Gniezno! gniazdo Lechitów! kiedy twoje wieże
Dalekiego pielgrzyma źrenica dostrzeże,
Serce bije gwałtownie, głowa mu się mroczy
I łza niespodziewana nabiega na oczy.
Gniezno, skąd rój w Piastowskim wychowany ulu,
Osiadł na nowej barci, przy matce, przy królu,
A potem się rozleciał szeroko, daleko,
Siadł nie nad jedną górą, nie nad jedną rzeką,
Ale gdziekolwiek zlepił plastr miodu i wosku,
Z Gniezna błogosławieństwa prosił po synowsku!
A chociaż rój swawolny czasem się rozhula,
Potem się opamięta i wybierze króla,
Póty za matkę barci, za pana go nie zna,
Póki jej nie przeżegna wielki bartnik z Gniezna.
Nasi Chrobrzy i Wielcy, nasi władcy starzy,
Brali swoją potęgę z gnieźnieńskich ołtarzy,
Wierząc, że gdy namaszczą gnieźnieńscy pasterze,
Korona więcej blasku, miecz hartu nabierze.
Wy maściciele królów, wy praw święci stróże!
Pozdrawiam wasze twarze wykute w marmurze,
Ze czcią czytam nagrobków staroświeckie głoski,
A kolano się zgina, kiedy wzrok synowski
Zdoła wyczytać imię otoczone chwałą,
Co się tęczowem pismem w dziejach wypisało.
I znów dalej i dalej błędne oczy wiodę,
Patrzę na drugą postać, na poważną brodę,
Chciałbym kamiennych źrenic znurtować głębinie,
Lecz czy to marmur spotniał? Czy łza z głazu płynie?
Czy łaskę przepowiada, czyli tchnie pokutą?
Jaką myśl na tej twarzy chciało zakuć dłóto?
Czy ten uśmiech niebieski, co w oczy uderza,
Może dla nas Pan przysłał przez usta pasterza?
I czem jest ta prawica wykuta z kamienia?
Znakiem błogosławieństwa albo odrzucenia?
Trudno zgadnąć — a nie masz spytać u nikogo,
A na sercu i rzewno, i straszno, i błogo...
Po filarach sklepistych, wśród kaplic ołtarzy,
Oko spocząć nie może a myśl dziwnie marzy;
To czarna, to promienna, to smutna, to słodka,
Jak z milszem, lub smutniejszem wspomniem się spotka,
Gdy przypomni jutrzniane albo chmurne dzieje,
Gdy się posąg rozjaśni albo spochmurnieje.
Co nam włożył na czoła święty chryzmat wiary,
Najpierwszy pasterz Gniezna i nasz patron stary,
Wojciech, który nam przyniósł miłościwe lato,
Ma ołtarz wśród kościoła i trumnę bogatą,
To nasz pokrewny rodem, ojciec wedle ducha,
Pomódlcie się, Słowianie! On prośby wysłucha,
On ją Bogarodzicy i Bogu przepowie
W przedwiekowej, słowiańskiej, staroświeckiej mowie.
Gdy dumne piaski suchą nawałnicą
Pędzą na Gopło, ty czułemi wały
Bronisz jeziora od rzeszy zuchwałej, Strażniczko Gopła, Kruszwico!
Gopło cię ściga, jakby oblubieniec,
I w dłoni strojnej srebrną rękawicą
Z wysp szmaragdowych podaje pierścieniec, Małżonko Gopła, Kruszwico!
Nieraz żeglarze szum Gopła podchwycą,
I w modlitewne ułożą piosenki;
Twe echo w niebo posyła te dźwięki, Kapłanko Gopła, Kruszwico!
Gopło twe stopy otacza skarbnicą,
Złotem swych rybek i swych muszli tęczą,
Schylone fale, drżąc, przed tobą klęczą, Królowo Gopła, Kruszwico!
Gopło, to ołtarz ulany w kryształy,
Na jego brzegach kwiaty kadzielnicą!
Nad nim się wznosisz, jakby posąg biały Bogini Gopła — Kruszwico!
Deotyma (Jadwiga Łuszczewska).
MYSIA WIEŻA.
GENIUSZ-PRZEWODNIK I POETA.
GENIUSZ.
Tam!... widzisz tę kolumnę na krańcu obłoku?
Zczerniały władca!... Patrzaj przez kryształ błękitu:
Srebrzysty dywan u stóp, szafiry u szczytu,
A niebo przędzie z zorzy płaszcz dla jego boku.
Natura tron mu zdobi u jeziora stoku,
Nań olbrzym drzemie w ciszy sennego zachwytu:
Uklęknij, z czcią ucałuj te stopy błękitu,
Modlitwy upleć wianek w uroczystość zmroku!...
POETA.
Ach, gdym spojrzał na czarną ruinę zamczyska,
Wnet smutna myśl z potoku duchowego trysła,
Co ciężkim zwątpień kołem me serce przyciska!...
GENIUSZ.
Lecz patrzaj, u niebieskich stróp gwiazda zabłysła,
Na skronie Myszej Wieży tysiąc pereł sieje —
POETA.
Och! lekko mi! jam teraz odzyskał nadzieję!...
Jan Kasprowicz.
WARSZAWA.
Prędzej, prędzej do celu! Na sinym lazurze
Przegląda się gród wielki na wysokiej górze, —
Nie jako ciche Wilno, niby wiejska dziewa,
Co swe wdzięki osłoną gęstą przyodziewa,
Ukryło się w wąwozy, ukryło się w lasy,
Ledwie dojrzeć gdzieniegdzie czarodziejskiej krasy. Warszawa jako piękność w pełni rozwinięta,
Co zna swoją potęgę i o niej pamięta,
Pewna swego zwycięstwa, pewna królowania,
Tryumfujące wdzięki swobodnie odsłania;
Miłego ci uśmiechu nie posyła w darze,
Ale dumnem spojrzeniem uwielbiać się każe.
Patrzaj, z jakim wyrazem chlubnego wesela
Wieżycami swych świątyń pod niebo wystrzela,
Zamkiem królów i możnych gmachami bogata,
Rozwija je na pokaz zdumionego świata!
Z jaką pewnością siebie, z jakim blaskiem oka
W zwierciadło swojej Wisły pogląda z wysoka!
Tu przypomniawszy swoją stolicę ubogą,
Pielgrzym z puszczy litewskiej przybliża się z trwogą;
Bratniej okazałości dziwując się zcicha,
Do swej leśnej ustroni mimowolnie wzdycha!
A tęskliwe uczucie boleśniej się wzmaga,
Bo oto się rozwija okazała Praga,
Trzykrotny świadek bojów, krwią trzykroć omyta,
Gościa dreszczem przejmuje i ponuro wita.
Szaniec szwedzki i szereg mogił u wybrzeża,
Bolesne świadki czasów Jana Kazimierza,
Dni niedoli, gdy stary porządek się ruszy,
Wywołują rój wspomnień bolesnych dla duszy.
Lecz, obok Radziejowskich ohydnych postaci,
Czarniecki ku odsieczy wiedzie hufiec braci,
Gdy zacne jego widmo stanie przed oczyma,
Już weselej i raźniej na duszy pielgrzyma.
Ale szerokim mostem, ponad Wisłą płową,
Wypięknioną Warszawę witamy na nowo;
I zamęt nas ogarnia po wioskowej ciszy:
Pielgrzym patrząc, nie widzi, słuchając, nie słyszy.
Wśród tego blasku ulic, wśród wrzasku gromady,
Nie wie, oko czy ucho wypuścić na zwiady.
I wzdłuż i wszerz przebiega nieskończone bruki,
Podziwia wzniosłe gmachy, arcydzieła sztuki,
Gospody okazalsze od naszych pałacy,
Widzi cuda przemysłu albo ludzkiej pracy.
Zewsząd muzyka skoczna do niego dochodzi,
Podziwia piękność niewiast i wesołość młodzi,
Podziwia ruch umysłów nakształt Wisły fali,
Podziwia dzieła mędrców, co tu napisali!
I stolicę, co taka bogata, szczęśliwa,
Ze swojem skromnem miastem znowu porównywa.
Więc pyta sam siebie, nachmurzywszy czoło:
Czemu u nas tak tęskno? u nich tak wesoło?
Czemu oni weselem zająć nas nie mogą?
Czemu w naszej tęsknocie dla serca tak błogo?
Baw się, wesołe miasto, bez końca, bez miary!
Ja nie po to przyszedłem, by dzielić twe gwary.
Kocham twój lud, co pilno krząta się i śpieszy,
Zazdroszczę dziennej sławie twej piśmiennej rzeszy,
Chciałbym widzieć na całym litewskim przestworze
Gmachy takie wspaniałe, dziewice tak hoże.
Ale ja tu przyszedłem z celami inszemi:
Idę szukać dziejowych pamiątek mej ziemi,
A w twych murach cóż spotkam z dawniejszych stuleci?
Stanisław Poniatowski! albo Zygmunt Trzeci!!
Jako dwa straszne widma, jako zmory we śnie,
Zbolałą pierś pielgrzyma zaległy boleśnie.
Jeden z krzyżem i mieczem z wysokiej kolumny
Swemi dzieły bezładu uśmiecha się dumny,
I zdaje się powiadać: Narodzie, narodzie!
Ja ten miecz wyostrzyłem, który cię przebodzie;
A ten krzyż wyciosany ręką Jezuity...
Na nim za moje grzechy zostaniesz przybity.
Drugi... — zamilczmy o nim — to ślad jego ręki
Ten przepych w murach zamku, te strojne Łazienki,
Te cudne malowania — i ta ustaw karta,
Naprzód sponiewierana a potem rozdarta,
Wiara wyrwana z serca, znieważone prawa, —
Oto wszystkie pomniki króla Stanisława.
