Ziemia (Zola)/Część druga/II

<<< Dane tekstu >>>
Autor Émile Zola
Tytuł Ziemia
Wydawca Wydawnictwo Przeglądu Tygodniowego
Data wyd. 1887
Druk Drukarnia Przeglądu Tygodniowego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. La Terre
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


II.

W kilka dni potem, nad wieczorem, Jan wracał piechotą, gdy o kilka kilometrów od Cloyes dojrzał na drodze wózek włościański. Zdziwił się w pierwszej chwili, bo zdawało mu się, że nikt na wozie nie siedzi a koń zostawiony sam sobie, wracał leniwym krokiem do stajni, znając dobrze drogę. Jan przyspieszył kroku, dopędził wózek i wspiąwszy się na palce, zobaczył na słomie leżącego na wznak wieśniaka, którego czerwono-fioletowa twarz dziwnie jakoś zczerwieniała.
Nie rozumiejąc, co to znaczy, Jan zawołał głośno:
— Hej! człowieku!... Czy śpi? czy się upił?... Patrzcieno! to stary Mucha, ojciec tych dwóch dziewcząt!... Święty Boże! zdaje mi się, że on nie żyje! To ci dopiero wypadek!
Ale Mucha, spiorunowany apoplektycznym atakiem oddychał jeszcze! Jan ułożył go wygodniej, podniósł mu głowę i usiadłszy na koźle, zaciął konia, śpiesząc do domu z obawy, aby wieśniak nie wyzionął ducha w drodze Wjechawszy na plac przed kościołem, spostrzegł Franciszkę, która wychodziła właśnie z domu. Stanęła osłupiona, zobaczywszy parobka, jadącego na ich wozie.
— Co się stało? — zapytała.
— Twój ojciec jest trochę niezdrów.
— Gdzież jest?
— Tutaj, patrz.
Stanęła na kole i spojrzała. Przez chwilę jak skamieniała patrzyła bezmyślnie na zsiniałą twarz ojca, zakrwawioną konwulsyjnie, jak gdy by pościąganą gwałtownie z dołu do góry. Zmrok zapadał, wielki płowy obłok, żółciejący na niebie, oświecał konającego światłem czerwonem jak gdyby łuna pożaru.
Nagle Franciszka wybuchnęła głośnym płaczem, zeskoczyła z wozu i pobiegła do domu uprzedzić siostrę:
— Lizo! Lizo!... Ach! mój Boże!
Zostawszy sam, Jan wahał się, co dalej robić. Niepodobna było przecie zostawić tak starego na wozie. Dom stał trochę w dole, z placu prowadziły doń trzy stopnie, niewygodnie więc było znosić tędy chorego. Po chwili przypomniał sobie, że na lewo od strony gościńca można bramą wjechać na podwórze. Podwórze to dość obszerne, otoczone było żywopłotem, w głębi stała ogromna kałuża cuchnącej wody, po za nią znajdowało się pól morga ogrodu warzywnego i owocowego. Jan puścił cugle koniowi, który ruszył dalej i zatrzymał się przed stajnią, tuz obok obory, w której stały dwie krowy.
W tej chwili Liza i Franciszka przybiegły z krzykiem i z płaczem. Liza karmiła właśnie czteromiesięcznego chłopczyka, gdy siostra uwiadomiła ją o nieszczęściu, wybiegła więc trzymając na ręku dziecko, które wrzeszczało przeraźliwie. Franciszka wskoczyła znów na koło, Liza wdrapywała się na drugie, obie płakały coraz głośniej a stary Mucha leżał na wozie, oddychając ciężko; jakieś głuche chrapanie wydobyło się z jego piersi.
— Ojcze, odezwij się do nas!... Powiedzie, co ci jest, co ci się stało?... mój Boże!... Ach! Boże! Boże!... widać głowę ci odjęło, kiedy nic mówić nie możesz!... Ojcze!... ojcze!... odezwijże się!
— Zejdźcie, trzeba go wyciągnąć ztamtąd — powiedział Jan po chwili namysłu.
Zamiast pomódz parobkowi, obie siostry zawodziły coraz boleśniej. Na szczęście jedna z sąsiadek, matka Frimat, usłyszawszy krzyki, nadesła ku nim. Była to wysoka staruszka, chuda i koścista, od dwóch przeszło lat dozorowała sparaliżowanego męża i pracowała jak bydlę robocze, uprawiając własnoręcznie kawałek gruntu, stanowiący jedyny ich dobytek. Nie straciła ona zimnej krwi, obojętnie spojrzała na umierającego i zaczęła pomagać Janowi. Jan wziął Muchę za ramiona, kobieta chwyciła go za nogi i ponieśli go razem do domu.
