Biały Kapitan/Rozdział X

<<< Dane tekstu >>>
Autor Ferdynand Ossendowski
Tytuł Biały Kapitan
Wydawca Wydawnictwo Polskie R. Wegnera
Data wyd. 1939
Druk Drukarnia Concordia
Miejsce wyd. Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ X.
NIEZNANY ŚWIAT „WITEZIA“.

Witeź spokojnie płynął, kierując się do Białego morza, gdyż Nilsen zamierzał iść do Archangielska, aby skompletować uszczuploną po buncie załogę.
Jednak, następnego dnia po sądzie, Polacy zaprosili kapitana do tylnego kasztelu i oświadczyli mu, że są gotowi nieść podwójne warugi, aby tylko nie rzucać kotwicy w rosyjskim porcie. Obawiali się bowiem marynarze, że jako uciekinierzy, mogliby się narazić na prześladowanie władz sowieckich.
Po tej rozmowie Nilsen obmyślił szczegółowo nowy rozkład pracy na deku i przy maszynach, ucieszony postanowieniem załogi. Nieraz już myślał Norweg o tem, że przyjęcie nowych ludzi na statek pociągnie za sobą różne powikłania, gdyż nie mógłby ukryć przed oczyma obcych majtków zamkniętych w rumie bosmana z jego czeladzią.
Mogło to dojść do władz portowych, a wtedy trudno było przewidzieć wyniki. Władze sowieckie, broniące zawsze wszelkich zbrodniarzy, mogłyby przemocą zwolnić więźniów i, na ich żądanie, nawet zasekwestrować ładunek szonera.
— Czy wy wiecie, — zapytał Nilsen marynarzy, — że w Wardö i w innych portach o tej porze nie znajdę wolnych ludzi? Musielibyśmy w tak szczupłym komplecie płynąć aż do Londynu.
— Popłyniemy do Londynu! — odpowiedział za wszystkich Rynka, stojący przy sztorwale.
— Jeżeli tak — to all right! — zawołał kapitan.
Na tem tak ważna dla losów statku rozmowa została zakończona.
Załoga pracowała z napięciem wszystkich sił, sumiennie i wytrwale. Nilsen był wszędzie, doradzał, pomagał i dodawał otuchy.
Marynarze zauważyli, że w Norwegu odbywa się głęboka przemiana, bo surowa twarz jego stała się łagodniejsza, zwykła zawziętość przechodziła w wyraz smutku, zdradzanego wyrazem oczu i zmarszczkami koło ust.
Nilsen istotnie przeżywał nowe, nieznane sobie dotąd odruchy duszy, a myśl jego pracowała nieustannie. Było to niezwykłe dla jego namiętnej, surowej duszy przeżycie, dziwne dla prostaczej, upartej głowy myśli.
Pokochał Elzę, a miłość ta była jak siwe fale ojczyzny Norwega. Oderwać samotną skałę od piersi lądu, zdruzgotać ją w swoich wirach i pochłonąć bez śladu i bez oddźwięku, aby słońce nigdy już nie musnęło jej swemi łagodnemi promieniami, aby wiatr nie dotknął jej swem skrzydłem, aby oko ludzkie na niej nigdy nie spoczęło...
O taką miłość z uporem i okrucieństwem walczył Nilsen z marynarzami starej załogi, o nią gotów był stanąć do walki z całym światem.
Nieraz złe głosy szeptały mu do ucha:
— Jesteś kapitanem, panem na „Witeziu“, możesz zabić każdego ze swoich majtków, możesz więc uczynić z Elzą wszystko co zechcesz...
W te chwile podszeptów Olaf Nilsen szedł tam, gdzie pracował Otto Lowe i szukał spotkania z nim, aby rzucić twarde, ponure słowa błagalnego rozkazu, od którego, jak się zdawało kapitanowi, zależy całe szczęście jego życia.