Ale z takich pomników miastu niemasz chwały,
Jeżeli w niem pamiątki świętsze nie zostały.
Poszukajmy ich dalej — oto wzrok spotyka
Wykowaną ze śpiżu postać Kopernika:
Ze sferą niebios w ręku, z podniesioną głową,
Obrotowi niebiosów daje postać nową,
Sprawdza prorocze słowa ścisłemi rachuby, —
O! nie wydrą nam obcy, nie wydrą tej chluby!
Pomnik wielkiego męża swą ziemię zaszczyca.
Tam w bielańskiej pustelni święty grób Staszyca;
Tam w katedralnych sklepach śród starego grodu,
Stanisław Małachowski — przyjaciel narodu;
Tam w rozkosznych łazienkach z kamienia wykuci
Sobieski Turków gromi — Karpiński pieśń nuci, —
Wszyscy rodzinną ziemię oblekają chwałą...
O! takichby pomników mieć więcej przystało.
Władysław Syrokomla (Ludwik Kondratowicz).
STARE MIASTO.
Stare Miasto! Warszawy relikwiarzu święty,
Pleśnią wieków porosły, mgłą ich przysłonięty,
Zadumany, jak starzec wyniosły i krzepki,
Co z miłością pogląda na wnucząt kolebki,
Co, opiekun pokoleń, wschodzących na grobie,
Napoły się uśmiecha, napoły w żałobie
Zarannej gwiazdy szuka na pochmurnem niebie, —
Stare Miasto! i witam i pozdrawiam ciebie!
Stare Miasto! znam treść twą, znam twych ulic wnętrza,
Gdzie tłum świątyń i domostw bezładnie się spiętrza,
Gdzie, jak patrycyusz dumny, choć w odzieniu zmiętem,
Stoją domy »Pod słońcem«, »Pod lwem«, »Pod okrętem«,
Gdzie wieki, rozkochane w gotyckiej strukturze,
Ślad wspaniały na każdym zostawiły murze,
Gdzie oczy nęcą blanki, skarpy i wykusze —
Czas tynów nie rozwalił, — tylko wziął im duszę!...
Stare Miasto! U wchodu czuwa, jak na straży,
Kościół farny, i dzwonów srebrną mową gwarzy,
W toń obłoków wystrzela smukłych wieżyc szczytem,
Jakby sojusz braterski zawarł z nieb błękitem,
Jakby do tronu Boga słał modlitwy ludu,
Wezbrane krwią i łzami, jakby czekał cudu,
Lub proroczych objawień wiary i zapału,
Co w smętny chorał dzwonów wplotą pieśń hejnału!
Bliżej ku srebrnej Wiśle, za murami Fary,
Majestatycznie Rynek rozpostarł się stary;
Z czterech stron go obsiadły, pnąc się w błękit siny,
Starożytne, omszone, trzypiętrowe tyny.
Jaskrawo lśnią na słońcu wązkich domostw dachy
Z miedzi, z czerwonej cegły, z malowanej blachy,
Ścian barwa pstra lub szara, okna wzięte w ołów,
A u szczytu figury smoków i aniołów.
Myśl i ducha przenoszą w dawno zmierzenie czasy
Dziwaczne balustrady, krużganki, tarasy,
Wchodów pilnują furty misternej roboty,
(Miast dzwonków na łańcuchach, wiszą przy nich młoty:)
Nad sklepami się chwieją, (sklep jest w każdym domie),
Szyldy, o fachu kupca świadczące widomie,
Lub wyrzeźbiony w murze lśni znak: herb mieszczański:
Lewiatan, sfinks skrzydlaty albo święty Pański...
Spojrzyj, jak się do siebie stare tulą mury!
Choć grom bucha po gromie z piorunowej chmury,
Choć pleśń cegłę za cegłą i głaz żre za głazem,
One stoją potężne wiarą: Myśmy razem!
Spojrzyj! pną się do słońca, gdzieś za chmurzysk bramy,
Zda się słyszę ich głosy: gwarzą: My przetrwamy!
Zda się słyszę: Kły na nas złamie czas morderca!
Gdybyż wiarę tych murów miały ludzkie serca!
Rynek król! wkrąg ulice, jakby świta pańska:
Krzywe koło, Rycerska, Piwna, Świętojańska,
Zapiecek, dwa Dunaje, Szeroki i Wązki;
Rynek pień, to konary, gałęzie, gałązki;
Rynek żmij: to ogony: wiją się w przeguby,
W skręty, jeden chwost cienki, drugi tłusty, gruby,
Splotą się, to rozplotą, to znów złączą ściśle,
Niżej wciąż, niżej pełzną, w dół, ku srebrnej Wiśle.
Czy znacie te uliczki, te zaułki brudne,
Gwarem życia tętniące, zgiełkliwe i ludne,
Czasem rubaszne, ale dobre, kochające,
A takie ciepłe, jak to nasze polskie słońce!
Poczciwe, chociaż razem nieopatrzne, butne,
Po staremu junackie, a czasem tak smutne,
Jak sierota, płacząca po macierzy stracie, —
Czy znacie te uliczki, te zaułki znacie?!
Patrz! tu Najświętsza Panna wychyla się z wnęki,
U stóp jej kwietny wianek: dar pobożnej ręki,
Tam Jan święty, apostoł, obok malowidło:
Pan Jezus, nad nim anioł rozpiął białe skrzydło;
Tutaj na murach szczerby, kul moskiewskich rysy,
Tam zatarte tablice, tam stare napisy,
Wkrąg pamiątki; puścizna zmierzchłych wieków święta —
Zginież lud, co tak przeszłość kocha, zna, pamięta?
Stare Miasto! cześć tobie, ty najdziksze hordy,
Najkrwawsze łzy pamiętasz i najkrwawsze mordy!
Trzykroć bił wściekły orkan o twych domóstw ściany,
Każdy mur twój, głaz każdy ofiar krwią zbryzgany!
Stare miasto! Ja młody śpiewak twój, zrodzony,
Gdy schła krew po ostatniej walce twej szalonej,
Sierocy śpiewak, dziecko trzykroć pogrobowe,
Do stóp twoich gnę smętną, pełną dumań głowę!
Gdy się stare kościoły o zmroku rozdzwonią,
Sfer ciszę uroczystą zmącając harmonią,
Gdy grają swe pacierze Panu świata panów
Dumne wieże Pijarów, Fary, Augustyanów!
Gdy ponad Starem Miastem w rozmyślań godzinie
Ciężarny łzą skazańców chorał dzwonów płynie,
Gdy całe Stare Miasto skargi śle tułacze —
Modlitwa u stóp Boga płacze — i Bóg płacze!...
Zbryzgane i przesiąkłe deszczem rosy krwawej,
Warszawskie Stare Miasto, to serce Warszawy!
O, warto się wam wsłuchać w tego serca bicie!
Patrzcie, jak z niego tryska jędrne, zdrowe życie!
Patrzcie, jak pełne wiary, jak krzepkie na duchu!
Nie gnie łba, nie skowyta, jak pies na łańcuchu!
Wnijdź tu, a całą piersią dech swobody pijesz.
Or-Ot (Artur Oppman).
WARSZAWA.
Patrzyłem na nią o zachodniej porze,
Gdy słońce mdlało w szkarłatów koronie,
Wisłę wieczorne pozłociły zorze
I każda fala, zdawało się, płonie;
Ciepły, zachodni wiatr zcicha coś śpiewał
I oddalonych pól przynosił wonie,
Trawy, pożółkłe od słońca, rozwiewał,
Czasami wichrzył nadrzeczne szuwary,
Czasem, jak gdyby zmęczony, omdlewał
I milkł... Nad wodą płynęły opary. —
Coraz to bardziej mdlało złote słońce,
Coraz ciemniejszym stawał się gród stary...
Patrzyłem, smutny... Myśli, oczów gońce,
Biegły, skupione, za błędnem spojrzeniem
I przystrajały rzęsy w łzy palące
I omraczały czoło smutku tchnieniem...
Ach! bo wzrok dojrzał śmiech, szał i wesele...
Myśl się spotkała z nędzą i cierpieniem.
Włodzimierz Perzyński.
JEST U NAS KOLUMNA...
(Z POEMATU »USPOKOJENIE«).
Jest u nas kolumna w Warszawie,
Na której usiadają podróżne żórawie,
Spotkawszy jej liściane czoło śród obłoka;
Taka, zda się, odludna i taka wysoka!
Za tą kolumną we mgły tęczowe ubrana
Stoi trójca świecących wież świętego Jana;
Dalej ciemna ulica, a z niej jakieś szare
Wygląda w perspektywie sinej Miasto Stare;
A dalej jeszcze we mgle, która tam się mroczy,
Szkła okien — jak zielone Kilińskiego oczy,
Czasami uderzone płomieniem latarni,
Niby oczy cichego upiora z pod darni.
Juliusz Słowacki.
WARSZAWA.
Warszawa... Srebrna Wisły wstęga,
Mazurskich piasków zagon płowy...
A tam, by jakaś stara księga,
By jakiś herbarz narodowy,
W którym spisane: ból i sława,
Oprawne w kamień — to Warszawa!
Na pierwszej karcie księgi starej
Starego-Miasta raptularze:
Królewski posąg, wieża Fary,
Latosich murów zrąb przy Farze,
Dalej mieszczańskich domków szereg,
Z dachami, nakształt furażerek,
Jak żołnierz z bronią u ramienia,
Stoją ku rzece obrócone...
Nad nizkim progiem wnęk z kamienia,
Na wnęku daty wyżłobione: Anno domini... Czytaj duszą,
Nim czas i ludzie je pokruszą!
Jesienny ranek w mgieł robronie
Płynie, jak gdyby w dymach prochów —
A tam na drugiej rzeki stronie,
Za wody wstęgą: Praga, Grochów!