— Gdzie go położyć? — zapytała stara.
Ale dziewczęta, które szły z tyłu, straciły głowę, niewiedziały co odpowiedzieć. Ojciec sypiał w małej izdebce na strychu, trudno więc było tam go wnosić. Na dole zaś znajdowała się kuchnia i duża izba, którą ojciec im ustąpił i gdzie stały dwa łóżka. W kuchni ciemno było zupełnie; parobek i kobieta stanęli na progu a choć ręce im mdlały od ciężaru nie śmieli kroku naprzód postąpić z obawy, by nie potknąć się o jaki sprzęt.
— No! gadajcie wreszcie, gdzie go położyć?!
Nakoniec Franciszka zapaliła świecę. W tej chwili weszła stara Bécu, żona polowego, która widocznie przeczuła, co się stało, mocą tej siły tajemnej sprawiającej, że każda niezwykła wiadomość natychmiast lotem błyskawicy obiega całą wioskę.
— Hę! cóż to się stało temu biedakowi?... Ach! widzę, krew zalała mu ciało... Prędko! posadźcie go na krześle!
Ale matka Frimat była przeciwnego zdania. Jakże można sadzać człowieka, który nie ma siły utrzymać się na krześle? Daleko lepiej położyć go na łóżku której z córek. Spór zajątrzał się, gdy weszła Fanny z Ernestem: dowiedziała się o wypadku od Macquerona, do którego poszła kupić makaronu i przybiegła tu zaniepokojona o kochane kuzynki.
— Mnie się także zdaje, że trzeba go posadzić — oświadczyła — może krew ścieknie trochę od głowy.
Usadowiono więc Muchę na krześle koło stołu, na którym paliła się świeca. Głowa opadła mu na piersi, ręce i nogi zwisły bezwładnie. Lewa połowa twarzy wykrzywiała się konwulsyjnie, lewe oko było nawpół otwarte, z ust wydobywało się coraz głośniejsze chrapanie. Wszyscy stali w milczeniu, śmierć weszła do wilgotnej izby, z zadymionemi ścianami i z wielkim czarnym kominem.
Jan czekał ciągle zakłopotany, podczas, gdy obie dziewczęta i trzy kobiety stały z założonemi rękoma przyglądając się staremu.
— Może ja pójdę jeszcze po doktora? — zapytał wreszcie parobek.
Bécu potrząsnęła głową, nikt nie odpowiedział: jeżeli nic mu już nie pomoże, po co wydawać pieniądze na doktora? Cóż doktór poradzi, jeżeli już staremu umrzeć sądzono?
— Dobrzeby było przyłożyć mu plaster gojący — odezwała się matka Frimat.
— Ja mam spirytus kamforowy — dodała Fanny.
— To także pomaga — wtrąciła stara Bécu.
Liza i Franciszka stały ogłupione, nie wiedząc co robić; pierwsza huśtała małego Julka, druga trzymała w ręku filiżankę wody, której ojciec pić nie chciał. Fanny widząc to, trąciła łokciem Ernesta, który nie spuszczał oka z wykrzywionej twarzy wieśniaka.
— Biegaj do domu i powiedz, żeby ci dali flaszkę ze spirytusem kamforowym, która stoi w szafie na lewo... Czy rozumiesz? na lewo... A wstąp po drodze do dziadka Fouan i do ciotki Olbrzymki, powiedz im, że wuj Mucha jest bardzo chory. Tylko śpiesz się, biegnij prędko!
Gdy chłopiec wybiegł z izby, kobiety zaczęły znowu rozprawiać o tym wypadku. Bécu znała jakiegoś pana, którego wyratowano łaskocząc go w pięty przez trzy godziny. Matka Frimat przypomniawszy sobie, że musi jeszcze mieć w domu trochę kwiatu lipowego, który przeszłej zimy kupowała dla męża, poszła do domu. Po chwili wróciła, niosąc w ręku torebkę, Liza, oddawszy dziecko Franciszce, rozpalała ogień, gdy Ernest powrócił z butelką.
