Znowu lato, jak niegdyś, i czas poobiedni —
Gwarzymy w spadającym na salon półmroku
Tak cicho i wesoło, tacy sami jedni.
Mniej mówiąc, niż czytając wzajem oko w oku.
Przyniesiono ożyny z niedalekiej wioski,
Jadłaś świeże jagody zamiast modnych pralin,
A mnie do głowy przyszedł wiersz Mickiewiczowski:
„Ożyna, czarne usta tuląca do malin“...
Zciemniało. — Dziś zaśpiewasz jaka piosnkę nową,
Albo dawną, jak niegdyś? — Zaśpiewam dziś chętnie.
Więc się napełnił pokój grą fortepianową
I głosem twym przez ciemność dzwoniącym namiętnie.
Stałem z boku i, zdradnym otoczony cieniem,
Łowiłem z rozchylonych ustek ton po tonie
Zanim jeszcze uleciał, kiedy był westchnieniem
Zaledwie rozpoczętem w falującem łonie.
Na twoje usta patrząc, zapomniałem troski
Powstającej jak widmo ze szczęścia rozwalin —
Tylko mi wracał ciągle wiersz Mickiewiczowski:
„Ożyna, czarne usta tuląca do malin“.