Zwycięzca (powieść)/Część trzecia/VI

<<< Dane tekstu >>>
Autor Jerzy Żuławski
Tytuł Zwycięzca
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1910
Miejsce wyd. Kraków — Warszawa
Źródło skany na Commons
Inne Cała część trzecia
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
VI.

Wieść o śmierci Malahudy raziła Zwycięzcę jak grom. Wszystko szło jak najgorzej i Marek postanowił był właśnie jeszcze ostatnią próbę uczynić, nimby Księżyc opuścił: wezwać Malahudę, aby wyszedł nareszcie ze swego osamotnienia i poparł go dawną powagą swoją: kiedy rybak, służący zwykle za posła staremu arcykapłanowi, doniósł mu naraz, że ten już nie żyje. Został pono zabity — jak mówił rybak, drżąc na całem ciele.
Marek w pierwszej chwili przypuszczał, że popełniono tę zbrodnię na rozkaz Elema, obawiającego się mimo wszystko wciąż dawnego rywala. Wpadł więc jak burza do pałacu arcykapłańskiego i wywlókłszy drżącego z przestrachu mnicha z pośrodku odbywającej się właśnie narady, począł go kląć i grozić śmiercią natychmiastową. Dawny mnich, nie wiedząc o niczem, oniemiał z przerażenia, gdy jednak po pewnym czasie wyrozumiał, o co chodzi, okazał takie zdumienie i tak szczerze się przysięgał, że Marek pomimowoli zaczynał wierzyć w jego niewinność... Puścił go tedy, zagroziwszy mu jeno, że całą rzecz zbada, a jeśli okaże się w tem bodaj cień winy jego, Elema, będzie on mimo straże swoje i mimo lud cały tak straszliwie ukarany, że póki jeno Księżyc istnieje, wspominać będą ludzie ze zgrozą i przestrachem zemstę Zwycięzcy. Tymczasem zaś kazał sobie natychmiast przygotować łódź, aby się udać na Wyspę Cmentarną i na miejscu zbadać, coby się dało.
Był czas przecudnego rana, kiedy Zwycięzca samotrzeć z rybakiem i jednym wioślarzem zbliżał się do małej, zielonej przystani, kędy niegdyś lądowała Ihezal, odwiedzając dziadka po raz pierwszy. Krzewy i drzewa przedziwne, z długiemi, opuszczającemi się aż do wody gałęziami stały przy brzegu, pełne zadumy i smutku w cichem nadwyraz powietrzu. Pod nimi z zielonej murawy sterczał głaz jeden — pochyły, niby waląca się ściana lub gigantyczny jakiś kamień grobowy... Obok tej skałki właśnie przybiła łódź do brzegu. Marek wyskoczył pierwszy na ląd i gdy tamci zajęci byli przywiązywaniem łańcucha do pnia sterczącego nad wodą, on biegł już szybko w górę.
Pod kamieniem błysnęło mu coś w wydeptanej trawie, — przystanął i podjął z ziemi złotą od sukni zapinkę z kawałkiem wstążki, przy niej jeszcze wiszącej. Niewielka była i płaska, ozdobnie wyrobiona z dużym w pośrodku kamieniem. Poznał klejnot, który przysłał był niegdyś złotowłosej Ihezal z pierwszych łupów, wziętych na szernach...
Tamci dwaj tymczasem, umocowawszy łódź, zbliżyli się ku niemu. Schował więc szybko zapinkę w zanadrze, i ruszyli wszyscy trzej drogą pomiędzy wzgórza ku grocie Malahudy. Kiedy byli już blizko, psy im drogę zabiegły, — wygłodniałe były i dzikie i rzucały się zapamiętale, zwłaszcza na Marka, choć dawniej przyjazne wobec niego okazywały usposobienie. Marek, kiedy już słowa uspokajające nie działały, zamierzył się kijem na jednego z nich, a w tej chwili drugi rzucił mu się pod uniesione ramię i chwycił za koszulę zębami. Żachnął się Marek, pozostawiając szmat oderwanego płótna w pysku rozwścieczonego zwierzęcia. I nagle oba psy, opuszczając Marka, rzuciły się zajadle drzeć owo płótno. Zaświeciła wśród strzępów złota sprzączka z kawałkiem wstążki purpurowej...
