Ziemia (Zola)/Część druga/III

<<< Dane tekstu >>>
Autor Émile Zola
Tytuł Ziemia
Wydawca Wydawnictwo Przeglądu Tygodniowego
Data wyd. 1887
Druk Drukarnia Przeglądu Tygodniowego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. La Terre
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


III.

Miesiąc czasu upłynął. Stary Fouan, mianowany opiekunem Franciszki, która zaczęła właśnie piętnasty rok, namówił obie siostry do oddania gruntu w dzierżawę Delhomme’owi, aby ziemia była należycie uprawianą. Teraz bowiem gdy dziewczęta zostały w domu same bez brata i ojca, byłyby zmuszone nająć parobka, co było zbyt dla nich kosztownem. Delhomme, godząc się na ten układ, wyświadczał im prawdziwą przysługę, przystał nawet na zerwanie umowy przed terminem w razie wyjścia za mąż której z sióstr, co spowodowałoby konieczność podziału całego mienia.
Jednakże Liza i Franciszka, oddawszy także kuzynowi konia, który stał się im niepotrzebnym, zatrzymały dla siebie osła Gedeona i dwie krowy Zuzulę i Czerwonkę. Zatrzymały też ogród warzywny, którym miała się zajmować Liza, podczas, gdy Franciszka podjęła się pielęgnowania zwierząt. Roboty miały wprawdzie nie mało, ale dzięki Bogu obie były silne i zdrowe i nie leniły się pracy.
Przez pierwsze tygodnie szło im bardzo ciężko, ponieważ trzeba było powetować szkody przez grad zrządzone: pooglądać drzewa, zasadzić po raz drugi warzywa; ten nadmiar pracy, skłonił Jana do przyjścia im z pomocą. Od chwili, gdy odwiózł do domu konającego Muchę, serdeczniejszy stosunek wytworzył się między nim a obiema siostrami. Nazajutrz po pogrzebie przyszedł zapytać co się z niemi dzieje.
Przychodził potem coraz częściej, gawędził, pomagał im w robocie, aż wreszcie jednego popołudnia odebrał Lizie łopatę i sam skopał grządkę. Odtąd stał się ich przyjacielem, poświęcał im wszystek czas wolny od pracy na folwarku. Uważano go za domownika w starym domku, będącym odwieczną siedzibą rodziny Fouan. Domek ten zbudowany przed trzema wiekami przez jednego z parobków, otoczony był od rodziny czcią religijną niemal.
Ilekroć Mucha uskarżał się, że otrzymał najgorszy los w udziale i obwiniał brata i siostrę o kradzież, ci odpowiedzieli mu z oburzeniem: „A dom! czy nie wziąłeś domu?“
Nędzny to był domek, zniszczony, chwiejący się, w ziemię zapadły, podtrzymywany drewnianemi słupami. Na popękanych ścianach widać było wielkie łaty narzuconej gliny. Początkowo dom ten musiał być zbudowany z kamienia i z ziemi, następnie potynkowano dwie ściany, wreszcie już na początku bieżącego stulecia zrzucono słomę z dachu i zastąpiono ją warstwą łupku, dziś już przegniłego. Dzięki temu staraniu, domek przetrwał lat tyle, stał dotąd wsunięty w ziemię na łokieć głębokości, jak zwykle budowano w dawnych czasach prawdopodobnie dla zabezpieczenia się od zimna. Przedstawiało to tę niedogodność, ze podczas każdej ulewy, woda zalewała izby: napróżno zamiatano i ścierano podłogę tej piwnicy, w kątach której zawsze z stawało błoto. A jednak budowa mądrze była obmyślaną, bo dom zwrócony był tyłami ku północy, ku rozległym płaszczyznom, z których wiały straszne zimowe wiatry i miał z tej strony jedno tylko okienko wązkie, zasłonięte okiennicą; drzwi i okna obu izb wychodziły z drugiej strony, od południa. Domek ten podobnym był do lepianki rybaka, wzniesionej nad brzegami oceanu tak, by fale wody przez żadną szczelinę przeniknąć do wnętrza nie mogły. Wichury zimowe pochyliły ściany ku przodowi, domek zgiął się jak zgrzybiała staruszka przygarbiona wskutek starości i ciężkiej pracy.
