Ziemia (Zola)/Część druga/I

<<< Dane tekstu >>>
Autor Émile Zola
Tytuł Ziemia
Wydawca Wydawnictwo Przeglądu Tygodniowego
Data wyd. 1887
Druk Drukarnia Przeglądu Tygodniowego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. La Terre
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


I.

Czwarta rano wybiła, rozwidniło się zaledwie, wiosenne majowe slońoe rzucało na ziemię pierwsze promyki różowego światła. Cała przyroda była jeszcze pogrążoną w uśpieniu, drzemały też w Borderie zabudowania folwarczne, stojące wzdłuż trzech boków wielkiego, czworokątnego podwórza: owczarnia w głębi, stodoły na prawo, chlewnia, stajnia i dom mieszkalny na lewo. Wielka brama, zasunięta sztabą żelazną, zamykała czwarty bok podwórza. Żółty kogut, stanąwszy na gnojowisku piał na powitanie dnia głosem dźwięcznym i donośnym jak granie trąbki. Po chwili odpowiedział mu drugi kogut, potem trzeci i czwarty. Pianie kogutów nie ustawało ani na chwilę, rozlegało się coraz dalej, dalej, aż do najodleglejszych krańców Beaucyi.
Stałym swoim zwyczajem, Hourdequin spędził noc w pokoju Jakóbki, w małej izdebce, którą dla przypodobania się kochance kazał przyozdobić obiciem w wielkie kwiaty, perkalowemi firankami i mahoniowemi meblami. Jakóbka, pomimo, że z dniem każdym zyskiwała więcej przewagi, napotykała zawsze opór stanowczy, ilekroć próbowała zająć dla siebie pokój zmarłej jego żony, pokój małżeński, do którego Hourdequin bronił jej przystępu przez poszanowanie dla nieboszczki. Bolało ją to wielce, rozumiała bowiem, że poty nie będzie prawdziwą panią tego domu, póki nie będzie sypiać na starem dębowem łożu przysłoniętem czerwonemi kotarami.
Równo ze świtem Jakóbka obudziła się i otworzywszy oczy, leżała na wznak, obok niej Hourdequin spał jeszcze. Gorący jego oddech podniecał zmysły dziewczyny, ogień gorączki palił się w jej oczach, dreszcz żądzy wstrząsał jej ciałem. Wahała się chwilę, wreszcie zdecydowawszy się, prześliznęła się na drugą stronę łóżka tak lekko i zręcznie, że Hourdequin nie poczuł nawet je ciężaru i cichutko, rękoma drżącemi od żądzy namiętnej zarzuciła na siebie spódnicę. Wtem potrąciła nogą krzesło a na hałas ten Hourdequin otworzył oczy:
— Co ubierasz się już?... Gdzież idziesz?
— Idę dopilnować pieczenia chleba, boję się, żeby dziewki nie włożyły ciasta w piec za gorący.
Jakkolwiek zdziwiony tą gorliwością, Hourdequin ziewnął szeroko i zasnął po raz drugi. Ale niepokój dręczył go przez sen nawet. Dziwny pomysł! Zkąd jej przyszła ochota pilnować wypieku chleba o tak wczesnej godzinie? Zerwał się nagle, różne posądzenia nie dawały mu chwili spokoju. Zobaczywszy, że dziewczyna wyszła już, wodził bezmyślnie oczyma po całej izdebce, gdzie leżała jego fajka, brzytwa i pantofle. Przez chwilę nie mógł skupić myśli, potem cała jego przeszłość stanęła mu w oczach.
Ojciec jego, Izydor Hourdequin, był potomkiem starej, wieśniaczej rodziny z Cloyes, która doszedłszy do większego dobrobytu już w szesnastym wieku, przeniosła się do miasta. Wszyscy kolejno pracowali w zarządzie solnym: jeden z nich był dozorcą magazynu w Chartres, drugi pełnił tenże urząd w Châteaudun. Ojciec odumarł wcześnie Izydora, zastawiwszy mu około sześćdziesięciu tysięcy franków. Młody, dwudziestosześcioletni chłopiec, straciwszy miejsce wskutek zamieszek rewolucyi, powziął myśl zrobienia majątku, korzystając z kradzieży republikaninów, którzy wystawiali na sprzedaż dobra narodowe. Znał on wybornie całą okolicę, węszył, obliczył, aż wreszcie kupił sto pięćdziesiąt hektarów ziemi w Borderie za trzydzieści tysięcy franków, czyli za piątą część rzeczywistej wartości folwarku, będącego ostatnim szczątkiem dawnej siedziby rodu Rognes-Bouqueval. Żaden wieśniak nie odważył się wydać na niepewne zaoszczędzonych dukatów, tylko mieszczanie, lichwiarze i kupcy ciągnęli zyski z postępków rewolucyonistów. Zresztą Izydor kupił Borderie jedynie w widokach spekulacyi, nie miał on bynajmniej zamiaru obarczać się kłopotami gospodarstwa, chciał odprzedać ziemię i tym sposobem pięciokrotnie powiększyć swój majątek. Ale nastały czasy dyrektoryatu, ziemia wciąż spadała w cenie, nie można więc było odprzedać jej z wymarzonym zyskiem. Ziemia krępowała go, stał się jej niewolnikiem, postanowił zatem wyzyskać ją o ile możności i tym sposobem dorobić się znacznego majątku.