Ale Zwycięzca nie zauważył już tego. Rad, że się pozbył natrętnych napastników, ruszył biegiem ku wejściu pieczary. Leżał tu przy samym wstępie trup Malahudy, tak jak był padł, nawznak przez głaz przewieszony. Oczy miał szkliste, nawpół otwarte i usta rozchylone w ostatnim krzyku. Nie ulegało wątpliwości, że napadnięto go znienacka i zabito, nim miał czas spróbować obrony. Krwi nie było znać nigdzie, ani też żadnego śladu od uderzenia na głowie. Kazał go tedy Marek rozdziać z szat, aby doszukać się rany. Lecz skoro tylko opończę na nim brunatną ze skóry rozpięto, cofnęli się wstecz ze strachem obaj pomocnicy: na ciele starca widne były ohydne sine plamy, znamienne dla ludzi, którzy z ręku szernowskich padli. Marek zagryzł usta w milczeniu.
Rychło zaczęto kopać grób między kopcami, znaczącymi miejsce spoczynku pierwszych ludzi na Księżycu. Ciało spowito w tkaniny, w jaskini znalezione, i przysypano ziemią, przyciskając ją jeszcze wielkimi głazami, aby snadź psy wygłodzone do trupa się nie dostały.
W milczeniu sprawił Zwycięzca ten cały ostatni obrządek i milczał wciąż, kiedy łódź posuwała się z powrotem przez ciche fale ku miastu.
W przystani spotkał ludzi, którzy mu donieśli, że podczas jego nieobecności przyszły wieści z za morza. Jakoż wkrótce ujrzał i posłów, przez Jereta wysłanych. O świcie oni już po lodach przybyli, jak rzekli, ale ich zatrzymały straże arcykapłańskie, nie dozwalając ukazać się zaraz przed obliczem Zwycięzcy. Odebrano im też listy, które Jeret był napisał, tak że teraz, kiedy ich nareszcie uwolniono, nie wiedzą nawet, co mają mówić. Opowiedzieć mogą jeno tyle, na co własnemi patrzyli oczyma, ale nie będzie to wiele ani nic nader dobrego.
Wziął ich tedy Marek z sobą do świątyni, aby tam swobodnie pomówić. Już w drodze od przystani zastanowił go ruch niezwykły. Ludzie przebiegali pospiesznie, rzucając na niego jakieś nieufne i lękliwe spojrzenia, — na placach zalegały znaczniejsze gromadki, które jednakże rozstępowały się żywo, kiedy tylko on się ku nim zbliżył. Marek zbyt był jednak zajęty myślą o Jerecie i o tem, co mu posłowie doniosą, aby zwracać na to baczniejszą uwagę.
Główne drzwi od świątyni zastał zamknięte, wszedł jednak bocznem wejściem, nie dość silnie zapartem, aby sobie przez nie mogły utorować drogi mocne jego ramiona. Zresztą i do tego nie przywiązywał wagi. — Widocznie nie wiedziano jeszcze, że wrócił, i zamknięto jego mieszkanie przed gośćmi niepowołanymi.
Gdy znalazł się sam na sam z posłami w obszernej salce poza główną halą, jął ich natychmiast wypytywać o losy pozostawionych za morzem załóg i nowo przybyłych osadników. Posłowie rzeczywiście niewiele dobrego mieli do powiedzenia. Walka tam trwała zażarta: ludzie nękani ciągłemi napaściami szernów, którzy, nie śmiejąc w otwartym boju wystąpić, podjazdową wojną ich gnębili, cofnąć się musieli z najdalej wysuniętych posterunków, aby resztę zdobytego kraju uchronić. Myślą Jereta było utworzyć zwarty i w ciągłym kontakcie między sobą stojący łańcuch załóg, w obronnych gródkach porozmieszczanych, ale na to trzeba było ludzi, ludzi, i jeszcze raz ludzi, których brakowało wciąż mimo silnego napływu ze starych krajów. Broniono się tedy tymczasem, jak się dało, urządzając co pewien czas wyprawy na szernów, aby ich nawzajem w ciągłym trzymać postrachu. Ale to wszystko męczyło ludzi tak, że ręce im już opadały — i było wielu takich, którzy głośno wołali, że należy porzucić ten kraj niewdzięczny i wracać co rychlej do starych siedzib za morze.