Wspomnienia... Leci obłok mgławy
Do starej księgi! do Warszawy!
Nad Starem-Miastem w świt zamglony,
Jakieś latosie echa gwarzą...
Ku Farze naród rozmodlony
Idzie z natchnioną dziwnie twarzą,
Chorągwie wieją! lud się tłoczy...
Niejedne łzą zachodzą oczy!
Wspomnienia... echa... mgły jesieni...
Minionych wiosen złudo blada!
Księgo! Na karty twe z kamieni
Z powiewem wichru liść opada
Zwiędły, piekącą dolą zżaqrty...
Weź go, o księgo! na swe karty!
Kazimierz Laskowski.
STARE MIASTO.
(FRAGMENT Z POEMATU »SCHADZKA«).
Czy to przejście wśród murów natłoku,
Ledwie widne śledzącemu oku,
Gdzie po wnękach rozmyślają sowy,
Wygryzł w murach zygzak piorunowy?
Dom tu żaden nie stoi spokojnie,
Wszystkie w ciągłej żyć się zdają wojnie.
Te, jak byki, krwią zagrzane młodą,
Zwarły czoła, gankami się bodą;
Tamte z boku przysiadły jak straże;
Owym trwoga w kąty kryć się każe...
Dziwne domy! tak pełne przystawek,
Że podobne prawie do zabawek;
Opasane gankami długiemi,
Słupków pełne od szczytów do ziemi,
Fantastyczne, roztrzęsione, marne
I tak brudne, że aż prawie czarne...
Wśród nich oko zbłąkane, zdziwione,
Szuka takich postaci, jak one:
Szuka ludzi z twarzą bez koloru,
Owiniętych w suknie z racymoru,
Podrzucanych ciągłym niepokojem,
Wypalonych chciwością i znojem,
Jak wąż w norze, niknących wśród sieni...
Próżno szuka — już stąd wyświeceni.
Po mięczaku tylko pozostała
Muszla, odcisk dziwacznego ciała.
Nowych ludzi, co weszli w te domy,
Choć odważni, gnębi strach kryjomy.
Świętościami zawiesili ściany,
W Chrystusowe wpatrują się rany,
Drzwi każdego krzyż pisany strzeże;
Strzegą pilniej od krzyża pacierze...
Jednak nocą sen im płoszy trwoga:
Tu był kirkut... była synagoga...
Gdy w jesienne wicher wyje noce,
Gdy skrzydłami nocny ptak łopoce,
Twarz im blednie, wyciąga się szyja:
To niechrzcona dusza się dobija...
Odkąd wzniósł tu pan Baryczka dwory,
Już mieszczanin mniej do strachu skory,
Już o przeszłość nie tak lud się troska,
Już ulica zwie się — Baryczkowska...
Lecz czyż nazwa rzecz do gruntu zmieni?
Jeszcze w grobach budzą się uśpieni,
Jeszcze czasem, w promieniach księżyca
Lśnią widmowo bursztynowe lica,
Brody magów, Szajlokowe oczy,
Albo profil dziewczęcy, uroczy.
Poszedłem do Łazienek. Park krółewskikrólewski stary
Drzemał w słońcu i ciszy. Na zwierciedle wody
Wsparłszy białe, w marmurze wykowane schody,
Pałac lśnił przez zielone gęstych drzew konary.
A z drzew na białe barki nimf, na strojne panie,
Na przechodniów tłum barwny, gwarny, uśmiechnięty
Leciał gęsty liść żółty, przedwcześnie zwiędnięty,
Tu — gdzie niegdyś królowie mieli swe mieszkanie...
I tak mi się zdawało, że w tym parku słyszę,
Przez gwar rozmów idące i przez nieba ciszę,
Łkanie jakieś nieśmiałe, głuche, przytłumione
— Z drzew, czy z nieba, czy ziemi... Tłumy rozbawione
Snadź to drzewa, gdy wiatr je niewidzialny ruszy,
Płaczą tak... a bez echa w niewolników duszy?
Jerzy Żuławski.
ŚNIEŻNY RANEK.
(OBRAZEK MIEJSKI).
Sygnaturka w Starem Mieście dzwoni,
Głos jej leci na lazurów szlak
I w pogodnej kołysze się toni,
Jak poranek zwiastujący ptak.
Wstają ludzie po domach odwiecznych,
Prostak z krzyżem budzi się, jak legł —
Jak dyamenty w promieniach słonecznych
Czarodziejsko skrzy się pierwszy śnieg.
Stare domy srebrną zdobne zbroją,
Odmłodniały w nowym stroju swym,
I w kołpakach migotliwych stoją,
A pióropusz tworzy siny dym,
Suta odzież, jak tęcza się mieni
W jasnym blasku powstających zórz —
Sygnaturka modli się w przestrzeni
I przemawia do pobożnych dusz.
Idą starce okutani w szuby,
I staruszki w jupkach drepcą w ślad,
Młode dziewczę, śliczne, jak cheruby,
Miga buzią, jak różany kwiat.
Tam barani pośpiesza kożuszek
I w lisiurze przemyka się dziad,
A na wszystkich, jak srebrzysty puszek
Śnieg gwiazdkami misternemi padł.
Jak do śłubuślubu stroi się Warszawa,
Białość szat jej aż oślepia wzrok,
Jędrny powiew ludzką pierś napawa,
Skąd ustąpił dni jesiennych mrok.
Mroźne tchnienie dziwne budzi życie,
Krew gorętsza raźniej w żyłach gra, —
Sygnaturka rozbrzmiewa w błękicie
I modlitwą — i otuchą drga.
Lśni pogoda z uśmiechniętych twarzy,
Lśni pogoda z pięciowiecznych ścian,
Mimo mrozu duch się ogniem żarzy,
Serce bije mimo łez i ran;
Myśl do słońca promiennego goni
I do Boga wzbija się, jak ptak...
Sygnaturka w Starem Mieście dzwoni,
Głos jej leci na lazurów szlak...
Kraków! To on sam, jak polski lud, stary!
Kołyska polskiej chwały, gniazdo polskiej wiary, Smentarz polskiego narodu.
Witam cię, miasto błogosławione, Miasto wieków ulubione I od wieków wykarmione. Ty nie umrzesz z chwały głodu.
Tu czas, co ziemię, jak bocian, czyści, Gniazdo sobie wybudował I w twojem sercu pochował Dalekich wypraw korzyści,
Aby wykarmił życiem i potęgą
Pisklęta, które wkrótce się wylęgąwylęgą. Szczęśliwy ten dom, błogosławiony, Który on gniazda koroną opnie, I ten ród pewien niebieskiej obrony, Co gniazdo jego ocala roztropnie; Chwała ci, grodzie, że w tobie cześć taka Dla świętego czasu ptaka.
A więc nad tobą i opieka boża,
Ciała dusz wielkich leżą bezpiecznie,
Ani się psują w twoich świątnicach —
Wieniec dziejów kwitnie wiecznie,
Duch dawnej chwały wieje po ulicach I błogosławionych zorze Opromienia twoje wieże.
Słowo podania twoich swobód strzeże
Od dwóch stron świata dwoma mogiłami. Widzę je — wstało widomie W mglistych olbrzymów ogromie I »witaj — mówi — witaj między nami!
Brakło nam straży z tamtej jeszcze strony, Tam się też skradał wróg przyczajony«. Jękły pogrzebowe dzwony; Dźwięk ich żałobny, czysty i głuchy, Jakby go niosły płaczące duchy, A, jak eter przenikliwy, Płynie daleko, jak jasności fale, Zagrał sępowi na Karpatów skale, A sęp żarłoczny sparł się na dziób krzywy
I skrzydła zwiesił do smutnej dumy;
Przeszedł nad morza — a morskie tłumy Pomyślały — że mórz łono
Jęczy przed blizką burzą szaloną:
Kupią się i bez ruchu ołowiem w głąb toną.
Przeniknął deszczem w lasów tajniki —
Rwą się zjeżone dzikie zwierzęta, Mniemają słyszeć jęk dziki,
Jakim się proszą leśne szczenięta,
Kiedy nieczuła ręka myśliwska
Obręczem śmierci gardła ich ściska. A jęk szedł dalej, wokoło,
Jak śmierć, przenikał ziemskie głębiny,
Jak szum, przebiegał wzdłuż Wisły i Dźwiny.
Zlał blaskiem wschodu najwyższych gór czoło
I idzie dalej, coraz głębiej, wyżej, W górę promieńmi dziennemi, Dreszczem wulkanu w głąb ziemi,
Dokoła świata skrzydłem chmury chyżej I coraz dalej, aż całą ziemię, Aż całe ludzkie obudził plemię. Gdzie wzrok rzucisz popod słońce, Zewsząd chorągwie wiejące, Przepasane krepą czarną,
Zewsząd żałoby męże się garną
Ze wstęgami trójbarwnemi I z garścią rodzinnej ziemi.
Kogóż to, kogo żegnać ludzkość będzie W tym niesłychanym obrzędzie? O święta mojej ziemi stolico!
Jakże pysznie powstajesz przed moją źrenicą I nad cały świat ciekawy Wznosisz górę Bronisławy I prawicą tajemniczą Otwarłszy jej pierś dziewiczą, Składasz w niej umarłe zwłoki I wysyłasz pod obłoki W wieńcu gwiaździstej światłości Okrzyk: Oto mąż wolności!
Jak woda w paszczę otwartego wiru,
Tak wkoło grobu zlewa się lud miru. Ze szczyptą ziemi każdego ręka, We stu językach jedna piosenka.
Seweryn Goszczyński.
KRAKÓW.
Kraków — stolica pyszna, co się zowie!
Ile jest grodów wspaniałych na ziemi,
Kraków najpierwszy pomiędzy wszystkiemi;
I mało ludzi — co byli w Krakowie!