— Dziadek Fouan spał już... Ciotka Olbrzymka powiedziała, że gdyby wuj nie był się upijał, nie byłoby go nieszczęście spotkało...
Fanny oglądała butelkę, którą chłopiec przyniósł i zawołała z gniewem:
— Ach! ty niedołęgo! mówiłam ci przecie, że stoi w szafie na lewo!... Przyniosłeś wody kolońskiej.
— To także pomaga — powtórzyła stara Bécu.
Wlano staremu w usta filiżankę kwiatu lipowego, roztworzywszy mu łyżeczką zaciśnięte zęby. Potem nacierano mu skronie wodą kolońską. Ale nic nie pomagało, kobiety traciły na dzieję. Twarz zczerniała mu jeszcze więcej, musiały podtrzymywać go na krześle, bo opadał bezwładnie, o mało nie upadł na ziemię.
— Ach! patrzcie! — zawołał Ernest, wychyliwszy się przez okno — pewnie deszcz będzie padał. Niebo jest jakiegoś dziwnego koloru.
— Tak — odrzekł Jan — widziałem, że się zbierają ogromne chmury.
Nagle, jak gdyby przypomniawszy sobie pierwszą myśl swoją:
— Mniejsza o to, pójdę po doktora, jeżeli chcecie.
Liza i Franciszka spojrzały na siebie przerażone, zakłopotane. Wreszcie ta druga z hojnością właściwą młodemu wiekowi, zdecydowała się ponieść wydatek.
— Tak, tak, kapralu, jedźcie do Cloyes po pana Finet... Przynajmniej nie będziemy sobie miały do wyrzucenia, żeśmy nie robiły wszystkiego, co można.
Z powodu ogólnego zamieszania, koń stał dotąd niewyprzągnięty, Jan wskoczył prędko na kozioł.
Po chwili słychać było tętent kopyt i turkot oddalającego się wozu. Matka Frimat napomknęła o sprowadzeniu księdza, ale inne machnęły ręką na znak, że i bez tego dosyć już mają zachodu, gdy Ernest oświadczył, że gotów jest pobiedz piechotą do Bazoches-le-Doyen, matka ofuknęła go gniewnie: za nic świecie nie pozwoli mu pójść w taką noc ciemną, tembardziej, że deszcz lada chwila padać zacznie. Zresztą stary nic nie słyszy i wcale mówić nie może, ksiądz gadałby do niego jak do drąga.
Dziesiąta wybiła na drewnianym zegarze, wiszącym na ścianie. Kobiety spojrzały na siebie — zdziwione: ani się obejrzały, jak przeszły dwie godziny a one stały tu nie przyniósłszy choremu żadnej ulgi! Ale żadna z nich nie pomyślała wracać do domu, zajęte były widowiskiem, chciały doczekać się końca. Na kominie leżał nóż i bochenek chleba. Dziewczęta, którym pomimo zmartwienia głód dokuczać zaczął, podeszły do komina i ukrajawszy po kawałku suchego chleba, jadły go łapczywie, potem starsze kobiety poszły za ich przykładem; bochenek malał: jedna po drugiej krajała i jadła. Nie zapalono drugiej świecy, nie obcięto knota ani razu, smutny tez widok przedstawiała ta ciemna i uboga kuchnia, w której rozlegało się coraz głośniej chrapanie konającego wieśniaka!
Nagle, wpół godziny po odejściu Jana, Mucha zachwiał się i runął na ziemię. Nie oddychał już, wyzionął ducha.
— A nie mówiłam! czy warto było jeździć po doktora? — cierpko zauważyła stara Bécu.
Franciszka i Liza wybuchnęły znów głośnym płaczem. Instynktownym ruchem rzuciły się sobie na szyję, tonąc w siostrzanym uścisku. I przerywanym głosem wołały.
— Ach! mój Boże! już my tylko dwie siostry na szerokim świecie!.. Niema już ojca... sameśmy teraz zostały... Co się teraz stanie z nami? Boże mój! Boże!
Trzeba było jednak podnieść zmarłego z ziemi. Obie kobiety Frimat i Bécu, zakrzątnęły się koło porządku w izbie. Nie mając odwagi przenieść ciała, wyciągnęły z łóżka materac, przyniosły go i ułożyły na nim Muchę, przykrywszy go prześcieradłem aż po szyję. Tymczasem Fanny zapaliła świece w dwóch drugich lichtarzach i ustawiła je zamiast gromnic po obu stronach głowy zmarłego. Wszystko już było w porządku: napróżno tylko przymykały trzy razy lewe oko zmarłego, roztwierało się ono uparcie i zdawało przyglądać wszystkiemu, wyglądając z tej sino-fioletowej twarzy, odbijającej jaskrawo od białości płótna.
