Zwierciadło morza/XXI
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Zwierciadło morza |
Wydawca | Dom Książki Polskiej Spółka Akcyjna |
Data wyd. | 1935 |
Druk | Drukarnia Narodowa w Krakowie |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Aniela Zagórska |
Tytuł orygin. | Mirror of the Sea |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Dlatego właśnie wypadki „wyrzucenia na mieliznę“ są przeważnie tak nieoczekiwane. W gruncie rzeczy są zawsze nieoczekiwane poza temi, które zwiastuje jakiś krótki przebłysk niebezpieczeństwa, pełen niepokoju i podniecenia, podobny do ocknięcia się z obłędnego snu.
Ląd wyrasta nagle nocą tuż nad przodem statku, lub może rozlega się okrzyk: „Kipiel wprost przed dziobem!“ — i jakaś długotrwała pomyłka, jakiś skomplikowany gmach — który powstał z oszukiwania samego siebie, ze zbytniej ufności we własne siły i fałszywych rozumowań — zapada się ze złowrogim wstrząsem w rozdzierającej chwili, gdy kil statku skrzypi i zgrzyta, sunąc po — dajmy na to — koralowej rafie. Ten dźwięk, chociaż względnie słaby, jest stokroć straszniejszy dla duszy marynarza niż huk zapadającego się świata, na który przyszedł nagły koniec. Lecz chaos mija, człowiek znów odzyskuje wiarę w swą ostrożność, swój rozsądek i pyta siebie: „Gdzież się u licha znalazłem? Jakim sposobem u licha tu się dostałem?“ — w przekonaniu że to się stało nie za jego sprawą, że jakieś tajemnicze okoliczności sprzysięgły się na niego, że mapy są zupełnie fałszywe, a jeśli mapy nie są fałszywe, to ląd i morze zamieniły się na miejsca; że nieszczęście, które go spotkało, pozostanie nazawsze niezrozumiałe, ponieważ żył ciągle w świadomości swej misji, która była jego ostatnią myślą przed zamknięciem oczu i pierwszą po ich otwarciu, jakby dusza strzegła jej podczas godzin snu.
Rozpatrujemy w duchu swój pech, aż potrochu nastrój się zmienia, zimne zwątpienie przenika nas do szpiku kości i widzimy niepojęty fakt w innem świetle. Oto chwila, w której człowiek stawia sobie pytanie: “Jak mogłem być takim durniem żeby się tu dostać?“ I gotowiśmy wyprzeć się wszelkiej wiary w swój rozsądek, w swoją wiedzę, w swoją wierność, w to co się dotychczas uważało za najlepsze swe cechy, co dawało człowiekowi powszedni chleb i moralną podporę zaufania u ludzi.
Statek albo przepadnie albo też ocaleje. Gdy się dostał na mieliznę, musimy zrobić dla niego wszystko co tylko się da. Może ocaleć wskutek naszych wysiłków, naszej pomysłowości i siły moralnej przeciwstawiającej się dzielnie ciężkiemu brzemieniu winy i przegranej.
Wyrzucenie na mieliznę bywa niekiedy usprawiedliwione pośród mgły, na nieznanych morzach, na niebezpiecznych brzegach, wskutek zdradliwych prądów. Ale czy dowódca ocali statek czy też nie, pozostaje mu wyraźne poczucie straty, posmak istotnego, trwałego niebezpieczeństwa, które czyha we wszystkich formach ludzkiego życia. Człowiek może zyskać na tem uczuciu, może wyciągnąć z niego moralną korzyść, ale taki sam już nie będzie. Damokles ujrzał miecz zawieszony na włosie nad swoją głową; i choć dzielny człowiek nie straci na wartości wskutek takiego poczucia, uczta nie będzie dlań miała takiego samego smaku.
Przed laty służyłem jako pierwszy oficer na statku, który wpadł na mieliznę — co się jednak dobrze skończyło. Pracowaliśmy przez dziesięć godzin z rzędu, zawożąc kotwice, aby z ich pomocą ściągnąć przy wysokiej wodzie statek z mielizny. Krzątałem się wciąż po pokładach na dziobie, kiedy posłyszałem u swego boku stewarda:
— Pan kapitan się pyta, czyby pan porucznik nie przyszedł i nie zjadł czego, bo pan porucznik jeszcze dzisiaj nic nie jadł.
Wszedłem do kajuty. Mój kapitan siedział przy stole na pierwszem miejscu jak posąg. Wszystko było dziwnie nieruchome w tej ładnej kabinie. Wiszący stół, który przez siedemdziesiąt kilka dni stale się ruszał choć odrobinę, tkwił nieruchomo nad wazą. Nic nie byłoby mogło wpłynąć na żywą cerę mego dowódcy, wyzłoconą hojnie przez słońce i morze; lecz jego łysina, nabiegła zwykle krwią między dwiema kępkami jasnych włosów powyżej uszu, jaśniała martwą bielą jak kopuła z kości słoniowej. Wyglądał przytem dziwnie nieporządnie. Zauważyłem że się tego dnia nie ogolił; a jednak najszaleńsze miotanie się okrętu na szczególnie burzliwych szerokościach, któreśmy przebywali, nie przeszkadzało mu nigdy się golić, odkąd opuściliśmy kanał Angielski. Widocznie już tak jest, że kapitan nie może się golić kiedy jego okręt dostał się na mieliznę. Dowodziłem wprawdzie statkami, ale nic o tem nie wiem; nigdy w życiu nie próbowałem się golić.
Kapitan nie częstował mnie i sam nic nie jadł, aż wreszcie kaszlnąłem znacząco kilka razy. W czasie obiadu poruszałem wesoło różne fachowe tematy i zakończyłem pełnem wiary twierdzeniem:
— Ściągniemy go przed północą, panie kapitanie.
Uśmiechnął się słabo, nie podnosząc oczu, i mruknął jakby do siebie:
— Tak, tak; kapitan wpędza statek na mieliznę, a my go ściągamy.
Podniósł głowę i natarł szorstko na stewarda, chudego, niespokojnego młodzika o długiej, bladej twarzy i dwóch wielkich przednich zębach.
— Dlaczego ta zupa taka gorzka? Dziwię się że pan porucznik może jeść to paskudztwo. Kucharz chlusnął chyba przez pomyłkę słonej wody do zupy.
To oskarżenie było takie oburzające, że steward za całą odpowiedź spuścił wstydliwie oczy.
Zupie nic nie brakowało. Nalałem sobie drugi talerz. Podnieciły mię te godziny ciężkiego trudu na czele chętnej załogi. Byłem dumny że puściłem w ruch ciężkie kotwice, liny, łodzie i że mi to poszło gładko; byłem zadowolony że umieściłem według wszelkich prawideł kotwicę zawozową, zapasową i małą ściśle tam, gdzie przypuszczałem że przyniosą najwięcej pożytku. W tym wypadku gorzki smak wejścia na mieliznę nie dla mnie był przeznaczony. Doświadczyłem go później, i dopiero wówczas zrozumiałem osamotnienie człowieka na którym ciąży odpowiedzialność.
To kapitan wpędza statek na mieliznę; to my go ściągamy.