Gdy stawał przed Lowem, zaczynały pałać gorącym ogniem czarne jego oczy. Lowe patrzał na groźnego kapitana jasnym, tęsknym wzrokiem kobiety, umęczonej przez życie, takiej samotnej, że wolała ukryć się przed samą sobą i ludźmi, zmieszawszy się w przebraniu z tłumem mężczyzn, którzy mają ten przywilej, że sami sobie tworzą byt i jego formy.
Olaf Nilsen szukał wtedy w głębi jasnych, szeroko otwartych źrenic Elzy chociażby iskry uczucia i przyjaźni dla siebie, lecz kobieta wyczuwała miotające tym silnym mężczyzną myśli i pozostawała spokojną, zimną chwilami nawet, przygotowaną do zaciekłej, rozpaczliwej walki.
Kapitan spuszczał wtedy oczy, mocno zaciskał usta i rzucając Lowemu jakiś zwykły rozkaz, odchodził, zawstydzony, zgnębiony, na nowe męki i zmagania się z samym sobą.
Jakieś błyski nadziei spostrzegał nieraz w mroku tak ciężko układającego się dla niego życia, lecz i ta słaba pociecha została mu odebrana. Usłyszał z ust nieprzytomnej Elzy słowa uwielbienia i miłości dla innego człowieka, nie dla siebie. Dzika wściekłość ogarnęła go.
— Zabić tego uczonego, tak zawsze spokojnego i obojętnego sztormana, w burzliwą noc pchnąć go za burtę i — koniec! — doradzały złe głosy. — Nikt nie spostrzeże, a wszystko pójdzie inaczej!
W tej chwili stawała przed Nilsenem Elza, i Norweg widział wyraźnie jej jasne oczy.
Miotał się, szamotał ze swemi myślami, lecz przyszły nowe wypadki. Sztorman wyrwał śmierci Elzę, uratował kapitanowi życie, uprzedziwszy o buncie i uniemożliwiwszy wybuch w jego kajucie, został niebezpiecznie ranny w obronie kapitana i okrętu.
— Może Pitt Hardful umrze?... — mignęła Nilsenowi myśl.
Serce zaczęło bić gwałtownie w piersi kapitana. Norweg podniósł głowę i już skądś zdaleka miała nadpłynąć radosna nadzieja, gdy nagle oczy Nilsena zgasły, głowa opadła na pierś i smutek napełnił duszę.
— Dlaczego pragniesz śmierci sztormana? — szepnęło sumienie. — Uczciwie bronił ciebie, jak przyjaciel, nauczył cię być białym szyprem, wskazał ci drogę ku bogactwu, poszanowaniu u ludzi! Niczem przed tobą nie zawinił... Na Elzę patrzy jak na zwykłego marynarza z czeladzi okrętowej... Cóż on ci złego uczynił? Odpowiedz, Olafie Nilsen!...
Kapitan odpowiedział nie słowami lecz czynem: posłał Ottona Lowego, aby doglądał rannego sztormana, i obiecał felczerowi hojną nagrodę za uratowanie chorego.
Więcej nic już nie mógł uczynić Olaf Nilsen.
Myślał teraz nad tem, że wszystko tak nagle się zmieniło w jego życiu. Ludzie, ciągle zagrażający jego wymarzonemu szczęściu z Elzą, zniknęli nazawsze lub wkrótce opuszczą statek. Nowa załoga, złożona z całkiem innych osobników, nie była groźna dla Norwega, bo rozumiał, że inaczej patrzą na kobiety, niż zdziczała w portowych spelunkach i podczas niebezpiecznych pływanek dawna załoga „Witezia“. Pozostawał, wprawdzie, Pitt Hardful.
Olaf Nilsen miał jednak nadzieję, że sztorman nie stanie mu na drodze.