Pono Jeret o tem właśnie rozpisywał się w zaginionych listach. Ustnie kazał im tylko powiedzieć jeszcze Zwycięzcy, ażeby mimo wszystko był o plon swego trudu spokojny, bo dopóki on, Jeret, żyje, kraj będzie utrzymany. I prosić kazał Zwycięzcę, aby dobro działał w starych osadach ludzkich i przyobiecane prawa tam stanowił, nim z Księżyca na Ziemię odejdzie.
Marek zamyślił się, wysłuchawszy tego poselstwa. Posłowie mieli powracać z nową partją osadników, przyobiecał im tedy dać listy do Jereta, napominając tylko, aby ich nie stracili. Jakoż zaraz wziął się do pisania.
Wspomniał o trudnościach, z jakiemi ma tutaj do walczenia — i że ręce za każdym ruchem krępują mu ludzie, nowemu porządkowi niechętni, tak że czasem traci już nadzieję, aby bez użycia siły mógł zdziałać co dobrego. A siły dotychczas nie chce używać.
»Liczyłem jeszcze na pomoc i powagę Malahudy, — pisał w końcu, — ale starzec już nie żyje... Zginął w sposób tajemniczy, zdaje się, że z ręku szerna uwięzionego, który umknął dziwnym sposobem. Jestem teraz sam i dwie tylko drogi mam do wyboru... Porzucić wszystko i wracać na Ziemię, albo wezwać ciebie z garstką wiernych moich towarzyszów w bitwach w tamtym kraju prowadzonych i zrobić tutaj porządek, usunąwszy tych wszystkich, którzy przeszkadzają. Waham się jeszcze i nie umiem wybrać. Smutny jestem. Mimo cały żal, jaki miałeś do mnie, a może i masz jeszcze, wierzę ci, bo wiem, że — nie mnie, ale sprawie jesteś całą duszą oddany. I ufam ci, że jeśli dam znak: Przychodź! — przyjdziesz. I staniesz po mojej stronie. Ale nie wiem, czy to mi właśnie uczynić należy...«
Pisał jeszcze dalej w ten sposób, kreśląc w końcu Jeretowi szczegółowy plan nowego porządku, jaki myślał zaprowadzić.
»Jeżeli przypadkowo, — kończył, — będę zmuszony Księżyc opuścić, niczego nie dokonawszy, niech to przynajmniej po mnie zostanie, co nielicznym przyjaciołom moim tutaj rozpowiadam — i co teraz piszę do ciebie. Gdy przyjdzie sposobna pora, przyjdź sam i zgromadź przyjaciel moich pozostałych i pełnij rozpoczęte dzieło. Może naprawdę trzeba, abyście wy sami zrobili wszystko, a nie ja za was, przybysz z gwiazdy dalekiej? Nie wiem w tej chwili nic; dni u was są długie, — nim ten się zakończy, może się jeszcze wiele rzeczy zmienić i wiele rozstrzygnąć...«
Dał listy posłom, którzy się jęli żegnać z nim pospiesznie, mieli bowiem iść jeszcze na zachód słońca, do osad nad morzem w tamtej stronie położonych, i stamtąd dopiero nocą puścić się po lodach na południe.