Jedyny syn jego, Aleksander Hourdequin, urodzony w 1804 r. rozpoczął nauki w kolegium w Châteaudun. Nie czuł jednak pociągu do książki, tęsknił za wsią, wrócił więc wkrótce do domu, zawodząc marzenia ojca, który — znudzony powolnem wzrastaniem majątku — gotów był wszystko sprzedać, byle skierować syna na drogę naukową. Aleksander miał zaledwie dwadzieścia siedem lat, kiedy wskutek śmierci ojca wszedł w posiadanie majątku Borderie. Zwolennik pojęć postępowych, postanowił w małżeństwie szukać nie dobrej żony, ale pieniędzy, twierdził bowiem, że gospodarstwo nie opłacało się ojcu, jedynie skutkiem braku kapitału. Wkrótce też znalazł upragniony posag, ożeniwszy się z siostrą notaryusza Baillehache, za którą wziął pięćdziesiąt tysięcy franków. Była to dojrzała już panna, o pięć lat starsza od niego, ale nader cicha i łagodna. Wtedy rozpoczęła się pomiędzy nim a posiadanym przezeń gruntem długa walka, prowadzona z początku rozważnie, potem z namiętnością, którą każde niepowodzenie podniecało; walka, nie ustająca ani na chwilę, która nie ziściwszy jego marzeń o wielkiem bogactwie, pozwalała mu przecież żyć wygodnie i dostatnio, z zaspokojeniem wszystkich upodobań. Od kilku lat jednakże powodziło mu się coraz gorzej.
Zona powiła mu dwoje dzieci: syn, nienawidząc gospodarstwa, zaciągnął się do wojska i po bitwie pod Solferino został kapitanem; córka — ładne choć wątle dziewczątko — była oczkiem w głowie ojca i przyszłą spadkobierczynią Borderie, ponieważ niewdzięczny syn włóczył się po świecie. W przeciągu jednego roku stracił żonę i córkę. Nieszczęście to było strasznym dla niego ciosem. Kapitan nie przyjeżdżał nawet raz na rok do ojca, ojciec więc znalazł się nagle osamotnionym, bez celu w życiu, bez bodźca w pracy, jakim jest myśl zabezpieczenia przyszłości rodzinie. Ale choć rana krwawiła się w jego sercu, nie złamał się przecież, pozostał nadal surowym i despotycznym. Nie chciał ustąpić placu, wobec wieśniaków, którzy wyśmiewali się z jego maszyn i gorąco pragnęli doczekać się ruiny tego mieszczanina, który przywłaszczył sobie ich zawód.
Zresztą, cóż miał robić innego? Stawał się coraz więcej niewolnikiem ziemi: nagromadzona w niej praca, włożony kapitał przykuwały go do niej nierozerwalnemi więzy; sprzedaż majątku mogła go doprowadzić do ostatecznej nędzy.
Hourdequin, silny, barczysty jak chłop, był zawsze despotycznym władzcą dla swej służby. Nawet za życia żony zalecał się do wszystkich dziewek, uważając ich uległość za rzecz mu należną, nie zobowiązującą go do niczego. Wiejskie dziewczęta, oddane do miasta, zdołają niekiedy zachować swoją niewinność, ale żadna z tych, które przyjmują służbę we dworze nie uniknie natarczywości parobków lub samego dziedzica. Pani Hourdequin żyła jeszcze, gdy Jakóbka przez litość została wziętą do Borderie: przywlokła się tu, zbita przez ojca, starego pijaka a tak chuda, że przez łachmany widać było jej kości. Wszyscy chłopcy we wsi wyśmiewali się z jej brzydoty, nazywając ją potworem. Chuda, nie wyrośnięta — wyglądała zaledwie na lat piętnaście, chociaż kończyła już osiemnasty rok. Pomagała służbie dworskiej, używano ją do najcięższych posług, zmywała naczynia, wymiatała gnój, doiła krowy, wiecznie brudna, jakby rozmyślne posmolona.
Każdy parobek uważał ją za swą własność, raz nawet gdy schodziła do piwnicy, dziedzicowi, który dotąd nie raczył nigdy spojrzeć na nią, przyszła chętka podokazywania z tą brudną dziewuchą, ale ona drapała go, gryzła i broniła się tak mężnie, że zmuszony był puścić ją. Od tej chwili los jej zapewnionym został. Opierała się jeszcze przez pół roku, oddawała mu się stopniowo, odsłaniając mu po kawałku swego ciała. Wkrótce wzięto ją do kuchni, potem najęła sobie pomywaczkę do pomocy, wreszcie stała się panią i miała służącę wyłącznie dla siebie. Z dawnego brudasa wyrosła teraz śniada, czarnowłosa dziewczyna, wysmukła i przystojna, z twardą, rozwiniętą piersią, z gibkiemi i silnemi członkami. Stała się teraz rozrzutną i zalotną, oblewała się perfumami, chociaż często chodziła niemyta i z roztarganemi włosami.