Liza uśpiła dziecko, poczem wszystkie usiadły na ławce. Trzy razy już Fanny i Bécu podnosiły się do wyjścia, ponieważ matka Frimat obiecała przenocować z dziewczętami; nie odchodziły jednak, rozmawiały po cichu, spoglądając z ukosa na zmarłego. Tymczasem Ernest, wziąwszy ze stołu butelkę wody kolońskiej oblewał nią sobie ręce i włosy.
Północ wybiła, Bécu odezwała się głośno:
— A to istne skaranie Boskie z tym panem Finet! Zdrowy nawet może umrzeć nie doczekawszy się go!... Czekamy już przeszło dwie godzin żeby raczył przyjechać z Cloyes!
Drzwi wchodowe zostały otwarte na oścież, powiew silnego wiatru wpadł do izby i zgasił obie świece, stojące przy głowie zmarłego. Zdjęte przerażeniem kobiety zapalały świece na nowo, gdy znów wiatr silniej jeszcze zaświszczał w izbie a zdala, od strony wioski, pogrążonej w uśpieniu, dał się słyszeć przeciągły grzmot. Łom i trzask gałęzi, głuche jęki dochodzące z pól przypominały zbliżanie się obcych wojsk, tratujących wszystko po drodze. Wybiegłszy na próg domu, kobiety ujrzały olbrzymią miedzianą chmurę zasłaniającą firmament. Nagle dał się słyszeć jakby świst kartaczy, huk broni palnej... twarde, zimne kale zaczęły spadać na ziemię chłoszcząc je po twarzy i odskakując od ziemi pod ich stopami. Wtedy z piersi kobiet wyrwał się krzyk przerażenia i rozpaczy.
— Grad! grad!
Zdjęte przestrachem i oburzeniem na widok klęski stały jak skamieniałe. Trwało to zaledwie parę minut. Piorun nie uderzył ani razu, ale wielkie niebieskawe błyskawice przerzynały niebo co chwila, znacząc na niem fosforyczne smugi; noc nie była już tak ciemną, bryły gradu połyskiwały bladem, niepewnem światełkiem, jak kule szklanne.
Hałas stawał się ogłuszającym, jak gdyby odgłos wystrzałów armatnich lub pociągu pędzącego po moście żelaznym. Wiatr świszczał i huczał, kule gradowe leciały ukosem, siekąc wszystko, nagromadziły się na ziemi, pokrywając ją białą warstwą.
— Patrzcie! grad! grad! mój Boże!... Ach! co za nieszczęście! Patrzcie tylko! jak kurze jajo!
Nie miały odwagi wyjść na podwórze i podnieść kul kilku. Wściekłość huraganu wzmagała się ciągle, szyby wylatywały z okien, jedna kula gradowa uderzyła o dzbanek i rozbiła go, inne padały aż na materac zmarłego.
— Ależ wielkie! pewnie nie więcej, jak pięć poszłoby ich na funt! — zawołała Bécu, ważąc kulę na ręce.
Fanny i stara Frimat załamały ręce z rozpaczą.
— Wszystko pójdzie na marne! Straszna klęska.
Nagle burza ucichła. Niszczący żywioł popędził dalej, grobowa cisza zaległa w około. Ciepły, kroplisty deszczyk padał z cichym szmerem. Ziemia pokrytą była grubą warstwą kul gradowych, jakby białym obrusem, który świecił bladem i migotliwem światełkiem lamp nocnych.
Ernest wybiegł na podwórze i przyniósł do izby odłam lodu większy niż pięść, bezkształtny, wyzębiony dziwnie po brzegach. Matka Frimat nie była w stanie oprzeć się dłużej pokusie obejrzenia szkód poczynionych.
— Idę po latarkę, muszę pójść obejrzeć pola.