W krótkim czasie Jan poznał wszystkie zakątki tego domu. Pomógł dziewczętom wyszorować podłogę w pokoju nieboszczyka. W izdebce tej, oddzielonej od strychu cienką przegrodą z desek stał prosty stół, krzesło i stary kufer, napełniony słomą a zastępujący miejsce łóżka. Na dole Jan bywał tylko w kuchni, nie lubił bowiem wchodzić z siostrami do ich pokoju, przez drzwi którego zawsze na oścież otwarte widać było alkowę z dwoma łóżkami, wielką orzechową szafę i okrągły, bogato rzeźbiony stół, prawdopodobnie skradziony niegdyś z pałacu dziedziców.
Po za pokojem sióstr była jeszcze jedna izdebka tak wilgotna, że ojciec przeniósł się z niej na stryszek: nie chowano w niej nawet kartofli, bo zaraz kiełkowały. Nawet przesiadywano w kuchni, w tej obszernej zadymionej izbie, którą przez trzy wieki zajmowały kolejno następujące po sobie pokolenia rodziny Fouan; czuć tam było długą pracę, oszczędzanie jadła i nieustanny wysiłek ludzi, którzy zarabiali tyle tylko, by nie umrzeć z głodu, zabijali się pracą a nigdy grosza odłożyć nie mogli. Drzwi łączące kuchnię z oborą wprowadzały krowy w bezpośrednie sąsiedztwo z ludźmi; zamknąwszy nawet drzwi, można była pilnować zwierzęta i widzieć je przez szybę, umieszczoną w ścianie. Po za oborą znajdowała się stajnia, w której stał osioł Gedeon, następnie szopa i drwalnia tak, że można było obejść zabudowania gospodarskie, nie wychodząc na podwórze. Kałuża, napełniona zawsze wodą deszczową, służyła do pojenia zwierząt i do podlewania roślin. Wodę do gotowania przynoszono co wieczór ze studni, znajdującej się nieco dalej, przy drodze.
Jan przychodził tu chętnie, nie zdając sobie sprawy, co go ciągnęło do tych dziewcząt. Liza, zawsze wesoła i uśmiechnięta, miłą była w obejściu. A jednak wyglądała na więcej niż swoje dwadzieścia pięć lat; zbrzydła bardzo po odbytej słabości. Pomimo to silna i zdrowa kobieta, brała się tak chętnie do roboty, rozmawiając i śmiejąc się wesoło, że przyjemnie było patrzeć na nią. Jan obchodził się z nią z pewnym szacunkiem, nie śmiał jej mówić po imieniu tak, jak Franciszce gdyż piętnastoletnia dziewczyna wydawała mu się dzieckiem jeszcze. Franciszka, niezeszpecona jeszcze ciężką pracą pod gołem niebem, miała ładną, ściągłą twarzyczkę, nizkie czoło i duże czarne oczy; grube jej wargi ocieniał przedwcześnie wyrosły puszek; chociaż uważano ją za podlotka, była już także kobietą i — jak żartobliwie mawiała Liza — nie potrzeba było zbyt wiele pracy, by ją uczynić matką. Wychowana była przez Lizę, bo matka wcześnie ich odumarła, ztąd więc pochodziło wzajemne ich przywiązanie: hałaśliwe, wylewające się na zewnątrz u starszej siostry, nie mniej gorące lecz bardziej w sobie stłumione u młodszej. Mała Franciszka uchodziła za bardzo sprytną dziewczynę. Każda niesprawiedliwość oburzała ją do najwyższego stopnia. Gdy raz powiedziała: „To moje a to twoje“, dałaby raczej zarżnąć się, niż ruszyć cudzą własność; głównem źródłem przywiązania jej do Lizy było poczucie, że winną jest jej wdzięczność i uwielbienie. Była zresztą bardzo rozsądną i uczciwą, chociaż często doznawała przedwcześnie rozbudzonych zmysłowych pokuszeń, co ją czyniło trochę ociężałą, leniwą i łakomą. Powoli przyzwyczaiła się także do mówienia Janowi po imieniu, uważała go za starszego od siebie przyjaciela, który bawił się z nią, drażnił ją często, kłamiąc rozmyślnie, opowiadając nieprawdopodobne historye dla tego jedynie, by zabawić się widokiem jej gniewu i oburzenia.