Mieszkańcy Rognes i okoliczni wieśniacy dziwili się wielce powodzeniu Jakóbki: czyż to podobna, aby taki bogacz zawrócił sobie głowę tym szurgotem, tą nieładną i chudą dziewczyną, córką Cogneta, starego pijaka, który od lat dwudziestu włóczył się po drogach?
Niema co mówić! to zaszczyt nielada mieć takiego teścia i taką kochankę! W ciemnocie swej nie rozumieli oni, ze ta kochanka była ich mścicielką, odwetem wsi za okrucieństwa dworu, zemstą nędznego rolnika nad wzbogaconym mieszczuchem, który stał się właścicielem rozległych posiadłości! Zniewieściały i gnuśny Hourdequin, nie mógł się obejść bez Jakóbki; potrzebował jej pieszczot jak jadła lub napoju. Gdy dziewczyna chciała mu się przypodobać, tuliła się do niego z kociemi pieszczotami, podniecała jego zmysły w sposób tak wyuzdany i bezwstydny jak najgorsza rozpustnica a wtedy on pokorniał i błagał ją, by mu na zawsze wierną została. Czasami jednak wybuchał gwałtownie, kłócił się z nią, groził, że ją kopnie nogą i za drzwi wyrzuci.
W przeddzień dnia tego o mało jej nie wybił wskutek sceny, jaką mu zrobiła, aby jej pozwolił sypiać w łóżku, na którem żona jego umarła; przez całą noc opierała mu się, bijąc go, ilekroć chciał się, zbliżyć. Chytra dziewczyna, która oddawała się bez wyboru wszystkim parobkom, postępowała z nim oględnie, drożyła się, aby wyzyskać swoją przewagę. To też tego ranka, Hourdequin, leżąc w łóżku, w którem czuł jeszcze jej oddech, zapłonął znów gniewem i żądzą. Oddawna już przeczuwał, że go zdradza. Zerwał się z łóżka i zawołał podniesionym głosem:
— Poczekaj, łajdaczko, niechno ja cię złapię!
Ubrał się prędko i wybiegł z pokoju.
Jakóbka prześliznęła się przez dom, cichy jeszcze i spokojny, oświetlony pierwszemi promykami wschodzącego słońca. Przechodząc przez podwórze, zawahała się chwilę, spostrzegłszy, że owczarz, stary Soulas, otwierał już drzwi od owczarni. Ale żądza owładnęła nią zbyt silnie, śmiało poszła dalej. Tem gorzej! Weszła do stajni, minęła cichutko czterech śpiących parobków i zatrzymała się w kącie, w którym sypiał Jan na wiązce słomy bez prześcieradła, przykryty derą. Nachyliła się nad śpiącym, po całunkiem zamknęła mu usta, by stłumić jego okrzyk zdziwienia i drżąca, zadyszana, szepnęła mu do ucha:
— Nie bój się, chłopcze!... To ja...
Ale przerażony Jan, odpychał ją, obawiając się, by ich kto nie zastał razem. Tuż obok stała drabina, po której wchodzono do szopy z sianem, weszli więc po niej, zostawiając drzwi otwarte.
— Ach ty! głupcze ty niedołęgo! — powtarzała Jakóbka, zanosząc się od śmiechu.
Dwa lata minęło, odkąd Jan Macquart przyjął służbę na folwarku. Wyszedłszy z wojska, przy był do Bazoches-le-Doyen i tu zaczął pracować w warsztacie ojca jednego ze swych towarzyszów, majstra stolarskiego, który trzymał zwykle dwóch lub trzech czeladników. Ale nie czuł już chęci do rzemiosła, przez czas siedmioletniego pobytu w wojsku odzwyczaił się od hebla i piły, sam siebie nie poznawał. Niegdyś w Plassans z zapałem obciosywał drzewo, uciekał od książki. nauczywszy się zaledwie czytać i pisać. Był zawsze bardzo rozsądnym i pracowitym, wziął się do roboty, aby wytworzyć sobie byt niezależny i uwolnić się od swej rodziny.
Stary Macquart trzymał go w karbach, jak dziewczynę, sprzątał mu z pod nosa kochanki, chodził co sobota do warsztatu i zabierał należną mu zapłatę. To też po śmierci matki, która umarła z wycieńczenia, Jan poszedł za przykładem swej siostry, Gerwazyi, która umknęła do Paryża z kochankiem, on uciekł także, aby pozbyć się na zawsze ojca, starego próżniaka i niedołęgi. A teraz sam nie rozumiał, co się z nim stało: nie rozlenił się wprawdzie, ale pobyt w wojsku rozjaśnił mu w głowie; polityka naprzykład, która nudziła go niegdyś, dziś zajmowała go bardzo, rozmyślał często nad równością i braterstwem stanów. Zresztą przyzwyczaił się do życia koczowniczego, do bezczynnego stania na warcie, do drzemki w koszarach, do utarczek i bitew. I narzędzia wypadały mu z rąk, marzył o wyprawach do Włoch, ogarniała mu nieprzezwyciężona chęć wypoczynku i wyciągnięcia się na trawie.