Fanny walczyła z sobą, jeszcze przez chwilę. Wyrzekała boleśnie na cały głos: Ach! tyle pracy! i takie straszne szkody w jarzynach i w drzewach owocowych! Jęczmień, owies i żyto nie bardzo jeszcze wyrosły; pewnie więc nie ucierpiały tyle. Ale winnice, ach! winnice! I stojąc na progu usiłowała przeniknąć wzrokiem głębokie, nieprzejrzane ciemności, drżała z niepokoju, próbowała obliczyć szkody, zrozpaczona, jak gdyby widziała przed sobą wieś spustoszałą, spaloną lub zasłaną trupami.
— Słuchajcieno, dziewczęta — rzekła wreszcie — pożyczcie mi latarki, pobiegnę do naszej winnicy.
Zapaliła latarkę i po chwili zniknęła z Ernestem.
Matka Bécu, nie posiadając własnego gruntu, nie martwiła się wielce tą klęską. Wzdychała głośno, podnosiła ręce i oczy do nieba — przyzwyczajona, jak w ogóle lud wiejski do jęczenia nad każdą niedolą. A jednak wiedziona ciekawością wracała wciąż ku drzwiom; patrzyła ze zdziwieniem jak cała wioska iskrzyła się jasnemi, migotliwemi światełkami.
Przez szczelinę w podwórzu pomiędzy stajnią a spichrzem widać było całą wioskę Rognes. Widocznie burza gradowa przebudziła wieśniaków, którzy także pragnęli, co najrychlej obejrzeć swe pola, nie mając cierpliwości czekać, aż do świtu. To też co chwila ukazywała się nowa latarnia: jasne punkciki mnożyły się, skakały i migotały wśród tak nieprzejrzanych ciemności, że niepodobna było dostrzedz rąk, trzymających latarnie. Ale stara Bécu znała dokładnie położenie każdego domu, umiała odróżnić kto wychodzi ze światłem.
— Ot! teraz świeci się u Olbrzymki.. a teraz wychodzi stary Fouan... a tam dalej Macqueron... tu na prawo Lengaigne... Wielki Boże! serce mi się kraje na myśl o nieszczęściu tych biedaków!... Ha! trudna rada! biegnę w pole!
Liza i Franciszka zostały same przy zwłokach ojca. Deszcz nie przestawał padać, wiatr huczał na dworze i w izbie, i gasił światło.
Trzeba było zamknąć drzwi, ale żadna z nich nie pomyślała o tem, zapomniały prawie o żałobie w domu wobec strasznej klęski.
Czyż to nie dosyć nieszczęścia, stracić ojca? Bóg odebrał im wszystko, może nie zostanie im nawet kawałka chleba dla zaspokojenia głodu.
— Biedny ojciec! — szepnęła Franciszka — jakżeby się był zmartwił!... Lepiej dla niego, że nie doczekał tej chwili.
Widząc, że siostra bierze latarkę, zapytała:
— Gdzie idziesz?
— Pójdę obejrzeć groch i fasolę... Wrócę zaraz.
Brnąc przez kałuże wody Liza, przeszła podwórze i weszła do ogrodu warzywnego. W izbie została tylko Franciszka przy ojcu. Stała wciąż na progu chaty, przyglądając się ciekawie światełku migoczącemu w ogrodzie. Zdawało jej się że słyszy skargi i plącze. Serce jej się krajało.
— No! cóż tam? — zawołała. — Co się tam dzieje?
Ale nikt nie odpowiedział, światło przesuwało się tam i napowrót.
— Powiedzże, czy fasola wybita?... A groch, czy bardzo zniszczony?... O Boże! Boże!... a owoce?... a sałata?
Nagle z ogrodu dał się słyszeć krzyk rozpaczliwy.
Franciszka nie czekała dłużej, zakasała spódnicę i pomimo ulewnego deszczu, pobiegła do siostry.
Umarły został sam; sztywny, przykryty prześcieradłem, leżał w pustej izbie, którą rozjaśniały dwa ponure i dymiące się światełka. Lewe oko na wpół otwarte patrzało ciągle na stare belki pułapu.