Boć to daleko leży niesłychanie,
Najżwawszy kozak nie za dzień tam stanie.
I nie odrazu Kraków zbudowany!
Swoi i cudzy prawią o nim wiele:
Dworzec przy dworcu, kościół przy kościele,
I kamienice kamienne, — a ściany,
Nawet i dachy z pozłocistej miedzi:
I król dlatego rad sobie w nim siedzi.
Bohdan Zaleski.
KRAKÓW.
(FRAGMENT Z POEMATU »PODRÓŻ PRZERWANA«).
Nasz Kraków, to jak namiot wodza śród obozu,
To jak ołtarz ofiarny w ojczyzny świątyni,
Skąd płyną do nas hasła, rozkazy i siły,
Gdzie każdy swoje śluby narodowe czyni.
Gościńce, co doń idą, ciągłe wznoszą pyły,
Napełnione pielgrzymów jednorodną rzeszą,
A zda się, że ruch mają, że wraz z ludźmi śpieszą;
Pobożną uroczystość ludzie niosą w oku,
A konie z własnej woli podwajają kroku.
Są chwile, w których pierś się człowiecza rozrasta
I odtąd więcej wciąga uczuć i powietrza,
A dusza w niej zamknięta lotniejsza i wietsza,
A taką chwilę daje — widok tego miasta.
Och! wyleciałem naprzód miłością skrzydlaty
I na krakowskiem niebie wieszczych szukam znaków,
Czyli gdzie nie wybłyska łuna z aureoli
Tych zmarłych, co swą chwałą zadziwili światy...
A wtem ostatnia góra schyla się powoli,
Dwa kroki — i stoma wieżami wstał Kraków!
O nasza Jeruzalem! forteco duchowa!
Trzydniowa święta trumno żywiącego słowa!
Piękności twoje ziemskie w pył się rozsypały,
Zamilkły po krużgankach cytry i cymbały,
Na ołtarzach jaszczurki tanecznice skaczą,
Otwartych bram niewiasty pilnują i płaczą,
Wyschły twoje strumienie miodowe i mleczne...
A jednak wstań! tyś wielka! w tobie trwa, co wieczne,
To, co nad miody słodsze i nad mleko bielsze.
Powstań! raduj się! odsłoń oblicze weselsze!
Niech sztandar twej radości po wszech wieżach wieje,
Bo masz skarb, do którego nie trafią złodzieje,
Bastjony twoje ludzkiej urągają mocy,
A straże odprawują na każdym — prorocy.
Kornel Ujejski.
KATEDRA NA WAWELU.
PIEŚŃ I.
1.
Cisza w Wawelskiej katedrze —
Zmrok osiadł sklepień załomy,
Nikt się nie modli — nie żebrze —
Organ śpi, jak w chmurze gromy:
Wiatr tylko czasem zajęczy,
Lub ptak po szybach zabrzęczy.
2.
Rzędem kolumny ponure
Jedne za drugiemi dążą.
Jak dęby wzrastają w górę,
Konary w arkady wiążą;
I jak dziewica z młodzieńcem,
Łączą się sklepienia wieńcem.
3.
Tutaj śpią króle — mocarze —
Poigrał czas z ich potęgą,
W proch chrobre rozsypał twarze
I pleśni opasał wstęgą,
A w ich zbutwiałej prawicy
Rdzewieje klinga szablicy.
4.
Po strunach lutni uderzę,
Z spróchniałej zbudzę ich trumny,
W załomki sklepień, kolumny,
Pieśń pełną, brzmiącą, rozszerzę,
Za każdym podźwiękiem pieśni
Zbudzą się i wstaną z pleśni.
5.
Któż to w kamiennej zbroicy
Strzeże przysionków kościoła?
Dotknę się twardego czoła.
Niech życie błyśnie w źrenicy:
Niech marmur opadnie z ciała,
W twarzy rumieniec zapała.
6.
Ożył — i któż to? — to Kmita,
Szerokiej Polski strażnica, —
Z pod hełmu laur mu wykwita,
Przy boku szczęka szablica.
Idzie — krok jego tak dumny,
Że drżą ciosowe kolumny!
7.
Oj! dalej chodź ze mną, Kmito,
Chodź ze mną, ja tobie wskażę
Wszystkie męczeństwa ołtarze,
Które krwią naszą obmyto.
Pewnie brzęk naszych łańcuchów
Odbił się w krainie duchów!
8.
Chodź ze mną — za każdym krokiem
Potrącisz ziomków szkielety,
Za każdym krokiem, niestety!
Krew i łzy płyną potokiem,
Twarze twych potomków zbladły,
Grody w zwaliska zapadły.
Słyszysz, jak Wisła się skarży,
Jak smutnie po skałach szumi?
Ja widzę boleść w twej twarzy,
Daremnie ją duma tłumi.
O! nie oszczędzaj łzy jednej
Dla naszej ojczyzny biednej!
10.
Czy słyszysz, Kmito, akordy
Odgrane na wieków rogach?
Po grodach szczękają kordy, —
Sztandary na Dniepru progach,
Sztandary za Karpatami
Szumią tryumfu pieśniami.
11.
To wielki polonez duchów.
Patrz! — idą w szatach godowych —
Z ich spojrzeń i męskich ruchów
Poznasz twych braci grobowych.
Odbijanego! — zagrali
Od Czarnych Wód aż do Sali!
12.
To święty taniec pamiątek,
Pomiędzy dwóch mórz granicą!
Muzyką — wieków dziesiątek,
Miłość ojczyzny — dziewicą;
A szabla z Rodzica Boga,
Takt daje na barkach wroga! —
13.
To syny wieków dziesięciu,
To nasi wielcy przodkowie!
Znani wśród boju po cięciu,
W obradach ludu po głowie!
Patrzaj, jak w pary się wiążą
I koło swych grobów krążą.
14.
Na chwilę przybrali ciało,
Patrzą oczyma łzawemi: — Ziemię zalali swą chwałą, Ich dzieciom zabrakło ziemi!
Zabrzmieli pieśnią żałoby,
W stare pokładli się groby!
Na skalistym brzegu stary zamek siedzi,
Siwą głowę schylił, z myślami się biedzi,
A wież jego siedem, jak siedem boleści
Za dziećmi, co w świecie przepadły bez wieści!
A mur, co mu biodra w koło opasywał,
Jak suknie z rozpaczy, z bólu porozrywał,
I żałośnie jęczy ze smoczej gardzieli:
»Dzieci moje, dzieci! gdzieście polecieli?
Gdzieście polecieli, czy szukać ojczyma?«
I bez końca jęczy, — a ich niema — niema!...
III.
Na Wawel, na Wawel, krakowiaku żwawy!
Podumaj, potęsknij nad pomnikiem sławy.
Dzieje twojej ziemi na grobowcach czytaj,
Twoich wodzów groby uściskiem powitaj.
Powitaj uściskiem, w oczy spojrzyj śmiało,
Bo tobie w dół patrzeć nigdy nie przystało.
Oni światu przegrażali i dziś — chociaż w trumnie,
Chociaż okiem marmurowem poglądają dumnie;
A na widok krzywych szabli, co zdobią grobowiec,
Wnuk ich wzdycha, drży występny, uklęka wędrowiec.
IV.
Patrz! maryacka wieża stoi, Dla miasta strażnica;
Na jej widok myśl się korzy, A dusza zachwyca!
Na wysmukłej jej kibici Sześć wieków drzemało,
Przecież piękna, jak dziewica, Przecież stoi cało!
A poważny w swym ogromie Niby rodzic miasta,
Kościół pod nią z łona rynku Jak olbrzym wyrasta.
W jego sklepie oko zginie Za myślą poleci,
Aż tam, gdzie na skroniach Maryi Gwiazd dwanaście świeci!...
Edmund Wasilewski.
WILNO.
Stara stolica Giedyminowa,
Wilno, pieszczota pięknej natury,
Pomiędzy gaje, pomiędzy góry
To kwiat, co w dzikiem zielsku się chowa...
Gdy się na strome wdzierasz urwisko,
Albo brniesz piaskiem, drogą pochyłą,
Nigdybyś nie zgadł, że Wilno blizko,
Gdyby twe serce silniej nie biło.
Gdy przed twojemi mignie oczyma
Szczyt pierwszej wieży, pierwszego krzyża,
Czujesz dreszcz święty, ów dreszcz pielgrzyma,
Co się ku miejscu świętemu zbliża.
Korne kolano samo się zgina,
Serce uderza tętnem żałoby:
Bo tu Litwina Mekka, Medyna,
Tu jej proroków kolebki, groby!
Tu przed wiekami Litwini starzy
Palili Bogom ofiarne Znicze;
Tu Przenajświętszej Panny oblicze
U bramy miejskiej stoi na straży;
Tu Jagiellończyk, lilia dziewic,
Syn uświęcony litewskiej matki,
Patron — przyczyńca, książę, królewic,
Złożył w świątyni ziemskie ostatki;
Tu się męczeństwa pamiątka budzi,
Trzy krzyże wieńczą górę pochyłą,
Bo gdzież jest naród, gdzie miasto ludzi,
Coby proroków swych nie zabiło?
Niejednokrotnie nad miastem starem
Pan różdżkę pomsty wyciągnąć raczy:
Trapi je godłem, morem, pożarem,
Trapi przez krwawy najazd krzyżaczy.
To znów miłościw ku dzieciom swoim
Daje po klęskach wytchnąć szczęśliwie;
Ludzi nawiedza zdrowiem, spokojem,
A urodzaje pleni na niwie,
Baszty ukrzepia, mury rozszerza,
Duchem mądrości nawiedza starsze,
Wlewa odwagę w piersi rycerza
I zbawcze myśli w serce monarsze.
