatwiej, ponieważ skrzynia ta była lżejsza od poprzedniej.
Henderson ostrożnie umieścił ją w głębi groty. Nagle do uszu jego doszły jakieś podejrzane szmery... Natężył słuch... Od strony morza słychać było wyraźny plusk wioseł. Do brzegu zbliżały się łodzie....
Olbrzym zerwał się z miejsca i przywarł do ściany skalnej.. W pierwszej chwili nie wiedział co począć... Nagle przyszła mu do głowy szczęśliwa myśl: należało przede wszystkim wrzucić obie liny do studni. Liny te zaopatrzone w metalowe haki, upadną na dno i ostrzegą obu nurków o tym, że na górze coś się dzieje niezwykłego... Henderson błyskawicznie wykonał swój plan i ostrożnie począł zbliżać się do otworu groty.
Ku swemu przerażeniu ujrzał kilką łodzi, z kórych dwie zdążyły już przybić do brzegu tuż w pobliżu „Głowy Szatana“.... Ośmiu mężczyzn stało na cyplu... Henderson spostrzegł, że zajęci są oni wyładowywaniem z łodzi sporych skrzyń.
— Przemytnicy! — mruknął do siebie. — A niech ich wszyscy diabli!
W tej chwili jeden z przemytników zwrócił się twarzą w stronę groty... Z ust jego padł okrzyk zdumienia... Zauważył widocznie słaby odblask latarki elektrycznej, zapalonej przez Hendersona... Henderson zdawał sobie sprawę, że nie było chwili do stracenia. Miał do czynienia z przeszło dwudziestu przeciwnikami, z których każdy rozporządzał znakomitą bronią i gotów był na wszystko. W tych warunkach o oporze nie mogło być mowy. Nie pozostało mu nic innego, jak poddać się przemocy i grać na zwłokę... Liczył na to, że Brand i Raffles domyślą się o co chodzi i zdołają uniknąć zasadzki. O sobie nie myślał... Zadowolony był tylko, że ostrzegł przyjaciół, ale zapomniał niestety, o ciężkich skrzyniach, stojących opodal...
W tej samej chwili rozległ się odgłos odsuwanych kamieni, którymi przysłonięte było częściowo wejście do groty... Prawie jednocześnie czterej uzbrojeni od stóp do głów mężczyźni otoczyli naszego olbrzyma zwartym kołem.
Henderson nie rozumiał ani słowa po hiszpańsku.
Mimo to, uśmiechnął się do nich przyjaźnie i odezwał się spokojnie po angielsku:
— Dobry wieczór panowie... Cieszę się, że was widzę. Jak to ładnie z waszej strony, że zechcieliście odwiedzić samotnego człowieka!