Po odejściu ich Marek zamknął drzwi od świątyni i chodził samotny wielkimi krokami po hali, dumając. Rozumiał to coraz dokładniej, że to ostatnia pora spróbować na własną rękę innej drogi, niźli ta, którą szedł dotychczas, jeśli się nie chce przyznać do porażki i ustąpić. Przecież — myślał — znalazłoby się wśród ludu dużo takich, którzyby dobro własne zrozumieli i poszli za nim, gdyby nie podstępne Elema knowania. Istotnie Malahuda miał słuszność: trzeba było nie czekać i nie szukać pozoru, lecz powróciwszy zwycięzcą z za morza, kazać natychmiast Elema stracić albo uwięzić przynajmniej, a może wtedy wszystko byłoby poszło inaczej.
Zacisnął zęby i brwi namarszczył.
— Tak, ja albo on! — rzekł głośno do siebie, — niema wyjścia innego!
Żałował teraz prawie, że nie napisał był odrazu do Jereta, aby przyszedł, nie zwłócząc, z garścią zbrojnych, ale pomyślał wreszcie, że i sam sobie da radę tymczasem. Odrzucił włosy, spadające mu na czoło, i z podniesioną głową zwrócił się ku drzwiom świątyni.
Na dziedzińcu huczał gwar wielkiego tłumu. Zwycięzca, zbyt w myślach zatopiony, nie zauważył go zgoła, choć od pewnego czasu mógł go słyszeć dobrze i wewnątrz gmachu, zwłaszcza że wybuchały z niego czasem hałaśliwe i przeciągłe okrzyki. Dopiero otwierając drzwi, z wnętrza na zasuwy żelazne zamknięte, posłyszał Marek wyraźnie te głosy, ale nie zastanawiał się zrazu, skąd pochodzą i co znaczą, rad tylko, że lud jest zgromadzony i nie będzie go potrzebował zwoływać, aby do niego przemówić.
Wyszedł tedy na wzniesiony ganek przed świątynią krokiem pewnym i zawołał zaraz na wstępie, aby się uciszono, bo on chce mówić. I rzeczywiście cisza zrobiła się głucha, ale jeno na jedno oka mgnienie, bo nim jeszcze zdążył usta otworzyć, już zewsząd wybuchnęły głosy zmieszane, niby ryk wzburzonego morza.
Niewiele z tego zamętu wołań można było wyrozumieć: Marek chwytał uchem tylko oderwane, głośniej wykrzyknięte wyrazy, a wszystkie przeciw sobie zwrócone. Krzyczano coś o zabójstwie Malahudy, o szernie na lud zesłanym, o wojsku zostawionem na zatracenie, a nawet tu i ówdzie odzywały się obelgi, zwłaszcza z ust zwolenników proroka Chomy i członków Bractwa Prawdy.
Marek patrzył spokojnie na tłum, zastanawiając się, jakie to na ludu zrobi wrażenie, gdy wezwie teraz Elema i zgniecie przed jego oczyma... Wiedział już, że w tej chwili na żadną pomoc ani na posłuch niczyj liczyć nie może i sam musi czynu wstrętnego dokonać. Był już gotów. Spojrzał w bok, w stronę, gdzie na stopniach nowego arcykapłańskiego pałacu jawił się właśnie Elem, orszakiem służby i zauszników swoich otoczony. Wzdął już piersi, aby huknąć na niego tak, jak na psa się woła, by przyszedł do nogi — gotów, jeśliby ów nie posłuchał, utorować sobie drogę przez ten tłum i Elema w garści tu przynieść...
Nagle smutek go napadł bezbrzeżny i niemoc, po wzburzeniu zwykle następująca. Bezcelowość zamierzonego czynu, bezcelowość wogóle wszystkich jego usiłowań stanęła mu naraz żywo przed oczyma — i jeno wielka, niezgłębiona tęsknota, która krzyczała mu w duszy, jak małe dziecię, ręce do matki wyciągające: Na Ziemię! na Ziemię!...
Usiadł na głazie, służącym dawniej arcykapłanom za mównicę, i tępym, znużonym wzrokiem powiódł po tłumie. Uciszono się, niewiadomo dlaczego, na jedną chwilę, a on wtedy, raczej myśli swojej niż ludu tego pytając, rzekł:
— Czego wy chcecie ode mnie?...