Tak wśród rozlicznych losów przemiany
Wilno przetrwało długie stulecie.
Giedymin pierwsze zasnował ściany,
Olgierd gród ojca kochał, jak dziecię,
Pod Jagiellonem w potęgę wzrasta,
Bo czuwa nad niem łaska książęca,
Pogańskie czoło starego miasta
Już Chrystusowym krzyżem uświęca.
I z wież kościelnych zagrały dzwony,
Kiedy pogaństwa pierzchła pomroka,
A Pan Zastępów żegna z wysoka
Litwę, i Wilno, i Jagiellony.
A choć krzyżackie czasem znamiona
Zawiały tutaj w bojowym szyku, —
Polski i Litwy dłoń zespolona
Odparła Niemca aż do Bałtyku.
Zaprzestał ufać w zdrad swoich dzieło,
Że nas wypleni, że kraj nam wydrze,
Gdy pod Grunwaldem Witold z Jagiełłą,
Rogatą głowę strzaskali hydrze.
Tymczasem wzrastał, wzrastał gród stary
W sławę u ludzi, w łaskę u Boga;
Z Niemiec, od Rusi drużyna mnoga
Szła tu osiadać, kupczyć towary,
Sprawiać rzemiosła dłońmi biegłemi,
Odmierzać łokciem, ważyć na szali,
I żyć pod prawem litewskiej ziemi,
Co jej kniaziowie dobrzy nadali.
Co ojciec począł, to syn dokona,
Uzacni Wilno nad insze grody:
Książę Kazimierz, syn Jagiellona,
Dał przywileje, nowe swobody.
A kiedy ludzie zewsząd się garną,
Kiedy ład w mieście rodzi się nowy,
Książę napisał ustawę karną,
Aby bezpieczne były ich głowy.
Dzieło ojcowskie umocnił jeszcze
Kniaź Aleksander prawy nowemi.
Tylko postrachy jakieś złowieszcze
Krążyć poczęły w litewskiej ziemi:
Że się odgraża kniaź Michał Gliński,
Na Illiniczów coś w sercu knowa,
Że ma ich bronić pan Zabrzeziński
I buchnie w kraju wojna domowa.
A z drugiej strony, tam od Podola,
Tam z Tatarszczyzny strach wieje wszędzie,
Rycerz w zbroicy dostoi pola,
Ale z bezbronnem miastem co będzie?
Póki mieszkańców było w niem mało,
Za mur starczyły piersi waleczne.
Dziś już ceglane mury konieczne,
Baszty i bramy mieć już przystało.
By nieprzyjaciel nie wszedł tak łatwo,
Opasać murem konieczność zmusza:
Świątynie Pańskie, ściany ratusza,
Kapłanów, starców, niewiasty z dziatwą,
To, co najświętsze dla duszy człeka,
Gdzie z jego piersi modlitwa płynie,
Gdzie go otacza prawa opieka,
Gdzie ma wytchnienie przy swej rodzinie, —
Może wróg przypaść niespodziewany,
Spali, zbezcześci i pozarzyna;
Więc rada w radę, pany, mieszczany:
Opasać murem gród Giedymina,
I z pięciu krańców, z pięciu stron świata,
Gdzie pięć dróg wielkich w mieście się schodzi,
Niech z baszty sterczy groźna armata,
By wstrzymać wylew wrogów powodzi.
Władysław Syrokomla (Ludwik Kondratowicz).
WILNO.
Po twych ulicach błądzę zadumany,
W starych zaułkach na kamieniach siadam,
Głosem znajomym mówią do mnie ściany
I z duszą murów o umarłych gadam.
Z oddali dzwonów pacierz gra wieczorny
Modlitwą żalu stęsknioną i pilną, —
I sercu gościa, czci pełnemu kornej,
Ze wspomnień swoich zwierzasz się, o Wilno!
Gwiazd cichych oczy na niebie migocą,
Na miasto głuche zapada milczenie,
Kędy się zwrócę tą majową nocą,
Drogie i święte idą ze mną cienie.
Wstają obrazy, widziane od dziecka,
W »nocnych a długich rodaków rozmowach«,
Grób się rozpęka — i pieśń filarecka
Po zardzewiałych uderza okowach!...
U Ostrej Bramy złote lampki gorą
I ludzkie serce pała z niemi razem:
W pustej uliczce, samotniczą porą,
Późny przechodzień klęknął pod Obrazem.
Twarz Jej przejasna takie blaski miecie,
Taką nadzieją Boskie oczy płoną,
Jakby już wszystkich zatułanych w świecie
Miała »powrócić na Ojczyzny łono!...«
Nocą majową, pełną gwiazd i kwiatów,
Wśród murów swoich kamiennej ballady,
Wierne pamięci ległych w grobie światów,
Ty mi, o Wilno! odprawujesz Dziady!
W marzeń na jawie chwili wniebowstępnej,
Pod dumnym chrzęstem litewskiego znaku,
Jasiński, »młodzian piękny i posępny«,
Na rozhukanym cwałuje rumaku!...
Księżyc, jak strażnik, wyjrzał z chmur załomu
I gród prastary osrebrzył po krańce,
Tak błogo w ciszy zwiedzać dom po domu,
Kiedy je dawni zaludnią mieszkańce:
Groźbą rozpaczy do niebiosów grzmota
Płomieniejąca Konradowa cela,
A nad ofiarą Zana i Czeczota
Bucha czerwone słowo Lelewela!...
Z pustego okna kamiennej arkady,
Skroś lat przepadłych zawarte wierzeje,
Smutnego Julka cień pogląda blady
W usiane liśćmi Jaszuńskie aleje.
Jesienny wicher stare drzewa targa,
Jesienne liście złotym deszczem płyną,
Wiecznemi łzami płacze wieczna skarga:
»Ludko! pamiętasz, pod tą jarzębiną!...«
Nad świętym Janem lecą echa szumne,
Jakby orlemi poniesione pióry,
Dawną powagą dostojne i dumne,
Akademickie ocknęły się mury:
Zagrzmiał potężnie hejnał staroświecki,
Mierzący hardo na zamiary siłę,
I wódz młodzieży uniwersyteckiej
»Dusi centaury« i »pcha świata bryłę!«
Gdzieś tam, daleko, »na paryskim bruku«,
Płyną godziny, jak więzienne lata,
A myśl w dni klęski, gdyby strzała z łuku,
Do wileńskiego wylatuje świata.
I staje postać u pamiątek urny,
Która zamyka jego sen litewski:
Po swej młodości »pochmurnej i górnej«
Z królewskiej trumny tęskni duch królewski.
Gdzie Świętojurska kończy się ulica
I plac Łukiski znagła w oczach stanie,
Z kozła mój stary zeskoczył woźnica
I, zdjąwszy czapkę, szepnął: »Tutaj, panie...«
Biczyskiem w ziemię uderzył — i w ciszę
Obaj-śmy czujne wytężyli duchy, —
A mnie się zdało, że huk strzałów słyszę
I jęk na wzgórzach zduszony i głuchy...
Nim się do końca noc Dziadów odświęci,
Nim do apelu wezwie dzień surowy,
Jeszcze mi trzeba cisnąć kwiat pamięci
Na twą mogiłę, lirniku wioskowy!
Strunami lutni, złożonej pod głazem,
Twojej się Litwy rozbarwiła krasa, —
A gdy kwiat rzucam — to go rzucam razem
Ku niewiadomej mogiłce Ułasa!...
Na wschodzie nieba zorza się czerwieni
I pora kończyć mą wędrówkę nocną,
O, stare Wilno! otośmy sprzężeni
Miłością wierną i jak śmierć tak mocną!
Za chwilę w słońcu staną twoje domy
I groby twoje, i serca twych ludzi,
Ciemność jest bowiem, jako sen znikomy,
Z której się dusza jak ze snu obudzi!
Złoto z purpurą zalały niebiosa,
Zmartwychwstający gore blask zaranny,
Płoną szkarłatem Wilija i Rosa,
Góra zamkowa i krzyż Świętej Anny.
Zbratany w życia nieugiętym czynie
Z tobą i z twoją relikwią mogilną, —
Pozdrawiam ciebie, w porannej godzinie,
I do twych wspomnień modlę się, o Wilno!...
A tam pod miasto przyszedł bór, dziewicze
Głębie swej puszczy, jak serce, otworzył —
I oto w gajach świętych płoną znicze,
Dym się na ziemi, jak obłok, położył
I wstał, i urósł, jak kościelna wieża,
I poszedł w jasnych błękitów bezbrzeża...
Edward Słoński.
PŁOCK.
I znowu jestem w grodzie prastarym Konrada... Późna nocna godzina... Zasłuchany w ciszę, Która szumi, jak fala wiślana, i gada, W fotelu na biegunach sennie się kołyszę...
Z okien widać katedry poważne zarysy I wieży zegarowej... A spacer za tumem Pusty — wabi kasztanów szelestem i szumem... W dole — Wisły gościniec... Na tratwach śpią flisy...
Za Wisłą się roztacza lasów czarna wstęga, Otulonych w mgły nocne... Kościelne Radziwie W rozłożystych topoli szumiącej śni grzywie... A wzrok, łzami zamglony, w nieznaną dal sięga...
Na moście wyludnionym spóźniony wóz dudni I naftowe latarnie w odstępach migocą... Słodko marząc, samotnie napawam się nocą, A powstrzymać łzy rzewne już coraz mi trudniej...
Wszystko księżyc wysrebrza, drzew czarność ocienia...
W ciemnej fali drży lekko świetlana kolumna...
Miedzią dachów omszałych katedra lśni dumna,
A od Wisły dochodzą wiatrzane westchnienia...
Wacław Wolski.
LUBLIN.
(FRAGMENT Z POEMATU »STEFAN CZARNIECKI«).