Jednej niedzieli w skwarne, czerwcowe popołudnie, Liza pełła w ogrodzie, położywszy pod śliwą małego Julka, który usnął. Słońce piekło ją w plecy; przykucnąwszy na ziemi, wyrywała chwasty, pot lał jej się z czoła, gdy nagle usłyszała głos jakiś, odzywający się z za płotu:
— Cóż to? nawet w niedzielę nie macie odpoczynku?
Poznała znajomy głos, podniosła do góry twarz oblaną potem i uśmiechniętą jak zwykle.
— Ha! trudna rada! niema odpoczynku ani w niedzielę, ani w powszedni dzień! robota sama się nie zrobi!
Był to Jan. Przeskoczył przez płot i przeszedłszy podwórze — przyszedł do ogrodu.
— Dajcie sobie pokój z tem... zrobię za was to co trzeba.
Ale Liza nie chciała dać się wyręczyć, dowodząc, że skończy niedługo; zresztą jeżeli nie będzie pełła, weźmie się do innej roboty: czy godzi się tak bezczynnie czas marnować? Napróżno zrywała się równo ze świtem szyła wieczorem jeszcze przy świecy, zawsze było coś do zrobienia.
Jan, nie chcąc jej się sprzeciwić, usiadł pod cieniem stojącej tuż obok śliwy i nie odzywał się z obawy, by nie zbudzić dziecka. Przyglądał się Lizie, która znów przysiadła, opuściwszy spódnicę, aby zakryć czerwone, obnażone nogi; nachylona ku ziemi, pełła pracowicie, nie zwracając uwagi na to że żyły jej na szyi nabrzmiały wskutek krwi przypływu.
— To wielkie szczęście — rzekł wreszcie — że jesteście tak silnie zbudowani, Lizo.
Uwaga ta połechtała mile jej miłość własną, uśmiechnęła się przyjaźnie, nie podnosząc się z ziemi. Jan uśmiechał się także; podziwiał on w istocie tę kobietę silną i dzielną, jak mężczyzna. Żadna nieuczciwa pokusa nie ogarniała go na widok tych wyciągniętych łydek kobiety, pełzającej na czworakach, spoconej, woniejącej jak rozgrzane, rozszalałe zwierzę. Myślał tylko, ile to rzeczy można zrobić, mając tak silne ręce! Doprawdy, taka kobieta warta w gospodarstwie więcej od niejednego parobka!
Widocznie patrząc na nią, pomyślał o jej przeszłości, bo bezwiednie niemal powiedział to, co przyrzekł sobie zachować w tajemnicy:
— Widziałem Kozła, onegdaj....
Liza podniosła się powoli. Ale zanim zdążyła zapytać go o kochanka, Franciszka, która wracała z obory z rękoma obnażonemi po łokcie i zabielonemi mlekiem, usłyszawszy głos Jana, przy biegła i zawoła z gniewem:
— Ach! widziałeś go... to podłe bydlę!
Nienawiść jej wzmagała się z dniem każdym, ilekroć wspomniano przy niej o Koźle, nie posiadała się z gniewu, jak gdyby jej osobiście ciężką krzywdę wyrządził:
— Już co bydlę, to bydlę! — spokojnie odparła Liza — ale cóż nam przyjdzie z wymyślania na niego teraz?
Oparłszy dłonie na biodrach, zapytała z powagą:
— Cóż tam Kozioł gada teraz?