Widocznie program tego zgromadzenia ludowego był z góry przez mądrych aranżerów ułożony, bo tumult ustawał zwolna; ludzie jacyś ruchliwi ciszyli gawiedź i porządkowali pewne grupy... Po chwili zaczęty przed Zwycięzcę występować delegacje. Szli kupcy i oddzielnie ci, którzy ziemie posiadali, — kapłani, będący po wioskach sędziami zarazem, i właściciele różnych warsztatów, piekarze i rzeźnicy. Za nimi postępowali jeszcze rzemieślnicy wszelkiego rodzaju i wieśniacy w ciężkim znoju dzień cały pracujący, wyrobnicy miejscy, rybacy, perłołówcy, a nawet zdziczali myśliwcy z lesistych stoków Otamora. Nie brakło też kobiet, które w oddzielną grupkę zebrane, posuwały się ku stopom Zwycięzcy nieco lękliwie, popychając się wzajem łokciami.
Marek patrzył bez ruchu na tę barwną procesję i miał przez pewien czas dziwne wrażenie, że to nie fakty przed jego oczyma się rozgrywają, lecz płyną jeno przez duszę wspomnienia jakichś dawno widzianych i przeżytych rzeczy, jak gdyby był już na Ziemi i myślą tylko błądził jeszcze po tym księżycowym kraju...
Zdziwił się prawie, gdy posłyszał głos do siebie zwrócony. Przewodnicy kupców i ziemian stali przed nim i ręce wyciągając, wołali:
— Zwycięzco! daruj nam spokój dawny, któryśmy mieli! Ostaw w rękach naszych mienie, w ciągu pokoleń zyskane! Nie niszcz dobrobytu!...
A kapłani już następowali za nimi, krzycząc podniesionymi głosami, przywykłymi do zawodzenia pieśni przed ludem:
— Zwycięzco! mocny ziemski przybyszu! nie ruszaj praw, któreśmy sobie od wieków wypracowali! Nie daj mocy w ręce ciemnych i niedoświadczonych!
I tak dalej szli wszyscy przed jego kolana i wszyscy prosili, aby pozostawił wszystko tak, jak było po staremu. A więc właściciele warsztatów nie chcieli zmian w zapłacie, mówiąc, że ich to zrujnuje i zniszczy rzemiosło wszelakie, rybacy i myśliwcy wzbraniali się datków, choćby najmniejszych, na korzyść ogólną; wyrobnicy rolni i miejscy błagali go, aby nie sierdził na nich możnych, którzy życie ich w ręku trzymają, dając sposobność nędznego zarobku, aby snadź nie pomarli; wreszcie padały mu do nóg kobiety, błagając o pozwolenie zachowania dotychczasowej czci niewieściej, to znaczy podlegania mężom w domach i grzeszenia potajemnie...
Ze smutkiem a goryczą słuchał Marek tych wszystkich przemówień, a oczy jego wybiegły daleko poza schylone u jego nóg gromadki i szły, szukając w tłumie ludzi, którzyby myśleli inaczej i gotowi byli wystąpieniem swem zadać kłam samozwańczym przodownikom. Czuł, że jeżeli teraz takich w tłumie zobaczy, mimo znużenie i smutek duszny, wstanie i nogą tych zgiętych roztrąci, i skrzyknie przyjaciół, którzy naprzód z nim zechcą podążyć...
Ale zamiast tego ujrzał tylko twarze grube, niecierpliwie odpowiedzi jego oczekujące a zaciekłe, ludzi podburzonych i opętanych, którzy są gotowi, gdyby proszalnych słów nie wysłuchał, otwartym przeciw niemu buntem wybuchnąć. Znać było, że chcą tego nawet, żądni, jak każda zgraja, krzyku, obelg, bitki i zamieszania.
Zaśmiał się gorzko w duszy i wzrokiem bezbrzeżnej pełnym pogardy i... litości zarazem powiódł po błagających go przemówicielach. Widział twarze tępe lub chytre, oczy zamglone, w których nawet nie palił się odblask fanatyzmu, mięsiste usta i sterczące kości policzkowe ludzi, powstrzymanych w duchowym rozwoju.
