<<< Dane tekstu >>>
Autor Kurt Matull, Matthias Blank
Tytuł Zemsta włamywacza
Wydawca Wydawnictwo „Republika”, Sp. z o.o.
Data wyd. 30.3.1939
Druk drukarnia własna, Łódź
Miejsce wyd. Łódź
Tłumacz Anonimowy
Tytuł orygin. Tytuł cyklu:
Lord Lister, genannt Raffles, der grosse Unbekannte
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Zemsta włamywacza
Na rozkaz premiera

Inspektor Baxter ze Scotland Yardu wrócił do swego biura pewnego letniego popołudnia w okropnym humorze.
Marholm, jego najbliższy współpracownik, przezwany przez podwładnych „Pchłą“ spojrzał nań z podełba:
— Ciekaw jestem, co go dziś ugryzło? — mruknął do siebie. — Wyszedł z biura w jak najlepszym humorze, ciesząc się perspektywą rozpoczynającego się urlopu.
— Ach, ta sława! Wierzcie mi, Marholm, że to po prostu męczarnia.
Mówiąc to, inspektor Baxter zdjął swą letnią marynarkę i rzucił ją w kierunku wieszaka. Marynarka upadla, oczywiście, na ziemię... Inspektor oczekiwał na próżno, aż Marholm mu ją podniesie.
— Czy sądzicie że już rozpocząłem urlop? — zapytał urażonym tonem.
— O nie... Miałbym wówczas więcej spokoju.
— Będziecie go mieli od jutra. Dopóki jednak tu jestem, powinniście spełnić swe obowiązki tak, jak tego zawsze od was wymagałem...
— Ależ oczywiście... Czy kiedykolwiek uchylałem się od ich spełniania?
Baxter wymownie spojrzał na leżącą marynarkę.
— Czy nie widzicie, co tu leży na ziemi?
— Marynarka — szepnął.
— Nie marynarka, a moja marynarka...
— Zupełnie słusznie, szefie.
— Do wszystkich diabłów! Czy nie spostrzegliście w tym nic szczególnego?
— Zaraz zobaczę, szefie.
„Pchla“ podreptał w stronę marynarki i począł obracać ją na wszystkie strony.
— Nic szczególnego... — rzekł. — Podszewka wymagałaby naprawy...
— Co takiego? — zawołał groźnie Baxter. — Niejeden pozazdrościłby mi tej pięknej jedwabnej podszewki...
— Możliwe — odparł Marholm — jest to kwestia gustu. Dla mnie nie przedstawiałaby ona najmniejszej wartości!
Marynarka wypadła z jego rąk i znów zajęła swe poprzednie miejsce na ziemi.
Marholm zasiadł spokojnie za swym biurkiem.
W pokoju zapanowała cisza, przerywana tylko zgrzytaniem pióra po papierze.
— To niesubordynacja! — zawołał nagle Baxter. — Nigdy w życiu nie spotkałem się z podobnymi objawami arogancji!
— Ale o co chodzi, szefie? — zawołał Marholm zdumiony.
— Widzieliście, że marynarka moja leży na ziemi. Tak, czy nie? Czy wiecie, gdzie powinna się ona znajdować, mój panie
— Na wieszaku, szefie.
— Dlaczego więc położyliście ją z powrotem na ziemi?
Na okrągłej twarzy Marholma odmalowało się znów szczere zdumienie.
— Przecież sam ją pan tam rzucił. Sądziłem, że uczynił to pan umyślnie?
Szef wzruszył ramionami.
— Głupota wasza przekracza wszelkie granice. Jesteście największym półgłówkiem, jakiego dotąd ziemia wydała. Czy podniesiecie wreszcie marynarkę z ziemi czy też nie?
Marholm dźwignął się z krzesła, podniósł marynarkę i powiesił ją na wieszaku.
— Czy zrozumieliście wreszcie, o co mi chodziło?
— Tak... Chciał pan pokazać swą zręczność i marynarka padła jej ofiarą.
— Na przyszłość zachowajcie dla siebie swoje uwagi. Podwładnemu nie wolno wyrażać się w ten sposób o swoim szefie.
W tej chwili do gabinetu wszedł dyżurny policjant.
— Baron Melville, sekretarz prywatny pana premiera, — zameldował uroczyście.
— Jedną chwileczkę — odparł Baxter.
Rozpoczął szybko inspekcję pokoju. Obawiał się bowiem, że oko barona dostrzec może pewne szczegóły, niezbyt przemawiające na jego korzyść. Szybko sprzątnął kilka pustych butelek po whisky.