Gniazdo moje! o ziemio! słusznie uwielbiona,
Czemuż ukryły dzieje te skromne imiona
Ziemian, rycerzy, którzy pierwszy srom uczuli
I pognębiony lemiesz na oręż przekuli?
Możebym na ich grobach i cichych mogiłach
Szczypt prochu ze krwi znalazł, co stygnie w mych żyłach!
Zebrałbym go na piersi, szukał w nim żywiołu,
A wieszczy żar zostałby z walecznych popiołu;
Cześć ci, pomniku ducha prawego, Lublinie!
Dwojaką sławą Polski stary gród twój słynie!
W twych murach Jagiellonów potomek ostatni
Między dwoma narody spoił węzeł bratni;
Z twych murów, za twych dzieci i wzorem i duchem,
Złączył się naród wspólnym ratunku łańcuchem.
Napróżno wziął twój jeleń na swój kark koronę,
Gdy lud twój pędem jego biegł na jej obronę.
Kajetan Koźmian.
POZDROWIENIE GDAŃSKA.
O dniach potęgi zadumany,
Co z murów twoich jeszcze tchnie,
Bądź pozdrowiony z snów mi znany,
Mocarnej Hanzy stary lwie!
W gołębi morskich pióropuszu,
W szacie, co zblakłem złotem lśni,
Koronnych grodów patrycyuszu,
Królewski Gdańsku, witaj mi!
Gdym w starym lochu w Artushofie
Prze twoje zdrowie wino pił,
Z serca mi strofa szła po strofie
I orzeł wspomnień skrzydłem bił,
I śniłem obraz złotokrwawy,
Batorowego miecza cud
I żeglujące morzem nawy
Pod płomienistej zorzy wschód.
Zagrał z kościoła Panny Maryi,
Jak srebrna trąba, gromki dzwon,
A mnie się zdało, że hussaryi
Surmacze pędzą z moich stron.
Krzyżacki rabuś chyłkiem bieżał,
Grunwaldem drugim piorun grzmiał,
I berłem w bramę Lud uderzał
I w posiadanie Bałtyk brał!
Nocą, gdym błądził po ulicach,
Baśniowych domów chłonąc dziw,
O zmierzchłych losów tajemnicach
Zaklęty w kamień gadał gryf:
Z blachy srebrnemi pękły trumny,
W purpurze wstawał zmarły świat, —
I takim byłeś, Gdańsku, dumny,
Jak za Zygmuntów złotych lat.
Nad falą morza niespokojną
To samo niebo pełne lśnień,
Ale bandera z Ręką Zbrojną
Już nie szybuje w Jutra dzień,
Przyległy orły bystrolotne,
Z serc ludzkich patrzą, z swoich gniazd:
Na morzu — fale mkną powrotne!
Na niebie — wieczny powrót gwiazd!
Tak płynie Wisła, jak płynęła,
I szumi Bałtyk, jako wprzód,
O, stary Gdańsku! ludzkie dzieła
Królewski ducha przetrwa cud!
Przez zagojone krwawe blizny
Może się ziszczą wielkie dni, —
Latarnio morska Słowiańszczyzny,
W śnie o przyszłości, witaj mi!
Or-Ot (Artur Oppman).
PIEŚŃ O GDAŃSKU.
(FRAGMENT).
A Gdańsk tak piękny! — i tak cichy!
Gdy słuch wytężę zmrokiem, słyszę,
Jak dzwonią pieśni i kielichy
I pocałunki... Za tę ciszę,
W której się żywiej i goręcej
Czuje, ja kocham Gdańsk najwięcej.
Cicho tu prawie, jak w Wenecyi,
Gdzie ucho nie zna kół łoskotu...
I tylko czasem ze skał Szwecyi
Nadlata orkan z hukiem grzmotu,
Lecz rychło wraca w swoje skryty,
Jako do budy pies obity.
Dobrze duchowi z tem milczeniem,
Bo w niem, jak polip, się rozrasta,
I drżącem dźwiga się ramieniem
Ponad najwyższe wieże miasta,
I aż do nieba otwartego
Sięga, gdzie gwiazdy wejścia strzegą. ................
Gdyś na Zielonym stanął moście,
Gdzie Acernowej był kres jazdy,
Puść wzrok przed siebie, a jasnoście
Wnet cię obejmą, jakby gwiazdy
Rozbłysły nagle w ducha mroku
I słońce wyszło z za obłoku.
Zębate dachy, stare spichrze
Powtarza szklana toń Motławy,
A cuda lagun od nich lichsze
I lichszy Dożów pałac krwawy
I ołowiane w nim poddasze. ................
Fara. Gotyckie dziwo. Z wierzchu
W wyskoczny zbrojna mur, jak twierdza,
Wewnątrz barwnego pełna zmierzchu.
Wpuszczony w ścianę kamień stwierdza,
Że jej rodzicem wiek czternasty,
Stąd to na cegłach mchy i chwasty.
Gdyś wazką kruchtę przebył, zaraz
Przekraczasz setnych lat granicę.
Dopieroś wieku był syn, naraz
Sędziwość pada ci na lice
I bratem stajesz się tych mężów,
Co śpią wśród krzyżów i orężów.
Dzielni! W ich piersiach była żądza,
Ale był także Bóg. Jest wielu,
Co kocha pieniądz dla pieniądza,
W nich do wyższego wiódł on celu
Śpią za to, zdobni w zasług wieńce,
Jak po skończonych zbiorach żeńce.
W ludziach, co taki tum dźwignęli,
Duch musiał mieszkać wielki, boży,
Który na cząstki sił nie dzieli... ................
Ratusz. Przewodnik polski pisze:
»Mówić z odźwiernym«. Ach, nie! raczej
Prosić, by milczał. Pocóż ciszę
Ma tu zamącać głos prostaczy?
Te odrzwia, herby, to podniebie,
Gmach cały mówi sam za siebie.
U szczytu jasny punkt migota;
To Zygmunt. »Święty« mówią prości.
Gruba pokrywa go pozłota,
Lecz Niemcy, z wielkiej uprzejmości,
Wynieśli króla tak wysoko,
Ze doń nie sięga ludzkie oko.
Do izb prastarych, dokąd wiodą
Drzwi ciężkie dębem i żelazem,
Dziwnie wstępować z myślą młodą,
Z niestartym doby swej obrazem...
Tu wszystko wielkim głosem woła:
Podnieście serca! zniżcie czoła!
Niby wstęgą, splątaną w turkusowe sznury,
Błękitnym Dnieprem Kijów opasał się stary —
Śniegiem domów popłynął w rozdoły i jary,
Kopułami swych świątyń opanował góry.
Z zadnieprzańskich gdzieś równin wznosił się w lazury
Czerwony księżyc, wzdęty przez nizin opary...
Wyzłacał się — wysrebrzał — rozpędzał mrok szary,
Aż cichem, białem światłem oblał miasta mury.
Płynie milczenie — głucha cisza się rozszerza...
Tylko się rozkołysał Dniepr, gra u wybrzeża
I dzwoni pieśń prastara, dziwną nutą dzwoni...
Słyszysz grom, jakby huczał młot w olbrzyma dłoni,
Żelazne wbijającej słupy w łono rzeki...
— To nie ty śpiewasz, Dnieprze!... to śpiewają — wieki!
II.
Minęła noc... Wiew świeży poranku polata,
Szatą, tkaną w klejnoty, wschód okrył się cały —
Przez niebo przebiegają promieniste strzały,
Topi się złoto słońca gdzieś w głębiach wszechświata.
Zadzwonił Dniepr srebrzyściej — turkusowa szata
Fal jego, otrząsając oparów płaszcz biały,
Zadrgała dreszczem złotym — i fale zagrzmiały...
A w bramach wschodu słońce stanęło — król świata!...
Soboru Świętej Zofii dzwon zagrał — i dzwony
Świątyń innych w chóralne ozwały się tony,
W pieśń powitań!... a słońca promieniste oko,
Ziejące żarem ognia, rozwarte szeroko,
Dojrzawszy Złotą Bramę — stanęło na niebie...
— Nie, słońce!... to myśl moja zatrzymała ciebie!
Kazimierz Gliński.
W KAŹMIERZU NAD WISŁĄ.
Zieleń! zieleń! Wszystkie strony
Wziął w objęcia las zielony — Od podnóża Płyną wzgórza.
Czasem jasność słońca skradną
I skalistem błysną czołem...
Nagle przerwą się, rozpadną,
Pójdą w ciemną dal rozdołem,
A w rozdole twemu oku
Błyśnie srebrna nić potoku.
Płynie wartkim, szybkim biegiem,
Muska kwiaty ponad brzegiem — Traw szpalerem, Płynie z szmerem,
Więzi stopy wzgórz pierścieniem,
I okryta lasem — ginie.
Płynie wzrok twój za strumieniem,
Myśl na falach marzeń płynie,
Budzi życie przeminięte,
Wśród tej ciszy wzgórz zaklęte.
Poza miastem dąb wiekowy
Współrówieśnik kaźmierzowy, Olbrzym stary Wzniósł konary
Opalone od burz gromu —
Rdzeń mu wyssał czas szkaradny — —
W pień tam wejdziesz, jak do domu,
I postawisz stół biesiadny,
Z cieniów liści w drzewo wcięty,
Patrzy obraz Panny Świętej.
W szczerem polu cię powita
Granitowa grobu płyta. Tam przechodzień Rzuci codzień
Kwiatów wiązkę na grobowiec
I odczyta napis skryty,
Wzięci duszą za błękity
I zapyta Boga: »Powiedz —
Czemu mogił wciąż tak wiele,
Tak samotnych życie ściele?«
Słyszysz?... zabrzmiał dzwon kościoła
Komu dzwoni? kogo woła? O lat trąca Pół tysiąca
Długim jękiem kona w ciszy —
I myśl twoja w niebo wzięta
Śpiew chóralny mnichów słyszy —
Przypomina i pamięta,
Jaki gwar tu przed wiekami
Szedł polami i lasami.