— Elza, zdaje się kocha Pitta, lecz on nie spostrzega jej zupełnie. Jest on obcym dla nas człowiekiem z nieznanego nam świata. Jakieś wypadki, jemu tylko jednemu wiadome zamiary i myśli przyprowadziły go na dek „Witezia“. Ale dusza sztormana pozostaje daleka dla nas i niedościgniona. Jasny to człowiek i poprowadził nas wszystkich bez trudu i walki na inne drogi. Kto wie? Gdyby nie Udo Ikonen, być może, życie nasze zmieniłoby się zupełnie... Czem jest dla Pitta Elza? Prostaczką, żoną rybaka z Lofotów, bezdomną kobietą. Czem potrafi zmusić Pitta, aby spojrzał na nią uważnie? Czem mogłaby przywiązać jego serce do siebie? Nie! Nie! Tego nie będzie! Tego być nie może! Wszystko więc jest bardzo dobrze... bardzo...
A tymczasem nie odczuwał Olaf Nilsen radości w sercu. Przeciwnie, — cichy smutek coraz bardziej ogarniał go. Nadzieja już nigdy nie opromieniała duszy kapitana, ale uciszyły się też i zapadły w jakąś otchłań wszelkie trwogi, wybuchy nienawiści i zazdrości, burze, miotające duszą i sercem marynarza. Zmienił się do niepoznania, co też Polacy — majtkowie odrazu spostrzegli i gubili się w domysłach, patrząc na łagodną, wychudłą twarz kapitana i jego tęskne oczy.
Dzielny, wspaniały szyper „Witezia“, sam tego nie rozumiejąc, wyczuwał zbliżenie się ważnych wypadków, które mogły albo opromienić jego życie, albo pogrążyć go nazawsze w rozpaczy.
— Oby tylko jak najprędzej dopłynąć do Londynu! — mówił w kajucie do towarzyszy Rynka. — Tam się może wszystko wyjaśnić, no i my coś z sobą zrobimy nareszcie.
— Porzucicie „Witezia“ inżynierze? — pytali go Polacy.
Rynka się zamyślił i cichym głosem odpowiedział:
— Nie wiem jeszcze, co z sobą uczynię... Będzie to zależało od tego, co tu zajdzie na statku... Gdyby wszystko szło zwykłym trybem, pozostałbym na szonerze, bo cóż my — biedacy zrobimy w naszym kraju? Ludzi tam dużo, a pracy — tymczasem mało. Tacy żebracy, jak my, spadniemy na karki krewnym i znajomym, będziemy poszukiwali zarobku, a nie znajdując go, zaczniemy pić gorycz niepowodzenia, uskarżać się, zazdrościć i nienawidzieć wszystkich i wszystko! Tymczasem tu po kilku ryzach zrobimy duże oszczędności i, powróciwszy z niemi do ojczyzny weźmiemy się do pracy...
— No to i chwała Bogu! — zawołał Luda. — My też postanowiliśmy podpisać nowy akord z kapitanem. Skoro wy nie odejdziecie, — raźniej nam będzie!... Gdyby tak jeszcze sztorman się wylizał z ran — święte mielibyśmy życie na „Witeziu!“
Przy tych słowach wszystkie oczy zwróciły się ku Walickiemu.
Wesoły zwykle felczer siedział jednak milczący i smutny.
— Nic jeszcze nie wiem! — mruknął. — Zrobiłem wszystko, jak umiałem i potrafiłem najlepiej, lecz sztorman wciąż gorączkuje, ciągle traci przytomność...
Marynarze z niepokojem wpatrywali się w mówiącego.
— A jak myślisz?... — szepnął Sanicki.
Felczer nagle się rozgniewał:
— Cóż ja nieszczęsny felczerek mogę myśleć? Zrobiłem, co mogłem, a co zrobiła kula w płucach sztormana, tego nie wiem, bo na to potrzebny jest doświadczony lekarz! Nic nie wiem! Czekam, co dalej będzie...
Zapanowało milczenie. Słychać było tylko plusk ocierających się o burtę fal.
Tymczasem w kajucie sztormana działy się też rzeczy, o których nikt nie wiedział i których się nie domyślał.