Nagły wstręt go objął i tęsknota straszna, niewypowiedziana, żrąca: »Na Ziemię! na Ziemię!!« Martwem skinieniem dłoni odsunął cisnących się do kolan jego przodowników, chcących już w obłudnej pokorze szaty jego całować.
— Odejdźcie! róbcie jako się wam podoba. Ja wracam na Ziemię...
Okrzyk radosny był mu odpowiedzią. Nie słuchał go już, cofnąwszy się szybko w głąb świątyni...
I tu jednak niedługo pozostawiono go w spokoju. Przyszli posłowie od arcykapłana Elema przepraszając, że on sam się nie jawi, ale zajęty jest w tej chwili wielce. Im natomiast pójść tu rozkazał, aby w jego najwyższem arcykapłańskiem imieniu żal wyrazili żywy, nawet rozpacz zgoła, że Zwycięzca błogosławiony zamierzył Księżyc opuścić tak rychło — i aby zapytali zarazem, jakie są jego rozkazy, które arcykapłan wypełnić gotów natychmiast ze zwykłem sobie wobec boskiego męża posłuszeństwem i uległością.
Marek, słuchając tych słów nieszczerych, nawet się już nie roześmiał. Wszystko mu było jedno i chciał się tylko jak najprędzej pozbyć uprzykrzonych natrętów. Więc rzekł im, że Jego arcykapłańskiej Wysokości nie ma nic do rozkazania i chce jeno, aby mu ludzi dano dzisiaj, którzy w Kraj Biegunowy pójdą uprzedzić straż nad wozem czuwającą, że on jutro przybędzie. Wysłał był bowiem zaraz po przybyciu z za morza kilku zaufanych w tamte strony, ale ci nie powrócili dotychczas i on nie wie, czy strażnicy wszystko utrzymują w należytym porządku, jako im ongi był przykazał.
Po odejściu posłów jął się zaraz gotować do drogi. Porządkował zapiski i układał fotografje, pakując to wszystko zwolna i systematycznie, — czasu bowiem miał dość do odjazdu: kawał dnia i noc cała jeszcze przed nim była. Myślał, że niegdyś obiecywał sobie wziąć szerna związanego i kilkoro księżycowych ludzi z sobą na Ziemię; uśmiechnął się teraz na to wspomnienie. Szern umknął, a ludzi tutejszych ma on już dosyć zaprawdę!
Zabrałby jednego Jereta chyba, ale on tutaj najpotrzebniejszy i za dobry na to, aby go na Ziemi jak dziwowisko oglądano... Zaśmiał się w duchu: możeby Elema zabrać i w klatce później pokazywać? Ale ta myśl dziecinna i złośliwa zgasła w nim prędko. Usiadł i podparł głowę na dłoni.
Przypomniał sobie tego samego Elema tak, jak go był po raz pierwszy zobaczył: w szarej, mniszej szacie, z ogoloną głową, z płomiennemi oczyma fanatyka, oczekującego z żywymi i z trupami pospołu Zwycięzcy w wierze niezłomnej, że przyjdzie... Czy to ten sam człowiek? ten sam?! A inni? a ci wszyscy, którzy oczekiwali? byli spokojni, cisi, wierzący?... Wszakże Malahuda, witając go, mówił: «Zniszczyłeś wszystko, co było, — budujże teraz...« Cóż się to stało —!?
Zerwał się z miejsca i porwał w przestrachu nagłym rękoma za głowę. Zobaczył wyraźnie to, co dotychczas chwilami jeno przeczuwał, że przyjście jego na Księżyc zamiast być błogosławieństwem, stało się jakąś klęską straszliwą i niepowetowaną, jakiemś wdarciem się gwałtownem w naturalny, powolny rozwój tego świata ludzi bądź co bądź tutaj już zadomowionych. I to właśnie przewróciło wszystko do góry nogami, rozpasało namiętności, ukrytą podłość dosadniej na jaw wydobyło...