Kto wie, co śpiewają ptaki?
Może z każdą nową wiosną,
Powietrznymi lecą szlaki,
Nucą dawną pieśń miłosną
O Kaźmierzu, o Esterce...
Wszędzie, zawsze — miłość, serce!
Kazimierz Gliński.
KOWNO.
A oto mgliste Kowno — u rzecznych wybrzeży
Starożytnych kościołów basztami się jeży.
Na starem jego czole, długich wieków zmianą,
Rozmaite i długie dzieje popisano,
Nad tą basztą kamienną, co w ruderach sterczy,
Duch Kiejstuta z krzyżakiem toczy bój morderczy;
W kipiących nurtach Niemna — dziś jeszcze szeleści
Piosenka wajdeloty albo jęk niewieści;
Nad świątynią Perkuna, w obłokach, w oddali,
Niewidzialna kapłanka święty ogień pali;
A u stromych wybrzeży, śród lipowych gai
Syczą węże święcone... Krucygier się czai...
Brzęcząc robocza pszczółka piosenkę swobody,
Zgartywa pyłek z kwiatów na ofiarne miody.
Po rozhulanym Niemnie, litewską wiciną,
Chleby żytnie i pszenne poza morze płyną;
Przeminęły szczęśliwie kamienne przeszkody,
Długiem wołaniem flisa rozległy się wody;
Odbijają od brzegów mielistych krawędzi
I wesoła wicina do Bałtyku pędzi.
Dumna — bo dla zgłodniałych wiezie dary zboża;
Ufna, bo na jej maszcie jest Opatrzność Boża.
Ho, ho! tak hardo głowy wznosić się nie godzi:
Wszak ty płyniesz do Niemców, palemońska łodzi!
Nieraz ich nakarmiłaś w wygłodniałej chwili
I nieraz ci kamieniem za chleb zapłacili.
Władysław Syrokomla (Ludwik Kondratowicz).
NIEŚWIEŻ.
ZAMEK.
Za szerokiem jeziorem, na krańcu krainy,
Sterczy kamienny starzec — i niekiedy z wieży
Długo, zwolna wydzwania ubiegłe godziny —
Nim ostatnią dni swoich godzinę uderzy.
W piersiach jego, jak w piersiach stuletnich żołnierzy,
Tylko pamięć na dawne zdarzenia i czyny.
Teraźniejszość z przeszłością pogardliwie mierzy:
Znał ojców — jakże śmieszne w jego oczach syny!
Czy odżyje? Czy wskrzesi swoje dawne losy
Huczno — po radziwiłłowsku? Jeszcze ma nadzieję,
Jeszcze dziad śmiało strzela wieżami w niebiosy,
Jeszcze herby, obrazy i szpargałów stosy
Strzeże jak świętość... Boże! ta świętość spróchnieje,
Jak słowo bez znaczenia, roślina bez rosy.
MIASTO.
Małe i liche miasto stoi w rozwalinie —
Tu i owdzie, wśród gruzów, nowy mur się błyszczy,
Tu i owdzie wieżyce, klasztory, świątynie —
Póki czas ich nie pozrze, burza nie poniszczy.
Małe i liche miasto, co stoi w ruinie,
Czyż komu łzę wywoła, ciekawość obudzi?
Wędrowiec je w przejeździe obojętnie minie —
Jak mijamy podeszłych, pospolitych ludzi.
Lecz ten starzec — to żołnierz, to bywalec może,
W ranach swych męstwa, w zmarszczkach ma długich lat dzieje,
Opowie ci swe losy, bitwy lub podróże...
Miasto ma swoją przeszłość, swoje przywileje...
Przestarzały pergamin?! — O, pożal się Boże!
Człek go już nie wyczyta i mól nawet nie je.
Władysław Syrokomla (Ludwik Kondratowicz).
NA CZORSZTYNIE.
Oj! zatęsknił Czorsztyn biały Na samotnej skale,
Oj! wypuścił wzrok, jak strzały, Przez Dunajca fale!
Tam na brzegu, jak dziewica W przezroczystej bieli,
Pluszcze stopy swe Niedzica W krysztalnej kąpieli.
Oj, zmąciła modra woda Jasne swoje łoże!
Zakipiała dusza młoda, Jako sine morze...
— Lećcie, orły, lećcie w swaty Przez błękitne tonie!
Niech w jutrzennych zórz szkarłaty Luba ma zapłonie...
Zwiń się, lesie, nad jej czołem W zielony wianeczek,
Ty, Dunajcu, zwiń się kołem W złoty pierścioneczek...
Mgły niech rańtuch jej uprzędą Powiewny, bieluchny,
Sine wierchy niech jej będą Za drużby i druchny...
W organ burza niech zahuczy, Wiater niech zaśpiewa,
Niech rozplecie włos jej kruczy Błyskawic ulewa...
Niech nam drogę umiatają Poświstami wiatry,
Niech nam chleb i sól podają Pieniny i Tatry!
Lećcie orły, proście gości Na weselne gody:
Mchy siwiutkie od starości, Żywych źródeł wody,
Drobne, nikłe macierzanki, Z pod krupiańskich stoków,
Mgły z Lechnicy, zwitej w ktanki[4], I słonko z obłoków!
Górską ścieżkę — tanecznicę, Górską dziatwę — jodły,
Jasnookie błyskawice, Coby orszak wiodły...
Gęślarz — echo się odzywa, Szumi las dokoła...
Sokolico! matko siwa, Przeżegnaj nam czoła!
Na czerwonej skale, piorunami zrytej,
Stary Czorsztyn stoi. W głębi fala pluszcze
I lubieżnie pieści wybrzeżne granity.
Wkoło na gór stokach głucho szumią puszcze.
Pochwyciwszy ręką za pnące się kuszcze,
Wdzieram się na mury. Stąd mi widne szczyty
Tatr w mglistej oponie... Wiatr mi czoło muszcze...
Rzucam krzyk — powraca w sto głosów rozbity!
O, ten ech dytyramb! Kąpią się w topieli,
W lazur się wzbijają, w gór grzmocą przyczoła —
Aż się zmarli budzą z śmiertelnej pościeli!
I powstaje przeszłość promienna dokoła.
Orszak lśni orężny na ścian śnieżnej bieli
I, mieczami dzwoniąc: »Witaj, wnuku!« woła.
Miriam (Zenon Przesmycki).
RABSZTYN.
Słuchaj mnie, bracie! Nie ta jest ruina,
Co gzemsy swoje usuwa zemdlone
Na białych kolumn głowice pieszczone,
Po których pająk sieć szarą rozpina...
Nie ta, co skrzypi pod twemi stopami,
Dech tłumi pyłem, rdzą surową plami,
Z rąk się wilgotna ślizga, jak gadzina...
Nie ta, gdzie straszy loch czarnemi usty,
Gdzie strop przyćmiony grobowemi chusty
Pieśni, zaledwie barwy swe wspomina...
Nie ta, gdzie wiązań osłabłe ramiona
Podźwignąć nie chcą baszty, która kona
Boleścią matki nad mogiłą syna...
Nie ta, gdzie duchy pokutne się włóczą,
Nie ta, co dziatwę wychowuje kruczą,
Nim wielka orłów wybije godzina...
Gdzie kamień zdradza, i z pod nóg ucieka,
Gdzie się zniszczenie w ciało przyobleka,
— Wierz mi, mój bracie, nie ta jest ruina!
Czy widzisz tłum ten, co śmiechem znieważa
Echa drgające w zakątach zamczyska?
Co przybiegł tutaj szukać widowiska,
I z za szkieł groby obliczać cmentarza?
Ten tłum, co nędze swoje i śmieszności
Aż tu, pod słupem dziejowym przeszłości
Rozkłada, nakształt miejskiego kramarza?...
Z myślą motylej i treści, i wagi,
Palcem dotyka, gdzie szkielet drży nagi,
I dźwięki bruków w świątyni powtarza...
Ten tłum, którego piersi nie goreją
Żadnem wspomnieniem i żadną nadzieją
Jako wygasłe ognisko nędzarza...
Niezdolen chęci rozdmuchnąć w grom czynu,
Nad gmin wzniesiony a niższy od gminu,
Wobec tradycyi i wobec ołtarza...
Ten tłum ze wzruszeń odarty, wyzuty,
Pusty, przeżyty, wyczerpany, struty,
Co szalę dziejów do zguby przeważa,
W którym skrę ducha grom chyba rozpali, —
Ten jest ruiną! — Bracie, pójdźmy dalej! —
Po nagiem polu mgła się kłębami przewala —
Po nagich ścianach gór dziko gra wiatr jesienny —
Drży dźwiękami srebrnymi białej Wisły fala —
Z po za czarnych szmat chmur wyjrzał miesiąc promienny.
I z grubej wieczornej pomroki, zarazem
Wybiegły trzy bliźnie, odwieczne wieżyce;
Jak klątwy potężnej tajemnym wyrazem
Zwołane trzy stare siostry-czarownice.
Olbrzymie postacią — silne krzepkiem ciałem,
Choć wieki w niem zmarszczki głębokie wygniotły —
Na czole, od żarów słońca ogorzałem,
Z dzikich chwastów sobie korony zaplotły.
I czarnemi się na mnie oczyma patrzały,
I ponurem się ze mną milczeniem witały.
A na to powitanie, żałosne, milczące,
Krew się młoda w mych żyłach płomieniem zażegła,
I rozhukana serce całe zabiegła,
I łzy do oczu pocisnęły się lśniące.
W uszach zadźwiękły miecze i srebrne puhary,
I pieśni rycerskie, i biesiadne gwary.