— Otwórzcie okno, Marholm. Wasza przeklęta fajka czyni powietrze niemożliwym do oddychania.
Marholm zbliżył się do okna i otworzył je szeroko.
— Proszę wprowadzić pana sekretarza — rzekł Baxter do konstabla.
Inspektor usiadł za biurkiem, otworzył jakieś akta i udawał, że jest pogrążony w czytaniu.
Drzwi otworzyły się po raz wtóry i sfanął w nich baron Melville. Był to starszy pan, który dawno przekroczył już sześćdziesiątkę. Baxter na jego widok zgiął się w pół.
Baron Melville zajął wskazane mu przez Baxtera miejsce.
— Przybywam w specjalnej misji. Jego Ekscelencja pan premier pragnąłby otrzymać z ust pana pewne wyjaśnienia...
Otworzył notatnik. Otarł spocone czoło i ciągnął dalej:
— Jego Ekscelencja interesuje się „działalnością“ — podkreślam umyślnie ten wyraz, bowiem premier nie wspominał o przestępstwach — niejakiego Johna C. Rafflesa.
— Mój Boże — jęknął Baxter. — Zdziwiłbym się, gdyby było inaczej.
Marholm pochylony nad swym biurkiem wił się od tłumionego śmiechu na widok miny Baxtera.
— Jakich informacyj żąda Jego Ekscelencja? — zapytał Baxter.
— W Londynie przebywa od pewnego czasu młody pułkownik książę de Vife... Otóż ów młody człowiek opowiada dość często premierowi o wyczynach Johna Rafflesa, który rzekomo kiedyś był również lordem.
— Zupełnie słusznie, panie baronie. John C. Raffles nazywał się ongiś Lord Edward Lister.
Baron potrząsnął ze zdumieniem głową.
— Niezwykła historia... Nigdybym w to nie uwierzył.
— Smutne, ale prawdziwe — dodał sentymentalnie Baxter.
— Nie tracąc czasu, wracam do żądania Jego Ekscelencji pana premiera. Chciałbym usłyszeć z ust pana odpowiedź na dwa pytania. Po pierwsze: czy lord Lister znajduje się obecnie w Londynie? Po drugie: dlaczego nie zdołał go pan dotąd schwytać?
— Trudno mi będzie odpowiedzieć na to w kilku słowach, panie baronie...
— Żądania są jednak całkiem jasne...
Baxter czuł, że zimny pot występuje mu na czoło. Tylko Marholm mógłby wybawić go z kłopotu. Nie sposób było jednak uciekać się do pomocy sekretarza w obecności wysłannika wysokiego dygnitarza. Należało więc za wszelką cenę zyskać na czasie:
— Czy wolno mi będzie, panie baronie, przesłać jutro rano na piśmie odpowiedź?
— Oczywiście. Liczę, że raport pański otrzymam dość wcześnie i że z tego tytułu ani ja, ani pan nie będziemy mieli przykrości...
Z tymi słowy baron pożegnał się i wyszedł.
Zaledwie znalazł się za drzwiami, Baxter wybuchnął stekiem przekleństw, nie nadających się do powtórzenia.
— Tego na prawdę już za wiele... Nie mógł ten sekretarz przyjść jutro — kiedy byłbym już na urlopie? Byłbym uniknął tej nieprzyjemności... Słuchajcie, Marholm — dodał nagle słodkim głosem.
— Baczność — pomyślał „Pchła“. — Nie lubię jego uprzejmości.
— Pragnę zostawić wam małą pamiątkę z powodu mego wyjazdu — rzekł Baxter. Wyjdziemy razem z biura: na ulicy kupię wam pudełko dobrych cygar, abyście mogli palić je w czasie mej nieobecności.
— Dziękuję, szefie... Zrobię to z prawdziwą przyjemnością.
— Nie zdajecie sobie wcale sprawy z tego, jakie to szczęście mieć takiego szefa, jak ja. Przekonacie się dopiero o tym, gdy przejdę w stan spoczynku...
— Powiedź mi wreszcie do czego zmierzasz? — myślał w duchu Marholm.
— Widzicie, Marholm, zawsze uważałem was za swego współpracownika. Nigdy nie traktowałem was jak podwładnego, lecz jak przyjaciela, dzielącego ze mną wszystkie trudy. Musicie mi więc pomóc: musicie zredagować raport, którego zażądał ode mnie premier za pośrednictwem tego nudziarza.
„Pchła“ podrapał się z zakłopotaniem w ucho.