— Et! nic — odparł Jan zakłopotany, zły sam na siebie, że się wygadał niepotrzebnie. — Mówiliśmy o jego interesach, bo stary Fouan rozpowiada wszystkim, że go wydziedziczy; on zaś utrzymuje, że ma czas poczekać, że stary dobrze się jeszcze trzyma i że zresztą kpi sobie z tego.
— Czy on też wie, że Hyacynt i Fanny podpisali już akt i wzięli to, co im się należy?
— Tak, wie o tem, wie także, że ojciec puścił zięciowi w dzierżawę udział, którego on przyjąć nie chciał; wie, że pan Baillehache, bardzo rozgniewany, oświadczył, iż nigdy już nie pozwoli ciągnąć losów, póki papiery nie będą podpisane. Tak, tak, Kozioł wie, że wszystko już skończone.
— I nic na to nie mówi?
— Nie, nic nie mówi.
Liza nie pytała więcej, nachyliła się i pełła dalej. Po chwili, obróciwszy się do Jana, rzekła, nie podnosząc się z ziemi:
— Wiecie co, kapralu? niema już żadnej nadziei! z tego co było, tylko Julek mi został!
Jan, który dotąd zwykle podtrzymywał jej na dzieje, potrząsnął głową:
— Niestety! zdaje mi się, że macie słuszność!
Rzucił okiem na Julka, o którym zapomniał zupełnie. Dziecko, obwinięte w płachtę, spało spokojnie z twarzyczką nieruchomą, spaloną już trochę od słońca. Ot! najgorszy właśnie kłopot z tym bębnem! Gdyby nie to, cóżby mu przeszkadzało ożenić się z Lizą, kiedy ta była już wolną? Myśl ta przyszła mu niespodzianie do głowy teraz właśnie, gdy przyglądał się pracującej kobiecie. Może on ją pokochał, może przyjemność patrzenia na nią ciągnęła go do tego domu? Sam się zadziwił, bo nie pożądał Lizy, nigdy nie żartował z nią, nie dokazywał, jak naprzykład z Franciszką. Nagle, podniósłszy głowę, ujrzał przed sobą Franciszkę, która stała wyprostowana, drżąca jeszcze z oburzenia, oczy jej rzucały błyskawice gniewu. Widok ten tak go rozbawił, że roześmiał się pomimo zakłopotania i niepokoju.
W tej chwili odgłos trąbki dał się słyszeć w pobliżu. Liza, zerwawszy się z ziemi, zawołała:
— Oh! jak to dobrze! Lambourdieu!... Muszę obstalować u niego kapelusz.
Po drugiej stronie płotu ukazał się na drodze człowiek nizkiego wzrostu, który szedł, grając na trąbce. Za nim jechał wózek, ciągniony przez siwego konia. Był to Lambourdieu, kramarz z Cloyes, który sprzedawał płótna, towary norymberskie, wyroby garncarskie, powroźnicze, naczynia kuchenne i różne drobiazgi, obwożąc je od wsi do wsi, w promieniu pięciu lub sześciu mil. Wieśniacy zaopatrywali się u niego we wszystko, począwszy od rondli, skończywszy na odzieży odświętnej. Otwierał co chwila wózek, w którym pełno było szufladek i półek, jak w sklepie.
Gdy Liza obstalowała kapelusz, Lambourdieu zapytał:
— Możebyście tymczasem kupili piękną jedwabną chustkę
Otworzył tekturowe pudełko, rozwinął dwie chustki czerwone w złote kwiaty; które pięknie połyskiwały na słońcu.
— A co? Warte po trzyfranki, nieprawdaż? No, dla was zresztą oddam obie za franka.