Po niejakim czasie majster posłał go do Borderie, gdzie potrzebowano poprawek stolarskich. Było tam roboty na miesiąc czasu — trzeba było ułożyć podłogę w kilku pokojach, poprawić drzwi i okna Jan, uszczęśliwiony z pobytu na wsi, ociągał się z robotą przez sześć tygodni. Podczas tego czasu, majster umarł a syn jego ożeniwszy się, przeniósł się do rodzinnej wioski swej żony. Jan został w Borderie, gdzie dawano mu ciągle nową robotę i pracował teraz na własną rękę; podczas żniw, pomagał w polu i został znowu przez sześć tygodni tak, że pan Hourdequin, widząc jego dobrą wolę i zamiłowanie do gospodarstwa, zatrzymał go na stałe. W rok niespełna, dawny rzemieślnik stał się pracowitym parobkiem: orał, siał, kosił, znalazłszy wreszcie pożądany spokój w błogiej ciszy wiejskiej. Tak więc, na zawsze już porzucił hebel i piłę! Chłopiec ten, odziedziczywszy po matce temperament spokojny, rozważny — jak wół roboczy zamiłowany do pracy systematycznej, zdawał się stworzonym do życia na wsi. Odczuwał uroki wsi, co zwykle uchodzi uwagi wieśniaków a do zachwytu tego przyczyniały się naleciałości, zachwycone z sentymentalnych powieści, oraz pojęcia o prostocie, o cnotliwości, o szczęściu bezwzglęlnem, pojęcia jakie się zwykle zawierają w moralnych powiastkach dla dzieci.
Prawdę powiedziawszy, inna jeszcze przyczyna zatrzymywała go i uprzyjemniała mu pobyt na folwarku. Za czasów kiedy układał podłogi, Jakubka przychodziła często gawędzić z nim i siadywała na stosie wiórów. Ona to pierwsza nauczyła go rozpusty; ulegając pokusie, jaką w niej wzbudzały silne członki tego rosłego chłopca, którego cała postawa zdradzała namiętnego samca. Uległ jej po raz pierwszy, potem sam spróbował kilkakrotnie, obawiając się uchodzić za niedołęgę. dręczony również żądzą posiadania tej przewrotnej dziewczyny, umiejącej podniecać zmysły mężczyzn. Ale uczciwy w gruncie chłopiec, wyrzucał sobie nieraz, że źle czyni, bawiąc się z kochanką puna Honrdequin, któremu tyle wdzięczności był winien. Wprawdzie usprawiedliwiał się sam przed sobą, że ona była utrzymanką nie żoną pana, że zdradza go ciągle ze wszystkimi, lepiej więc samemu użyć tej przyjemności niż zostawić ją innym. A jednak pomimo tych rozumowań, niepokój jego wzmagał się w miarę, jak widział coraz większe przywiązanie pana Hourdequin do dziewczyny. Nie ulegało wątpliwości, że to się kiedyś źle skończyć musi.
Jan i Jakóbka schowani w sianie, wstrzymywali oddech, gdy pan Hourdequin, stojący na dole, usłyszał trzeszczenie drabiny. Jednym skokiem był już na górze: z narażeniem życia wskoczył w dziurę, przez którą spuszczano paszę. Po chwili ostrożnie wychylił głowę przez otwór i ujrzał cień uciekającego mężczyzny. Wściekły z gniewu, nie pomyślał nawet zejść na dół i dopędzić uciekającego parobka, silnem uderzeniem pięści, powalił na siano Jakóbkę, która podniosła się na jego widok.
— Bezwstydna małpo!
Wrzasnęła z bólu i z gniewem zawołała:
— To nieprawda!
Hourdequin zacisnął zęby, silą woli panował nad sobą, aby nie kopnąć w brzuch tej dziewczyny, podobnej w tej chwili do rozszalałego zwierzęcia.
— Widziałem go... Przyznaj się natychmiast, bo cię zatłukę.
— Nie!... nie... nieprawda!
Podniósłszy się wreszcie, stanęła przed nim harda, wyzywająca, ufna w swoją nad nim przewagę — Zresztą, co ci do tego?... Czy to ja jestem twoją żoną?... Skoro nie pozwalasz mi sypiać w dniem łóżku, zostaw mi więc swobodę sypiania tam, gdzie mi się podoba.
Zaśmiała się na całe gardło a w śmiechu tym dźwięczało lubieżne naigrawanie się.
— Wynoś się ztąd, muszę zejść...
— Wyniosę się ztąd dziś wieczór.
— Ruszaj precz natychmiast!
— Nie, pójdę wieczorem... Chcę ci zostawić czas do namysłu.