Na tapczanie leżał nawznak starannie obandażowany Pitt Hardful. Blada, wychudła twarz nabrała przezroczystej, niebieskiej barwy, pod oczami czaiły się czarne cienie. Rozpalone gorączką wargi poruszały się co chwila, wyrzucając urywany, rzężący oddech i krótkie słowa, wymawiane bezładnie. Chwilami chory usiłował robić wysiłek, aby się podnieść, rękoma chwytał powietrze i poruszał głową, a wtedy z ciemnego kąta kajuty wynurzała się wiotka postać Ottona Lowego, schylająca się nad nim. Gdy miotał się w malignie, uspokajała go łagodnie silnemi ramionami, wlewała do ust lekarstwo lub orzeźwiający napój, robiła okłady; gdy chory leżał nieruchomy i cichy, opuszczała się na kolana i drżącemi ustami lekko muskała blade dłonie sztormana, lub w niemej rozpaczy, drżąc od zdławionych łkań, przyciskała głowę do jego stóp, jak skrzywdzone dziecko.
Słysząc równy, spokojny oddech rannego, Otto Lowe odchodził, siadał w swoim kącie i snuł przerwaną nić wspomnień i myśli.
W takiej chwili nie był to już Otto Lowe, marynarz szonera, lecz dawna Elza.
Widziała siebie małą dziewczynką o długich, jasnych warkoczach i oczach, jak morze groźnego fiordu w pogodny dzień słoneczny.
Biegła z domu rodziców na koniec wioski, gdzie mieszkała stara Lilit, siwa, jak północna sowa, wdowa po zaginionym w morzu żeglarzu. Nikt nie wiedział, jak dawno żyje sędziwa kobieta w chacie tuż nad urwiskiem, wiszącem nad fiordem.
Jedni rybacy mówili, że powinna liczyć osiemdziesiąt lat, inni twierdzili, że sto pięć, młodzież zaś — chłopaki i dziewczęta nazywali ją Eddą-prababką i wierzyli, że stara Lilit żyła na wyspie Lango od chwili, gdy pierwsi wikingowie rzucili kotwice swoich ostrodziobych łodzi na dno Hadsefiordu.
Jakżeż mogło być inaczej?
Edda umiała napamięć imiona i wielkie czyny wszystkich sławnych wikingów, pamiętała, gdzie mieli swoje zamki — gniazda orle, jakiej używali broni, które pieśni lubili najwięcej, dokąd płynęli po krótkim wypoczynku i hucznych ucztach, gdy w ofierze oceanowi i groźnemu bogowi Torowi zrzucano ze skał jeńców; nuciła piękne sagi boskich skaldów i szeptała tajemniczym głosem proroctwa Wali Widzącej. Stara Lilit często prowadziła młodzież na swoje ulubione skały, urągające sile kotłujących się i kipiących bałwanów, siwych, jak jej włosy, a groźnych i huczących, jak odgłosy dawnych dziejów. Tu, schylając się nad głębią, pokazywała drżącą dłonią leżące na dnie zatopione okręty, szkielety zakutych w łańcuchy królów i wodzów, zwyciężonych przez wikingów, miecze, tarcze, hełmy i skamieniałe łuki.
W grzmiących głosach wałów morskich, bijących o skalisty brzeg, Edda-prababka słyszała bojowe okrzyki wikinga Fingala i słodki głos skalda Osjana.
Nie! Któż z młodzieży lofotańskiej mógł wątpić, że sędziwa Lilit nie żyła w owe czasy?
Gdyby tak nie było, — skądżeby posiadała takie skarby, ukryte w czarnych skrzyniach, okutych żelazem i ozdobionych staremi runami?
Z nich to wydobywała coraz nowe i nowe bogactwa, żyła dostatnio w małej, lecz schludnej, pięknie wewnątrz przystrojonej skórami, kobiercami i makatami chacie, gdzie obok prostego rybackiego stołka zachwycona młodzież podziwiała hebanowe szafy o misternych rysunkach z perłowej masy, barwnych kamieni i kości słoniowej; fotele mahoniowe, rzeźbione, kryte poduszkami, haftowanemi jedwabiem; cyzelowane statki domowe z cyny, miedzi i srebra, z widniejącemi na nich znakami indyjskiego lotosu, tureckiego półksiężyca, chińskich świętych hieroglifów i japońskiego kwiatka chryzantemy, co odzwierciadla w sobie wschodzące słońce...