Liza i Franciszka wyciągnąwszy rękę po przez płot, na którym suszyły się pieluszki Julka, oglądały chustki przyglądając się im z przyjemnością. Rozsądek jednak nie pozwalał im na kupowanie rzeczy, będących takim zbytkiem: po co wydawać pieniądze? Już chciały oddać chustki kramarzowi, gdy Jan zdecydował się w jednej chwili ożenić się z Lizą, nie zważając na dziecko. Wtedy chcąc dać poznać swoje zamiary, rzekł:
— Nie, nie, zatrzymajcie chustkę, ja płacę za nią! Ach! zrobilibyście mi wielką przykrość, daję ją wam z całego serca, weźcie, proszę was, Lizo!
Nie odezwał się dotąd do Franciszki; dopiero gdy ta wyciągnęła rękę, aby oddać chustkę kramarzowi, zwrócił na nią uwagę: żal mu się zrobiło dziewczyny, która zbladła i łzy miała w oczach:
— Ależ i ty także weź sobie chustkę, Franusiu... Chcę tego, nie upieraj się po swojemu!
Obie siostry pokonane, spierały się z nim. śmiejąc się wesoło. Ale już Lambourdieu wyciągnął rękę z za płotu, domagając się należnej mu zapłaty. Schował pieniądze, poszedł dalej, koń ruszył z miejsca, ciągnąc wózek, chrapliwe granie trąbki umilkło na zakręcie drogi.
Wtedy Jan postanowił wykonać świeżo powzięty zamiar i niezwłocznie oświadczyć się Lizie. Ale niespodziewany wypadek, stanął mu na przeszkodzie. Widocznie Franciszka nie musiała zamknąć stajni, bo nagle zobaczyli w ogrodzie warzywnym osła, hasającego wesoło po grządce marchwi. Gedeon, duży, silny, rudy z szarym krzyżem na grzbiecie, był bardzo psotnem i figlarnem zwierzęciem: podnosił pyskiem zasuwki u drzwi, chodził do kuchni i wyciągał chleb ze skrzynki a gdy mu wyrzucano występki, jakich się dopuścił, poruszał długiemi uszami na znak, że rozumie swą winę. I teraz, spostrzegłszy, że go wyśledzono, spuścił najprzód głowę z miną obojętną, potem słysząc głosy ścigających go ludzi, zaczął uciekać, ale zamiast wracać do stajni, popędził dalej przez zagony w głąb ogrodu. Wtedy zaczęła się prawdziwa pogoń: gdy Franciszka schwytała go wreszcie, osioł skulił się, schylił szyję i kroku postąpić nie chciał. Ani proźby, ani kopanie go nogami nic nie pomagały. Dopiero Jan musiał się w to wmieszać, kilkakrotnie popchnął go silnie z tyłu, bo Gedeon powziął był najwyższą pogardę dla obu kobiet, odkąd stał się ich własnością. Hałas ten obudził Julka który zaczął płakać. Sposobność rozmówienia się była straconą, młody parobek musiał odejść dnia tego, nic nie powiedziawszy.
Tydzień cały upłynął, odwaga coraz bardziej opuszczała Jana, który nie śmiał uczynić stanowczego kroku. Nie dlatego jednak, aby stracił chęć do tego małżeństwa, przeciwnie po głębszym namyśle znajdował wiele stron dodatnich. Obie strony zyskałyby tylko na tym związku. On wprawdzie nie miał ani grosza, ona za to miała dziecko — to równoważyło położenie; Jan nie miał na myśli żadnej nieuczciwej rachuby, pragnął jej szczęścia zarówno jak i swojego. Zresztą żeniąc się, musiał opuścić folwark, co oswobodziłoby go od Jakóbki, która go wciąż napastowała a której ulegał zawsze, nie umiejąc się oprzeć pokusie. Miał więc mocne postanowienie, czekał tylko chwili sposobnej do oświadczenia się, zawczasu układał w myśli słowa, które wypowie, bo pomimo pobytu w wojsku, pozostał nieśmiałym wobec kobiet.
Wreszcie jednego dnia. Jan wybiegł z folwarku koło czwartej popołudniu i podążył do Rognes, aby się rozmówić stanowczo z Lizą. O tej porze Franciszka pasła zwykle krowy na łące, mógł więc być pewien, że zastanie Lizę samą. Ale i tym razem doznał przykrego zawodu: matka Frimat, dobra i usłużna sąsiadka, stała w kuchni, pomagając młodej kobiecie przy praniu bielizny.