Hourdequin nie posiadał się z gniewu, trząsł się cały, nie wiedząc, na kim wywrzeć swoją wściekłość. Chociaż zabrakło mu odwagi wyrzucenia jej natychmiast za drzwi, z jakąż przecie radością byłby wypędził obrzydłego gacha! Ale gdzież go znaleźć teraz? Idąc tu, zdążał prosto do szopy, spostrzegłszy drzwi otwarte, nie rzucił okiem na posłania służących; teraz zaś, gdy zeszedł do stajni, czterej parobcy i Jan kończyli ubierać się. Który z tych pięciu? ten równie dobrze jak i tamten... a może każdy z nich po kolei?... Nie tracił jednak nadziei, że winny sam się zdradzi, wydzielił każdemu robotę, żadnego z nich nie wysłał w pole, sam także nie poszedł, lecz kręcił się po folwarku z zaciśniętemi pięściami, spoglądając na wszystkich z ukosa, gotów zabić każdego, kto mu się sprzeciwi.
O siódmej wszyscy poszli na śniadanie; cały dom drżał ze strachu wobec gniewu pana.
Do stałych mieszkańców Borderie należało pięciu fornali, chodzących za pługami trzech parobków, dwóch pastuchów, owczarz i chłopak od świń — ogółem zatem dwunastu ludzi dworskich, nie licząc kucharki. Pan Hourdequin zaszedł najpierw do kuchni, gdzie wyłajał dziewkę, że nie schowała łopaty po wyjęciu chleba z pieca. Następnie zajrzał do śpichlerza z owsem, poszedł do ogromnej stodoły, wysokiej jak kościół, z drzwiami mającemi pięć łokci wysokości i tu rozpoczął kłótnię z parobkami, wymyślając im, że cepami lamią słomę jak sieczkę. Ztamtąd przeszedł do obory, gdzie — na nieszczęście swoje — zastał wszystko w porządku: krowy wydojone, żłoby czysto wymyte, podłoga starannie wymieciona. Wyszedł zły że nie może znaleźć pretekstu do wyłajania pastuchów, gdy w tem, rzuciwszy okiem na cysternę, której dozór także do nich na leżał, zauważył, że otwór jednej z rynien zatkany jest przez gniazdo wróble. W Borderie, podobnie jak we wszystkich folwarkach Beauoyi, zbierają starannie wodę deszczową z dachów za pomocą nader skomplikowanego systemu rur i rynien. Zapytał ich więc szorstko, czy chcą aby wszystkie zwierzęta powyzdychały z pragnienia. Najgwałtowniejsza jednak burza spadła na fornali. Chociaż wszystkim koniom w stajni podesłano świeżą słomę, zaczął krzyczeć, że to obrzydliwie, by zwierzęta stały w przegniłym gnoju. Potem zawstydzony swą niesprawiedliwością. jeszcze więcej rozjątrzony zwiedził komórki, służące za skład narzędzi rolniczych i z pewnem zadowoleniem, ujrzał, że złamano lemiesz u jednego z pługów. Znowu więc wybuchnął gniewem na fornali. Ach! te darmozjady rozmyślnie chyba łamią i psują jego dobytek. Potrąci on im tę szkodę przy obrachunku! Potrąci wszystkim pięciu, aby sobie niezazdrościli wzajemnie! A podczas gdy klął i wymyślał, śledził ich od stóp do głowy oczyma, rzucającemi błyskawice gniewu, czekając aby winowajca zdradził się bladością twarzy lub dreszczem przestrachu. Ale żaden z nich nie drgnął, pan Hourdequin odszedł więc, załamawszy ręce z rozpaczy.
Obszedłszy wszystkie zabudowania, zajrzał wreszcie do owczarni i tu przyszło mu na myśl wybadać owczarza Soulas. Ten sześćdziesięcio-pięcioletni starzec, przeszło od pół wieku służył na folwarku, ale dotąd nic jeszcze nie zaoszczędził, okradany przez żonę — pijaczkę i kobietę złego prowadzenia — którą z prawdziwą radością złożył do grobu przed kilkoma miesiącami. Owczarz obawiał się, by go nie odprawiono wkrótce z powodu podeszłego wieku, śpieszył się więc odłożyć teraz trochę grosza na stare lata. Przypuszczał wprawdzie, że pan zatrzyma go może na łaskawym chlebie, ale kto mógł przewidzieć, czy pan nie umrze przed nim, albo też czy da tyle, aby wystarczyło na tytoń i kieliszek wódki? Przy tem owczarz miał śmiertelnego wroga w Jakóbce, której również nienawidził, zazdroszcząc tej przybłędzie szybkiego wyniesienia się. Ilekroć wydawała mu jakiekolwiek rozkazy, trząsł się z oburzenia na myśl, że przed niedawnym czasem widział ją w łachmanach, wymiatającą gnój ze stajni. Jakóbka oddawna już pragnęła odprawić owczarza, obawiała się jednak nadużywać swej władzy; stary miał się więc na ostrożności, nie obciął stracić miejsca i unikat wszelkich zatargów, chociaż czuł się pewnym poparcia pana.