— Już dwa razy pisałem raporty w tej sprawie do prezydium rady ministrów. Naprawdę nie wiem, co już mam wymyśleć: przecież nie zmienię faktu, że dotąd nie udało nam się schwytać Rafflesa. Nie potrafię również odpowiedzieć na pytanie, czy znajduje się on obecnie w Londynie? Równie dobrze może być w Berlinie, w New Yorku lub Rzymie...
Baxter schylił głowę.
— Co robić? — westchnął głęboko. — Napiszcie więc, co wam ślina na język przyniesie... Jeśli nic nie napiszemy, premier może nas uznać za niezdolnych do pełnienia naszych funkcyj i złożyć nas ze stanowiska.
— Mnie to chyba nie dotyczy, nie jestem przecież inspektorem Baxterem?
Zapanowało milczenie.
— Zgoda — rzekł po chwili Marholm. — Nie mam chwilowo gotówki jeśli wyjedna mi pan zasiłek dziesięciofuntowy z policyjnej kasy samopomocowej, napiszę ten raport za pana.
— Przyjmuję ten warunek — zawołał Baxter z radością — zrobię nawet więcej, zamiast zwracać się do kasy samopomocy co w każdym razie naraziłoby was na zwłokę, daję wam te pieniądze z własnej kieszeni, podwajając sumę. Otrzymacie dwadzieścia funtów, ale dopiero wtedy, gdy wręczycie mi raport.
Marholm zapalił fajkę.
— Dzięki Bogu — pomyślał Baxter. — Pali! Jest to nieomylny znak, że jakaś myśl rodzi mu się w głowie.
— Wysilcie wasz umysł, Marholm — dodał głośno — jeśli wpadnięcie na dobrą myśl, uratujecie honor policji.
Marholm z pod oka spojrzał na Baxtera, zajętego wypisywaniem czeku. Nie tak łatwo było o dobry pomysł.
— Skończyłem — rzekł Baxter, kładąc pod wypełnionym czekiem zamaszysty podpis. Czy i wyście skończyli?
Marholm odłożył fajkę i odetchnął z ulgą.
— Znalazłem, szefie. Wpadłem na doskonały pomysł, który nas uratuje.
— To byłby cud, Marholmie!
„Pchła“ zmarszczył brwi i rozparłszy się wygodnie w fotelu, rozpoczął:
— Wyślemy raport następujący: „Rzekomy John C. Raffles nie istnieje...“
— Jak to nie istnieje?!! — przerwał Baxter — nie możemy przecież pisać podobnych głupstw...
— Niech mi to pan pozostawi. Nie wie pan co zamierzam przez to powiedzieć. Wyjaśniam: rzekomy John C. Raffles nie istnieje jako jednostka.
— A jako co?... Jako widmo?
— Coś w tym rodzaju... Jest to cała banda oszustów, kryjących się pod tym nazwiskiem... Niejaki John C. Raffles, znany również jako lord Lister, dopuścił się pewnych czynów, które uzasadniały jego zaaresztowanie... Prasa podniosła na jego temat tyle krzyku, że od tej chwili cały szereg oszustów poczęło podszywać się pod to nazwisko. Oto nasza linia obrony: nie możemy schwytać Rafflesa, ponieważ jest wielu Rafflesów.
Baxter zamyślił się.
— To już brzmi trochę lepiej. Jego Ekscelencja zrozumie teraz dlaczego Rafflesowi przypisuje się tyle niezwykłych wyczynów... Macie rację, Marholm. Oto wasz czek.
„Pchła“ chwycił czek i niezwłocznie zabrał się do redagowania raportu.
Nagle zadzwonił telefon. Dzwonił sekretarz redaktora „Timesa“. Baxter mrugnął porozumiewawczo w stronę Marholma.
— Przyjmijcie ten telefon i udzielcie mu informacji zgodnie z waszym raportem.
W chwilę później, redaktor naczelny „Timesa“ otrzymał cenną informację, że znany włamywacz i awanturnik John C. Raffles jest poprostu postacią wyimaginowaną, pod którą podszywa się szereg niebezpiecznych przestępców.
Zadowolony z tego szczęśliwego obrotu sprawy, Baxter wyszedł z Marholmem z biura. Obaj panowie skierowali się prosto do sklepu tytoniowego, gdzie Baxter kupił dwadzieścia pięć najprzedniejszych cygar hawańskich i wręczył je Marholmowi.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autorów: Matthias Blank, Kurt Matull i tłumacza: anonimowy.