Poprzedniego dnia obie siostry rozpoczęły pranie. Od samego rana ług, do którego wrzucono dla zapachu kawałek korzenia kosaca, gotował się w kotle, zawieszonym na haku po nad jasno płonącym ogniem z topolowego drzewa, a Liza z obnażonemi rękoma, z zakasaną spódnicą, trzymając w rękę żółty, gliniany garnek, czerpała z kotła wrzący ług i polewała nim bieliznę, ułożoną w balejce: na spodzie prześcieradła, potem ścierki i koszule i znów prześcieradła na wierzchu. Właściwie więc matka Frimat nic nie miała do roboty: siedziała na kufrze rozmawiając, rada z chwili odpoczynku; od czasu do czasu wyciągała stojący pod balejką szaflik i wylewała do kotła ług, spływający z bielizny.
Jan czekał cierpliwie, pewien, że stara kobieta odejdzie wkrótce. Ale ona nie śpieszyła się wcale, rozpowiadała o swoim biednym, sparaliżowanym mężu, który stracił zupełnie władzy w jednej ręce. Było to dla nich wielkie nieszczęście. Wprawdzie za najlepszych nawet czasów nigdy nie znali dostatku, jednak póki mąż mógł pracować, brali w dzierżawę małe kolonijki, co spory przynosiło dochód, teraz zaś musiała własnoręcznie uprawiać jedyny mórg gruntu, należący do nich: upadała nieraz ze zmęczenia; nie trzymając krów ani koni, zbierała suchy gnój z gościńca dla zdobycia nawozu sadziła sałatę, groch i fasolę, podlewała w ogrodzie trzy śliwy i dwa drzewa morelowe. Mały ten kawałek gruntu przynosił jednak niezłe zyski, bo co sobota chodziła na targ do Cloyes, uginając się pod ciężarem dwóch ogromnych koszów; jarzyny zaś, jeden z sąsiadów zabierał zwykle na swój wózek. Rzadko kiedy przynosiła do domu mniej niż dwa lub trzy franki, szczególniej w porze owoców. Ale ustawicznym powodem jej skarg był brak nawozu: ani gnój zbierany na gościńcu, ani nieczystości kilku chowanych przez nią kur i królików nie użyźniały dostatecznie ziemi. Zrozpaczona, wpadła wreszcie na myśl użytkowywania odchodów swoich i męża; mierzwiła ziemię nawozem ludzkim ogólnie pogardzanym, budzącym wstręt nawet w wieśniakach. Sąsiedzi wiedzieli o tem, wyśmiewali się z niej: na targu widziała nieraz, jak mieszczanki odwracały się z obrzydzeniem od jej marchwi i pięknych główek kapusty. Pomimo wrodzonej słodyczy charakteru, oburzała się na głupotę ludzką:
— Proszę was, powiedzcie tylko, kapralu, czy oni mają słuszność?... Czyż człowiek nie ma prawa zużytkowania wszystkich bez wyjątku darów Bożych?... Cieką wam, dlaczego gnój bydlęcy ma być czyściejszym i lepszym! Et! to tylko zazdrość przez nich przemawia, ludzie nie mogą strawić tego, że nikt niema piękniejszych jarzyn odemnie... Powiedźcie, kapralu, czy i wy się tem brzydzicie?
Jan odparł zakłopotany.
— Prawdę rzekłszy, ani się brzydzę, ani nie... Ale ludzie nie przyzwyczaili się do tego... Ot! jeden z wielu starych przesądów.
Ta szczerość srodze zmartwiła starą kobietę. Nie miała ona zwyczaju robić plotek, teraz jednak nie mogła powstrzymać swej goryczy.
— No widzę, że już i was podburzyli przeciw mnie... Ach! gdybyście wiedzieli, jacy to ludzie są złośliwi... Gdybyście wiedzieli, co oni o was gadają!