Wzruszył ramionami:
— Ha, trudno! tak się widocznie musiało stać.
Ale czuł, że to fatalistyczne zdanie ustami tylko wypowiada na zagłuszenie myśli, która mówi co innego...
A ta myśl...
— Ihezal...
Tak, to imię płacze w nim oddawna, od chwili, kiedy pomyślał o powrocie już nieodwołanym...
— O! ptaku, ptaku mój złoty!
Żal jakiś straszliwy zatargał mu wnętrzności, że aż zębami chwycił dłoń ręki, aby nie krzyczeć...
— Przebacz mi, przebacz... — zaczął po chwili szeptać do siebie, jak gdyby ona przed nim stała. Nie umiał sobie jasno uświadomić, za co ją przeprasza, ani też swojej rzeczywistej czy urojonej winy określić, ale czuł, że chodzi tu o jakieś zniweczenie snu od tęcz kraśniejszego, o jakieś pokalanie rzeczy białych przez to poprostu, że ich się w ręce i na pierś nie wzięło, o życie strwonione, może — o przepadłą... miłość...
Myśl jakaś samolubna powtarza mu ciągle, że przecież on złego nic nie uczynił i nie wie nawet, skąd ta dziwna zmiana zaszła w dziewczynie i na czem ona polega, ale czuł wbrew tej myśli, że od niego tylko zależało, aby ona była jak najwonniejszy kwiat, a że teraz jest czemś tak niepojętem i strasznem...
Chciał zagłuszyć te wszystkie rozterki wewnętrzne pracą około przygotowań do podróży i myślą o Ziemi radosną, ale robota szła mu niesporo i wspomnienie Ziemi jakąś martwą, szarą mgłą się pokrywało przed jego oczyma.
W samotności przepędził czas aż do przedwieczornej godziny, kiedy słońce pochylać się już na zachód poczęło i rumienić krwawo na nieboskłonie. Patrzył na to słońce przez zaczerwienione szyby okien, kiedy z zadumy wyrwało go kołatanie u drzwi, lekkie z razu, potem coraz natarczywsze. Podniósł się i otworzył.
Przed nim stał Elem w uroczystych szatach arcykapłańskich, w starożytnym kołpaku wysokim i z dwiema kadzielnicami w ręku, a za Elemem — na ganku i na schodach szerokich — orszak barwny starszyzny i dostojników, który się łączył w tyle z niezmiernym tłumem, cały plac zalegającym. Zaledwie Marek zjawił się w progu, arcykapłan upadł przed nim na oba kolana i zaczął wywijać kadzielnicami, otaczając go kłębem gęstych, wonnych dymów. Za przykładem Jego Wysokości poszli inni członkowie orszaku; lud, który z powodu zbytniego tłoku klękać już nie mógł, pochylił jeno głowy, witając Zwycięzcę przeciągłym okrzykiem.
A arcykapłan śpiewał, wybijając ciągłe pokłony:
— Błogosławiony bądź, panie, z Ziemi przybyły, radości oczu naszych, który już odchodzisz! O-ha!
— O-ha! — powtórzył tłum za nim żałośliwym jękiem.
— Błogosławiony bądź. Zwycięzco, który szerna poraziłeś i dałeś moc w ręce człowieka! Płaczą serca nasze, że już odchodzisz! O-ha!
— O-ha! O-ha! — jęczał tłum.
— Pokój nam darowałeś i mądrość płynęła z ust twoich, abyśmy byli oświeceni! Czemuż nas teraz opuszczasz, sieroty biedne, zbyt prędko wracając na promienną Ziemię? O-ha! O-ha!
— O-ha!
— Dzięki czynimy tobie...
Marek odwrócił się i wszedł do świątyni, zatrzaskując ciężkie drzwi za sobą.
Oczy jego, na ganku oślepione słońcem, wprost na twarz mu padającem, błądziły zrazu w mroku, zalegającym olbrzymią salę... Nie wiedział, czy to złudzenie, czy rzeczywistość: tam w głębi o czarną kazalnicę ze złotym napisem oparta stała Ihezal... Nie widział jej już był dawno, niemal od owego pamiętnego dnia na platformie dachu. Zbliżył się teraz ku niej zwolna.