Ach! jakąż okropną pustkę ujrzały siostry w ogrodzie! Jakiż jęk boleści wydarł się z ich piersi na widok zniszczenia, któremu przyglądały się przy migocącem świetle latarni? Chodziły od zagonu do zagonu, nachylały ku ziemi latarkę, przez której zmoczone szyby światło przenikało zaledwie, oglądały groch i fasolę, wybite ze szczętem, oraz sałatę tak posiekaną i poprzerzynaną, że niepodobna było myśleć o zużytkowaniu liści. Najwięcej jednak ucierpiały drzewa: owoce i młode gałązki, jakby nożami pokrajane, przez uszkodzenia w korze pni, wyciekały życiodajne soki. Nieco dalej, wśród winnic, jeszcze smutniejszy przedstawiał się widok: latarnie roiły się coraz gęściej, podnosiły się i zniżały wśród głośnych jęków i przekleństw! Szczepy winne zdawałyby się, jakby podcięte kosą, grona pokryte kwieciem, zaścielały ziemię. Nietylko plon tegoroczny stracony był bezpowrotnie, ale nadto szczepy ogołocone z liści mogły schnąć i zmarnieć. Nikt nie zwracał uwagi na deszcz, jakiś pies wył przeraźliwie, kobiety szlochały głośno, jakby stały nad mogiłą ukochanych. Macqueron i Lengaigne, zapomniawszy o dawnych niechęciach, użyczali sobie latarki, chodzili razem i klnąc, głośno przyglądali się ogólnemu zniszczeniu. Stary Fouan chodził też po polach, chociaż nie miał już własnego gruntu i klął razem z innymi. Powoli wszystkich gniew ogarnął: czy to możliwe, aby w przeciągu kwadransa stracić ze szczętem owoc całorocznej pracy? Czemże ściągnęli na siebie tak ciężką karę? Żadnej obrony, żadnego ratunku od ślepych żywiołów wyniszczających ziemię! Nagle Olbrzymka, nie posiadając się z gniewu, podniosła z ziemi kamień i rzuciła go w górę ku niebu, którego w ciemnościach widać nawet nie było.
Tymczasem w izbie, Mucha, leżąc na materacu, patrzył wciąż lewem okiem na sufit, gdy przede drzwiami zatrzymał się wóz i powozik. Jan przywoził wreszcie pana Finet, na którego czekał w mieście przeszło trzy godziny. Parobek przyjechał wozem, doktór jechał na swojej bryczce.
Po chwili wszedł do izby pan Finet, wysoki i chudy mężczyzna z twarzą pożółkłą od niezaspokojonych pragnień. W głębi serca nienawidził on wieśniaków, których skąpstwu przypisywał swoje szczupłe dochody.
— Jakto? nikogo w izbie?... Pewnie więc chory ma się lepiej?
Nagle spostrzegł ciało.
— Nie, już za późno... Mówiłem wam, Janie, że tak będzie, nie chciałem przyjeżdżać... Zawsze z nimi to samo, wzywają mnie wtedy, kiedy chory umrze.
Ta niepotrzebna przejażdżka, która mu spoczynek przerwała, gniewała go bardzo; nie mógł więc utaić swego niezadowolenia, dowiedziawszy się od Lizy i Franciszki, które w tej właśnie chwili wróciły do domu, że czekano dwie godziny przed posłaniem do niego.
— Sameście go zabiły! Co za głupota! leczyć apoplektyka wodą kolońską i kwiatem lipowym. Przytem nikogo przy nim nie było. To pewna, żeście go uratować nie mogły!..
— Ale proszę pana doktora — wybąkała onieśmielona Liza — wyszłyśmy tylko z powodu gradu.
Pan Finet, zaciekawiony tem, uspokoił się. Więc tutaj padał? Wskutek długich lat, spędzonych wśród wieśniaków, przejął ich zwyczaje i upodobania. Jan także przybliżył się do stołu, obydwaj dziwili się wielce, słuchali z niedowierzaniem: wracali przecież z Cloyes a wcale nie widzieli gradu. Jedni ocaleli, drudzy zrujnowani ze szczętem na tak niewielkiej przestrzeni! Doprawdy! pod złą widocznie rodzili się gwiazdą, kiedy ich takie nieszczęście dotknęło! Po chwili Fanny odniosła latarkę, Bécu i Frimat weszły za nią, wszystkie z płaczem opowiadały szczegóły o strasznem zniszczeniu.
Doktór, wysłuchawszy opowiadania, rzekł z powagą:
— Tak! to nieszczęście! straszne nieszczęście! Niema większej klęski dla wieśniaków!
Umilkł nagle, usłyszawszy po za sobą jakiś głuchy szmer jakby wrzenie wody w garnku. Szmer, ten wychodził ze zwłok zmarłego. który leżał na ziemi zapomniany. Wszyscy umilkli, kobiety żegnały się przerażone.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Émile Zola i tłumacza: anonimowy.