I zaczęła powtarzać plotki krążące w Rognes o młodym parobku. Dawniej lubiono go dlatego, że był rzemieślnikiem, że piłował i heblował drzewo zamiast orać rolę. Potem zaś, gdy wziął się do pługa wyrzucano mu, że odbiera zarobek innym, że przyszedł pracować w obce dla siebie strony. Bóg jeden wiedział, zkąd on się przywlókł tutaj? Widocznie musiał coś przeskrobać w domu, kiedy nie śmie tam wrócić? Wyśledzono przytem jego stosunki z Jakóbką, szeptano między sobą, że pewnie oboje okradną kiedyś pana Honrdequin i uciekną z folwarku.
— Ach! podle łajdaki! — wykrzyknął Jan, trzęsąc się z oburzenia.
Liza, która czerpała właśnie z kotła garnek wrzątku, roześmiała się głośno, usłyszawszy wzmiankę o Jakóbce; sama bowiem nieraz drażniła go, wyrzucając mu miłość dla tej dziewczyny.
— Kiedy już raz zaczęłam, muszę wypowiedzieć wszystko do końca — mówiła dalej matka Frimat. — Bóg jeden wie, czego ludzie nie wygadują, odkąd przesiadujecie u tych dziewcząt!... W przeszłym tygodniu kupiliście dla nich jedwabne chustki, w które ubrały się w niedzielę do kościoła. Otóż ludzie powiadają, że to wielkie świństwo i że pewnie sypiacie z obiema siostrami!
Jan drżący z gniewu, lecz niezachwiany w swem postanowieniu, zerwał się z krzesła i zawołał:
— Słuchajcie, matko, powiem wszystko przy was, nic mi to nie przeszkadza... Tak, przy was zapytam Lizę, czy chce pójść za mnie... Słyszycie, Lizo? proszę o waszą rękę... Jeżeli przystaniecie na moją proźbę, będę, bardzo szczęśliwy.
Liza polewała bieliznę w balijce. Nie spieszyła się wcale, wypróżniła trzymany w ręku garnek; potem założyła ręce obnażone i zwilgotniałe od pracy i spojrzała mu poważnie prosto w oczy:
— Czy mówicie to naprawdę?
— Naprawdę.
Nie zdawała się wcale zdziwioną. Była to rzecz bardzo naturalna, Nie odpowiadała jednak ani twierdząco, ani przecząco: widocznie nie była czegoś zupełnie pewną.
— Proszę was tylko, nie odmawiajcie mi z powodu Jakóbki — dodał Jan — bo Jakóbka...
Przerwała mu ruchem ręki, wiedziała dobrze, że bałamucenie tej dziewczyny z folwarku, nie pociągnie za sobą żadnych następstw.
— Największą przeszkodą jest to, że ja nie mam nic prócz rąk do pracy, wy zaś posiadacie ten domek i kawał gruntu.
Znów mu przerwała ruchem ręki, chcąc mu dać do zrozumienia, że zapatruje się na tę kwestyę tak jak on.
— Nie, nie, to jeszcze nie wszystko — odrzekła wreszcie. — Tylko, że Kozioł...
— Ale kiedy on was rzucił...
— No tak! i kwita z naszej przyjaźni... za wiele głupstw zrobił... A jednak pomimo to trzebaby naradzić się z Kozłem.
Jan zastanowił się chwilę. Wreszcie rzekł z namysłem:
— Jak wam się podoba... Może i należałoby to zrobić przez wzgląd na dziecko...
Matka Frimat, która z uroczystą miną wylewała do kotła szaflik ługu, zdawała się potwierdzać ich zamiary i spoglądała łaskawie na Jana, którego uważała zwykle za uczciwego i porządnego chłopca. W tej chwili usłyszano z podwórza głos Franciszki, wracającej z krowami.
— Lizo! Lizo! chodźno tu prędko — wołała Franciszka — Zuzula skaleczyła sobie nogę.