— Ihezal! powracam na Ziemię...
— Wiem, że masz zamiar powrócić...
Dostrzegł w pół-mroku, że oczy ma przerażone i jakby błędne, na ustach skostniały, do skrzywienia podobny uśmiech.
— Ihezal!
Obejrzała się szybko w około. Jakiś ledwo dosłyszalny szelest za kazalnicą...
Z zastygłą maską na twarzy, jakby pod przemocą obcej woli rozwarła mechanicznie drżącemi rękoma szatę na piersi.
— Pójdź...
Nagle wyciągnęła ręce przed siebie.
— Nie! nie! Uciekaj ode mnie! — zaczęła wołać stłumionym głosem, — zawołaj tu ludzi i idź stąd! Miej litość nade mną! nad sobą! Uciekaj! wracaj na Ziemię!
Chwycił ją za dłoń wyciągniętą.
— Co tobie? dziewczyno!
Szelest dał się słyszeć znowu, — Ihezal pobladła, wyraz straszliwego lęku odbił jej się w oczach.
— Pójdź, — rzekła bezdźwięcznie, — ukryj twarz tutaj, na piersi mojej, pochyl się... Ciało moje pachnie i piękne jest — jak śmierć...
W tej chwili otworzyły się boczne drzwi; kilku ludzi wsunęło się nieśmiało do świątyni. Ihezal, spostrzegłszy ich, wydala okrzyk przerażenia i radości na poły — i rzuciła się szybko do ucieczki. Marek niechętną twarzą zwrócił się ku przybyłym. Ale oni pokornie zbliżyli się ku niemu i pochylili głowy, witając go:
— Pozdrowiony bądź, mistrzu!
Byli to jego nieliczni uczniowie, którzy przyszli go żegnać — smutni naprawdę. Usiadł z nimi tedy na posadzce u stóp kazalnicy i zaczął rozmawiać. Zdawało mu się jeszcze w pewnej chwili, że w mroku poza nim przemknęła jakaś czarna postać, niknąc szybko w przejściach, do dawnego arcykapłańskiego pałacu wiodących, ale to było snadź tylko złudzenie...
Uczniowie płakali. Pocieszał ich tedy, tłumacząc, że odejść musi, bo dłuższy jego pobyt tutaj nic już nie sprawi dobrego — a wierzy, że oni są ziarnem, które pozostawił tutaj na zasiew — i które po wiekach plon wyda pewno... Uspokoją się tymczasem namiętności i niechęć możnych przeciw niemu minie, kiedy zejdzie im z oczu. A przytem on zmęczony już jest strasznie i tęskni za domem swoim, który jest na błyszczącej gwieździe ponad Wielką Pustynią...
A oni tedy pytać go jeszcze zaczęli o wiele rzeczy i radzić się, jako mają czynić, kiedy jego tu już nie będzie — i domagać się, aby im przyrzekł, że kiedyś znowu powróci...
Rozmawiali tak przyciszonymi glosami w zapadającym zmroku, kiedy nagle dały się znowu słyszeć u drzwi pukania i przerażone głosy, wzywające Zwycięzcy. Marek powstał niechętnie, aby otworzyć.
Na progu stali z zalękłemi twarzami posłowie, niedawno do Kraju Biegunowego wysłani.
— Panie, wozu niema!
Marek w pierwszej chwili nie zrozumiał tej wieści straszliwej.
— Co? co?!
— Niema wozu twojego, panie! — odrzekli.
Wiadomość ta już się snadź pierwej między ludem rozeszła, niepokój bowiem i zamieszanie panowały w całem mieście. Grupy tworzyły się na placach i ulicach; rozprawiano głośno i ze zdziwieniem o zniknięciu wozu Zwycięzcy.
Marek stał, jakby gromem zmiażdżony, niezdolny słowa przemówić.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Jerzy Żuławski.