Owczarnia, stojąca w głębi podwórza, zajmowała duży budynek, mający osiemdziesiąt metrów długości. Stało osiemset owiec, pooddzielanych od siebie tylko przegródkami: na prawo matki, na lewo jagnięta, w środku zaś barany. Co dwa miesiące kastrowano samców, przeznaczonych na sprzedaż; nie ruszano zaś samic, aby pomnażać ilość matek, z których co roku sprzedawano najstarsze, o stałych epokach krzyżowano barany rasy dishley z młodemi merynosami i starannie pielęgnowano jagnięta, mające głupowatą lecz łagodną minę i okrągłą głowę z wielkim nosem jak namiętni ludzie. Przy wejściu do owczarni uderzała silna woń amoniakalnych wyziewów podściółki, do przegniłej słomy dorzucano wciąż świeżej, wskutek czego warstwa gnoju stawała się tak grubą, że od czasu do czasu podnoszono wyżej drabinki żłobów. Nie brak tam jednak było powietrza, dochodziło ono przez szerokie okna i przez podłogę szopy, zrobioną z ruchomych tarcic, które wysuwano w miarę jak zmniejszała się ilość nagromadzonej tam paszy. Gospodarze utrzymywali, że to ciepło istot żywych i wilgotne wyziewy fermentującej warstwy wpływają korzystnie na chów owiec.
Otwierając drzwi owczarni, Hourdequin spostrzegł Jakóbkę, wymykającą się drugiemi drzwiami. Ona również pomyślała o zaskarbieniu sobie łask owczarza, niespokojna, pewna prawie, że ją podpatrzył z Janem; ale stary pozostał obojętnym na jej czułe słówka, udając, ze nie rozumie, dlaczego ona — wbrew swemu zwyczajowi — przemawia do niego tak grzecznie. Podejrzenia pana Hourdequin wzmogły się na widok dziewczyny, wychodzącej z owczarni, do której nigdy nie wchodziła.
— Jak, się macie, ojcze Soulas — zapytał — cóż tam? nic u was nowego nie słychać?
Wysoki owczarz, którego ściągła twarz, poorana zmarszczkami przypominała kawał dębu porzniętego nożem ogrodniczym, odparł powoli:
— Nie, panie Honrdequin, nic nowego nie słychać, chyba to, że zaraz przyjdą ludzie strzydz owce.
Dziedzic porozmawiał z nim chwilę, aby nie zdradzić się z tem, że chciał go wybadać. Owce stały w owczarni od pierwszych listopadowych mrozów, miano je wypuścić na koniczynę zaledwie około połowy maja. Krowy zaś wyprowadzano dopiero po żniwach. Pomimo zupełnego braku łąk naturalnych w Beaucyi, otrzymywano przecież dobre mięso i jedynie rutynie i lenistwu gospodarzy przypisać należało, że nie znano tam wcale chowu wołów. W żadnym folwarku nie tuczono więcej jak pięć lub sześć wieprzy na domowy użytek.
Rozpaloną dłonią Hourdequin głaskał owce, które przybiegły, podnosząc głowy i patrząc na niego jasnemi, łagodnemi oczyma; zamknięte nie co dalej jagnięta cisnęły się głośnem beczeniem do ścian zagrody.
— A zatem, niewidzieliście nic nowego dziś rano, ojcze Soulas? — zapytał raz jeszcze, patrząc mu prosto w oczy.
Stary widział coś wprawdzie, ale pocóż miał mówić? Postępowanie nieboszczki, rozpustnej pijaczki, nauczyło go, że kobiety są zepsute a mężczyźni głupi i słabi. Kto wie, może pan przebaczy Jakóbce choćby ją nawet schwytał na gorącym uczynku a jego zechce się pozbyć, jako niewygodnego świadka.
— Nic nie widziałem, nic a nic — oświadczył obojętnie, patrząc bezmyślnie zamglonemi oczyma.
Wyszedłszy na podwórze Hourdequin spotkał tam znów Jakóbkę, która nadsłuchiwała zaniepokojona, co owczarz mógł powiedzieć. Wydadawała się na pozór zajętą drobiem: sypała ziarno kurom, kaczkom i gołębiom, które gdakały, kwakały, fruwały, grzebały w gnoju, ale ręce jej drżały i chcąc ulżyć dręczącemu ją niepokojowi uderzyła kułakiem chłopca, który, niosąc ceber z pomyjami dla świń, przewrócił się i wylał wszystko na podwórze. Ale rzuciwszy okiem na pana, odetchnęła swobodniej: on nic nie wie, widocznie stary trzymał język za zębami. To jej dodało śmiałości.
To też przy drugiem śniadaniu była wyzywająco wesołą. Ponieważ nie nadeszła jeszcze pora najcięższej pracy, jadano tylko cztery razy dziennie: zacierki na mleku o siódmej rano, wino z chlebem w południe, chleb z serem o czwartej, zupę i słoninę o ósmej wieczór. Do jedzenia zgromadzano się w kuchni, w obszernej izbie, w której stał długi stół, obstawiony dwiema ławkami. Jako objaw postępu, znajdowała się kuchnia angielska obok olbrzymiego komina. Wzdłuż ścian na półkach błyszczały rondle i inne naczynia, we wzorowym porządku. Z otwartego szabaśni ka rozchodziła się przyjemna woń gorącego pieczywa, bo tego właśnie ranka, kucharka, tłusta i brzydka baba, chleb piekła.