Wszyscy wyszli na podwórze. Na widok krowy, która szła kulejąc i unosząc w powietrzu zakrwawioną przednią nogę, Liza wybuchnęła gniewem i zaczęła łajać siostrę tak, jak niegdyś łajała ją, gdy ta będąc dzieckiem, popełniła jakąś psotę.
— Znowu nie dopilnowałaś krowy, ty próżniaku?... Pewnie zasnęłaś gdzie na trawie tak, jak wczoraj.
— Ale nie, nie, wierzaj mi, Lizo... Nie wiem, co ona mogła zrobić. Przywiązałam ją do kołka, chyba z i plątała sobie nogę w sznurek.
— Milcz! kłamiesz!... Skończy się na tem, że zmarnujesz mi kiedy moją krowę!
Czarne oczy Franciszki zabłysły gniewem. Zbladła i zawołała z oburzeniem:
— Twoja krowa, twoja krowa!... Mogłabyś przecie powiedzieć: nasza krowa.
— Jakto, nasza krowa? Czy ta krowa należy i do ciebie, smarkaczu?
— Tak, połowa wszystkiego, co tu jest, należy do mnie, mam prawo zabrać i zniszczyć moją, połowę, jeżeli mi się tak podoba!
Obie siostry rozgniewane, oburzone, stały na przeciw siebie, patrząc sobie oko w oko. Po długich latach gorącego przywiązania, była to pierwszą między niemi sprzeczka, wywołana chciwością i żądzą, rozgraniczenia tego, co moje a co twoje. Lizę rozgniewała hardość siostry, która znowu uniosła się gniewem, oburzona niesprawiedliwemi wymówkami. Wreszcie Liza ustąpiła i poszła do kuchni z obawy, aby nieporozumienie nie zakończyło się bójką. Franciszka zapędziła krowę do obory i przyszedłszy do kuchni ukroiła sobie kawał chleba. Wszyscy milczeli.
Liza uspokoiła się już zupełnie. Przykro jej było patrzeć na zasępioną i pochmurną twarz siostry. Odezwała się pierwsza, chcąc zakończyć sprzeczkę i zwiastować jej niespodzianą wiadomość:
— Ale ty nic nie wiesz, Franusiu? Jan chce się ze mną ożenić, oświadczył mi się przed chwilą.
Franciszka stała przy oknie, jadła chleb. Wysłuchała obojętnie słów siostry, nie odwróciwszy się nawet:
— A cóż mnie to obchodzi.
— Powinnoby cię to obchodzić, bo w takim razie Jan byłby twoim szwagrem. Chciałabym bardzo wiedzieć, czy on ci się podoba?
Franciszka wzruszyła ramionami.
— Czy mnie się podoba? wszystko mi jedno, czy Jan, czy Kozioł... przecie z żadnym z nich spad nie będę! Jeżeli chcesz jednak, bym ci powiedziała, co myślę, to powiem, że robisz świństwo.
I wyszła z izby na podwórze, gdzie spokojnie dojadała kromkę chleba.
Jan zakłopotany trochę roześmiał się z jej słów, jak z gadania rozpieszczonego dziecka; stara Frimat oświadczyła, że za jej młodych lat zuchwała dziewczyna, byłaby porządnie oćwiczona rózgami. Tymczasem Liza milczała, zadumana, zajęta tylko praniem. Wreszcie odezwała się:
— A zatem! na tem staje, kapralu... Nie odmawiam wam stanowczo, ale też nic nie przyrzekam... Nadchodzi pora sianokosów... zobaczę się z rodziną, powiem im wszystko i wtedy namyślę się co zrobić. Potem obgadamy rzecz ostatecznie... czy zgoda?
— Zgoda.
Wyciągnął do niej rękę, uścisnął dłoń, którą mu podała. Z odzieży jej, obryzganej ciepłemi mydlinami, rozchodziła się woń popiołu i pachnącego korzenia.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Émile Zola i tłumacza: anonimowy.