Zabłysły pancerze i hełmy stalowe,
I mężów postaci, wyniosłe, marsowe.
I trąby zagrały — rumaki zarżały —
Chwila — i wszystko przeszło! wszystko pierzchło zdradnie!
I znowu cisza głucha. Tylko w dole, na dnie
Cienistego wąwozu, białych wód głębinie,
Jak niegdyś, w dniach chwały, nucą pieśń ruinie.
Tylko młodego dębu krzew sierocy,
Na starej baszty wierzchołku samotnym,
Widny, niby chorągiew, na bladem tle, nocy,
Szeleści, wiatrem miotany wilgotnym.
I nagle dziwaczna, szalona, zuchwała
Myśl-żądza mi w głowie i sercu zawrzała:
Na baszty olbrzymiej wybiegły szczyt wnijść,
I w pamiątce z niego zerwać dębu liść.
I wnet dłońmi chciwemi, po szczerbatym murze,
Po czarnych szczelinach, darłem się ku górze.
Zobaczył to wicher — co gdzieś tam bałwany
Mgły gonił po polu — i przybiegł zdyszany,
I zawył mi w ucho:
»Gdzież pniesz się to? gdzież?
Od wieku nie dotknął nikt skroni tych wież
Mnie tylko całować wolno ich rumieńce,
I objąć ich szyje, i pieścić ich wieńce.
Wam, karły, zostało czołgać się po ziemi,
U stóp mych kochanek, i korzyć przed niemi.
Hej! dalej mi stąd! Na ziemię mi wnet!
Lub ci o kamienie pogruchoczę grzbiet«.
Lecz ja, nie słuchając, po szczerbatym murze,
Po czarnych szczelinach, darłem się ku górze.
Wiatr wtedy zaryczał i z gniewu się wściekł:
Ostrymi kleszczami za dłonie mnie rwał,
I twarz moją zimnem, niby mieczem, siekł,
I w oczy wilgotną zawieją mi plwał.
I w potężne ramiona swoje
Olbrzymią basztę chwycił w pół.
Chciał, jak nić, zerwać ją we dwoje
I wraz ze mną runąć nią w dół.
Lecz gdy on się tak próżno silił, ja stanąłem
Na szczycie już — z gwiazd koroną nad głową —
I ułamałem gałązkę dębową,
I nią, jak berłem, skinąłem.
A jako na skinienie czarodziejskiej laski,
Wicher zajęczał — i skonał w niemocy —
I po czarnym całunie nocy
Nadsłoneczne polały się blaski.
I olśniony ich zorzą, uroczą, tajemną,
W całym swoim ogromie, od końca do końca,
Obszar ojczystej ziemi, jak przed okiem słońca,
Jednym wielkim obrazem rozwinął się przede mną.
Błyszczą szerokie jezior, rzek zwierciadła —
Zielenią strojne kąpią się w nich brzegi —
Wzbiegają w niebo stromych gór szeregi —
Ciemnieją wieńce lasów, jak mroczne widziadła.
Roman Zmorski.
NA RUINACH CZERSKA.
Trzy baszty — w nich bocianów wędrownych siedliska — —
Posępna cisza ruin zaległa te mury,
Co wieków pięć swe czoła wznosiły w lazury,
Nim się układły w kształty potężne zwaliska.
Przez szczeliny chwast dziki albo gad się wciska,
Zaklekocą bociany na basztach u góry —
Czasem się piorunowe zakołyszą chmury
I głuchy grom do ruin wleci — i zabłyska!...
Chmuro! czy nie spotkałaś w swoim locie górnym
Kluczem żórawi duchów lecących widomie?
Czy ty jęku żadnego nie słyszałeś, gromie,
Który konał jak echo w pustyni najcichsze,
Nie odbity od piersi skał głosem powtórnym?
Żaden was krzyk nie doszedł — chmuro! gromie! wichrze!? —
Kazimierz Gliński.
OSSOLIN.
NA GÓRZE ZAMKOWEJ.
Przez czerwony berberys, blade polne róże,
Usiłujące schwycić wędrowca za ramię,
Po stromej ścieżce pnę się na skaliste wzgórze
I zadumany siadam na gruzów odłamie.
Jak puszczyk, pośród ruin sprawujący stróżę,
Westchnienie ciężkie topię w żab grających gamie.
Brzmią muzyką ich stawy, strumienie, kałuże,
Tonące w wierzb — proporców wiejskich panoramie.
Hej! nie takie orkiestry grały po tych błoniach,
Nie takie tu szumiały proporce, sztandary,
Nie tacy, jak dziś jeźdźcy hasali na koniach!
I — przygnębiony — głowę chwyciłem rękoma...
A wtem szept dolatuje z poza baszty starej:
»Rozpacz — przedwczesna zawsze... Przyszłość — niewiadoma...«
Widziałem w szponach czasu marzące kolumny,
O złotych wiekach dawnej chwały i potęgi;
Gieniusz zniszczeń pisał im wyrok do księgi,
A anioł wieści śpiewał, echem dziejów dumny.
Tak smutno, wszedłszy między cyprysy i trumny,
Gdy zachmurzą się oba niebieskie półkręgi,
A ty dojrzysz w dumaniu cichem czarnej wstęgi;
Lub doleci cię westchnień i płaczu głos tłumny.
Ze ścian opustoszałych Monarchy siedliska,
Śród których się zbawienia obijały słowa,
Nigdzie dziś srebrne orła skrzydło nie połyska!
Lecz pamięć wiecznie w ustach kmiotków się przechowa:
Oni stępionym pługiem, gdzie mogiła blizka,
Ze łzami potrącają ruiny Łobzowa!
Józef Łapsiński.
ZAMEK KANIOWSKI.
(FRAGMENT).
Wspaniałe zamku kaniowskiego wieże
Wznoszą się w chmury, jak olbrzyma ramię;
A dzielnej ziemi powiewa z nich znamię,
A wielkich granic twarda ich pierś strzeże.
Kaniów po jarach, górach rozpierzchnięty,
Igra, jak dzieci pod piastunki okiem;
Dumne, że płyną pod olbrzyma bokiem,
Poważnie kipią dnieprowych wód męty,
A lasy, świeże, jak powab nietknięty,
Po górach dzikich, jak rozpaczy czoło,
Rozległe brzegi obsiadły wokoło.
Seweryn Goszczyński.
ODMIANA.
(SONET PISANY BLIZKO ROZWALIN).
Martwyż to obraz?... Nieme te zwaliska! Wieczór tchnie wonią i lubą i świeżą — Cienie drzew, mogił, jak olbrzymy leżą,
Coś o przeszłości szepce struga blizka.
Zdala, jak we łzach nurt Wisły połyska! I księżyc duma nad zwaloną wieżą, I z baszt osutych bodziaki się jeżą.
I puszczyk smutno huka z stanowiska...
Mowny obrazie!... struny mi się mącą... Cyt, kiedyś brzmiały rycerskim zapałem; Dziś męskie dumy tak nagle skonały, Jak dźwięk na gęśli, jak echo u skały...
Ach! okiem oko Zoryny spotkałem,
I syn Bojana, gardzę sławą brzmiącą.
Bohdan Zaleski.
RUINY.
Lipcowego południa polne zamyślenie:
Powietrze szafirowe, drgające spiekotą,
Na polach żółciejące bujnych zbóż kiścienie
I łubinów rozkwitłych gorejące złoto.
Od różowych koniczyn wiatry idą słodkie,
W pszczelnych migotach brzęczą białe pasy gryki,
Słania się łanem szumnym kłosie żyta wiotkie
Wśród bezustannej, dzwonnej, świerszczowej muzyki.
Zda się jakieś, słoneczne, płomieniste święto
Twórczem weselem ziemię kwitnącą okala.
Barwne przydroża dyszą tymianem i miętą,
Po łąkach traw nagrzanych przelewa się fala.
A tam wysoko nad kwitnącą ziemią
Białe ruiny cicho w słońcu drzemią,
I niby żagle śnieżne i tęskniące
Świecą, wieczyście zapatrzone w słońce.
Odwieczny klasztor, co się wali w gruz:
Cele na błękit ruiną rozwarte;
Widma, wdrzewione w pnie płaczących brzóz,
Nad mogiłami odprawują wartę...
I cicha wielkość przeminionych dni
Na rudych szczyrach i dziewannach śni,
I głowy świętych stroi kurzów tęczą
W chórze, gdzie echa jak organy jęczą.
Pośród zwalonych, długich korytarzy,
Gdzie się sznur mniszek w cieniu murów snuł
Jak fresk tajemny zaświatowych twarzy,
Dziś buja gęstwa naniesionych ziół.
Śród popękanych, sypiących się głazów,
Syczących pieśnią modlitewnych ech,
Płynie upojny, południowy dech
Piołunów gorzkich, tymianu i ślazów.
Martwy uścisk księżyca tęskno odpoczywa
Na pokrwawionym trupie kochanka zamczyska;
W baszcie ostatni strażnik, puhacz się odzywa,
Niby lśniąca zbroica, sowie ślipie błyska.
Wódz wiatr, wyjrzawszy z baszty, ponury, hukliwy,
Groźny wydaje rozkaz zamkowej załodze;
A rycerze — kamienie, chwasty i pokrzywy,
Zaszumiały, zadrżały w pokłonach i trwodze.
Wietrze! czemu ty budzisz śpiącego olbrzyma
I kości popróchniałych rozrzucasz ostatki,
Które myśl rozogniona w swem objęciu trzyma,
Pieszcząc i pielęgnując, jak w objęciu matki!
W twojej piosnce samotnej słyszałem jęk cichy,
Biednych ofiar jęczących w tej baszcie zczerniałej,
A później jakieś straszne piekielne uśmiechy,
I jakiś płacz dziewiczy, niewinny, zbolały!