— Cóżto! macie dzisiaj brzuch zatkany? — śmiało zwróciła się Jakóbka do pana Hourdequin, który wszedł ostatni.
Od śmierci żony i córki, dziedzic, nie chcąc ja dać sam, siadał do stołu razem ze służbą tak, jak za dawnych czasów: siadywał zwykle na jednym końcu stołu, naprzeciwko niego siadywała Jakóbka. Ławki zajmowali ludzie dworscy kucharka usługiwała.
Gdy pan Haurdequin usiadł, nie odpowiedzią wszy ani słowa, Jakóbka zajęła się przygotowaniem jedzenia. Wrzuciła do wazy smażone grzanki z chleba i nalała na nie wina, osłodzonego. Jadła z ogromnym apetytem, gadała ciągle, zdawało się, że rozmyślnie chciała gorszyć parobków, bo rzucała wciąż tłuste żarty, które wywoływały śmiech ogólny. Każde jej zdanie było dwuznacznem, przypominała co chwila, że odjeżdża wieczorem. Ha! ludzie się schodzą i rozchodzą a kto ma się rozłączyć na zawsze niech żałuje, że po raz ostatni nie umaczał palca w sosie! Owczarz jadł z głupowatą miną, Hourdequin siedział milczący, udając, że słów tych wcale nie rozumie. Jan musiał się śmiać wraz z innymi z obawy żeby sam siebie niezdradził, ale sumienie wyrzucało mu gorzko nieuczciwość, jakiej się dopuścił.
Po śniadaniu Hourdequin wydał rozporządzenia na popołudniową robotę. W polu nie wiele już było do zrobienia: kończono zaorywać pola leżące ugorem, czekając aż nadejdzie pora koszenia lucerny i koniczyny. Jan i drugi parobek mieli zostać w domu, żeby wyprzątnąć szopę na sianu Sam zaś przygnębiony, nieszczęśliwy, podniecony rozkoszą, jakiej użył niedawno, przechadzał się po folwarku, szukając zajęcia, które by za głuszyło jego smutek. Po pod ścianą jednego z budynków zasiedli ludzie strzygący owce, stanął przed nimi i przyglądał się ich robocie.
Było ich pięciu; chudzi, wyżółkli — siedli, przykucnąwszy, z wielkiemi błyszczącemi nożycami w ręku. Owczarz przynosił owce związane na cztery nogi i kładł je jak worki, jedna przy drugiej na klepisku, gdzie nie mogąc się ruszyć, podnosiły tylko głowy i beczały. A kiedy który ze strzygących brał jedną z nich, to milkła, poddawała się, gruba w powłoce swojej wełny, której powierzchnię pot i kurz zamieniły w istny pancerz czarny.
Pod nożycami poruszającemi się szybko, zwierzę wydobywało się ze swego runa, jak biała ręka z rękawiczki ciemnej świeże, różowe, okryte śnieżnym puszkiem wełny wewnętrznej. Jedna z matek ściśnięta kolanami dużego suchego chłopa, przewrócona na grzbiet z rozpostartemi nogami, z głową podniesioną odsłaniała brzuch biały, jak drgająca skóra osoby, którą rozbierają. Od jednej owcy płacono trzy sous a dobry robotnik mógł ostrzydz dwadzieścia sztuk dziennie.
Hourdequin patrzył zamyślony i przyszło mu do głowy, że wełna spadła o osiem sous na funcie a więc trzeba się spieszyć ze sprzedażą, ażeby nie wyschła zbytecznie i nie straciła na wadze. Zeszłego roku motylica dziesiątkowała stada Beaucyi. Działo się coraz gorzej, od chwili zaś kiedy ceny zboża spadać zaczęły, groziła ruina, bankructwo. Pod wpływem powracającego niepokoju, dusząc się w podwórku, wyszedł z folwarku, ażeby rzucić okiem na swoje pola.
Tak się kończyły zawsze wszystkie jego kłótnie z Jakóbką: nahałasowawszy, naodgrażawszy się, zwykle ustępował, ogarnięty smutkiem, który łagodniał tylko na widok łanów żyta i owsa płynących zieloną falą w nieskończoność.
O, ta ziemia! jakże on ją kochał! nie miłością chciwie pożądającego ją chłopa, ale uczuciem tkliwem, prawie idealnem, bo widział w niej matkę, która mu dała życie, ciało i do której miał wrócić po śmierci. W dzieciństwie wychowany wśród tych pól, w przyzwyczajeniach swoich do swobody, zaczerpnął nienawiść do szkoły, a hasając po roli, upajając się powietrzem z czterech stron świata płynącem, pragnął popalić wszystkie książki i pozostać w domu.
Później kiedy, odziedziczył ją po ojcu, miłował ją jak kochanek; uczucie jego dojrzało, jak gdyby ją brał w małżeństwo, by ją uczynić płodną a przywiązanie to wzrastało w miarę, jak jej oddawał swój czas, swoje pieniądze, swoje życie całe, jakby oddawał kobiecie dobrej i płodnej, pobłażając jej kaprysom a nawet przebaczając zdrady. Gniewał się nieraz, kiedy nieuległa, zbyt mokra lub zanadto sucha psuła mu zasiewy, nie wydając zboża, ale często potem niepewny sam siebie oskarżał o niedołęztwo lub niezręczność: jego to musiało być winą, że nie wydała mu owocu. Od owej to epoki zaczęły go zajmować nowe systemy, popychając ku wszelkiego rodzaju nowościom, budząc w jego duszy żal, te nie uczęszczał na kursa którejkolwiek z tych szkół rolniczych, z których tak się wyśmiewali z ojcem. Ile usiłowań bezużytecznych, prób nieudanych, maszyn popsutych przez służbę, nawozów chemicznych, sfałszowanych przez sprzedających! Stracił na tem cały prawie majątek. Dochód z Borderie wystarczał mu zaledwie na utrzymanie, zanim kryzys rolniczy miał go doprowadzić do zupełnej ruiny! Mniejsza ziem, pozostanie więźniem własnej ziemi, w niej zagrzebie swoje kości, do końca wierny swej małżonce.
Tego właśnie dnia ścigała go uporczywie myśl o synu Ach! jakżeby im było dobrze pracować we dwóch! Starał się jednak odpędzić od siebie myśl o tym niedołędze, który wołał włóczyć się z szablą niż chodzić za pługiem. Tak już być musi! Trzeba umierać samemu, bez żony, bez dziecka! Potem znów przyszli mu na myśl sąsiedzi szczególniej rodzina Coquart, właściciele folwarku Saint-Juste, uprawą którego zajmowali się własnoręcznie ojciec, matka, trzech synów i dwie córki. Im także nie lepiej się działo. Dzierżawca folwarku la Chamade, korzystając z tego, że termin dzierżawy zbliżał się do końca, wyniszczał majątek i przestał nawozić ziemię. Tak było wszędzie! nikomu się nie powodziło! trzeba było zabijać się pracą i nie uskarżać się. Szedł dalej przez pole, łagodny powiew wiatru muskał go po twarzy. Po ciepłych deszczach, które padały w kwietniu, rośliny pastewne wyrosły bujne. Widok czerwonej koniczyny zachwycił go, zapomniał o swych troskach. Szedł teraz wzdłuż ornych gruntów, by rzucić okiem na robotę dwóch fornali: tłusta i rodzajna ziemia przylepiała się do nóg jego, jak gdyby chciała zatrzymać go w uścisku; w sercu jego odżyła dawna miłość, czul się znów młodym, silnym i szczęśliwym.
Czyż można pokochać kobietę równie gorąco, jak ziemię? Cóż go może obchodzić Jakóbka lub która inna?... tyle co misa, z której wszyscy jadają chętnie, jeżeli jest czystą. Porównanie to, usprawiedliwiające żądzę, jaką wzbudzała w nim ta dziewczyna, rozweseliło go zupełnie. Chodził jeszcze przez trzy godziny pożartował ze służącą Coquart’ów, którą spotkał wracającą z Cloyes. Jechała na ośle boso i czerwone jej nogi wyglądały z pod krótkiej spódnicy.
Wróciwszy do Borderie; Hourdequin zobaczył na podwórzu Jakóbkę, żegnającą się czule z kotami. Chowano ich zawsze mnóstwo na folwarku: dwanaście, piętnaście, dwadzieścia czy więcej, nikt tego nie wiedział dokładnie, bo kotki kociły się zwykle w jakichś kryjówkach na sianie i wracały po upływie kilku dni z pięciorgiem lub sześciorgiem kociąt. Podeszła potem do budy Nerona i Rozboja, dwóch psów owczarskich, ale te odskoczyły, warcząc; nie lubiły jej.
Pomimo czułych pożegnań ze zwierzętami obiad odbył się jak zwykle. Hourdequin jadł i rozmawiał wesoło. Po skończeniu dziennej roboty nie było już mowy o żadnym wyjeździe. Wszyscy poszli spać, głęboka cisza zaległa na folwarku.
Tejże nocy Jakóbka zasnęła po raz pierwszy w pokoju nieboszczki pani Hourdequin. W głębi alkowy oklejonej czerwonym papierem stało wielkie łóżko, obok niego szafa i mały stoliczek; w pokoju wisiały nad biórkiem wielkie medale, otrzymane przez Hourdequina na wystawach rolniczych. Wskoczywszy do małżeńskiego łoża, Jakóbka wyciągnęła się w niem i śmiejąc się jak turkawka, rozkrzyżowała ręce i nogi na znak, że bierze je w wyłączne posiadanie.
Gdy nazajutrz rano rzuciła się Janowi na szyję, ten odepchpnął ją od siebie. Odtąd stawało się to poważnem w jego przekonaniu, oparł się więc stanowczo.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Émile Zola i tłumacza: anonimowy.