Skądżeby to wszystko miała Lilit? Jak mogłaby robić podarki każdej matce, rodzącej syna, każdej dziewczynie, idącej do ślubu, każdemu człowiekowi, umiejącemu pięknie, płynnie, porywająco opowiadać lub dźwięcznie śpiewać?
Nie! Nie! Lilit była Eddą!
Spędzała z nią Elza złote, jak stare dukaty, poranki krótkiej wiosny w fiordach i długie wieczory zimowe, gdy na północnym firmamencie falowały, wybuchając płomieniem i przygasając, mieniące się promienne zasłony tajemniczego światła, zrodzonego na biegunie.
Edda, siedząca w głębokim fotelu przed kominkiem, cichym głosem śpiewała nieraz sagę mądrego Skagena, który znalazł na dalekiej północy górę jasnych duchów, odlatujących na poszukiwanie wielkiej prawdy i sprawiedliwości bez skazy, a znaczących szlaki swego lotu płomiennemi pasmami światła. Opowiadała stara Edda, że duchy ukrywają się nieraz w duszach śmiertelników, a posiadający je człowiek postępuje sprawiedliwie i na szerokie, sławne drogi prowadzi innych ludzi.
Przypominała sobie Elza chwilę rozpaczliwego, bolesnego pożegnania ze starą Lilit przed swoim odjazdem na Oestwaago, gdy rodzice wyswatali ją z bogatym rybakiem — Waege Tornwalsenem.
Zaczęło się nowe życie, jednostajne, szare, jak jesień, lub jak rozsypujące się południowe skały Hadsefiordu. Wybujała kibić Elzy, proste, sprężyste nogi pięknie zarysowały się przez lekką tkaninę odświętnego stroju, zaokrągliły się mocne dziewczęce ramiona i świeżym karminem powlokły się usta. Jednak w sercu nie rozkwitł jeszcze kwiat miłości.
Dosięgła jednak wieku, gdy dziewczyny jej kraju wychodziły zamąż, więc nie sprzeciwiała się, nie rozumiejąc straszliwego lub słodkiego znaczenia małżeństwa.
I oto poznała je. Waege Tornwalsen, człowiek prawie stary, lecz mocny jak skamieniały pień zatopionego świerku, wdowiec, wstrętny garbus, o kwadratowej, potwornej postawie, z gęstą, rozmiotaną, siwiejącą czupryną i długą, zbitą w jeden kłak twardych włosów brodą, o oczach ponuro błyskających z pod krzaczastych brwi, stał się jej mężem.
Była dobrą żoną, a więc skrzętną gospodynią i wierną, powolną żądaniom męża służebnicą. Wszystko czyniła tak, jak uczyły ją matka i stare kobiety rodzinnej wioski. Nieraz jednak zamyślała się nad tem, dlaczego Lilit nigdy nic jej nie mówiła o przeznaczeniu kobiety i ani razu nie wspomniała o miłości, wierności i mężu.
Życie się jej wlokło jednostajnym trybem. Młoda kobieta prawie ciągle była sama, bo Tornwalsen spędzał całe miesiące na morzu ze swemi szkutami, wrzucając i wyciągając sieci, a później płynąc do Bodde i Bergen aby dostarczyć kupcom zdobycz swych łowów.
Gdy spędzał krótkie dni w domu, zwykle milczeli oboje, bo rybak nie umiał opowiadać, rzucając od czasu do czasu urywane słowa, podobne raczej do rozkazów.
Pewnego razu, gdy minęło już kilka lat wspólnego życia, stary Waege rzekł ponurym głosem, patrząc na żonę zpodełba:
— Ma tu przyjechać wkrótce mój syn z pierwszej żony. Nazywa się Eryk... Eryk Tornwalsen... Płocha była jego matka, bo wziąłem ją z miasta... płochy jest Eryk. Wałęsał się gdzieś po świecie... Nie wiem, co robił i gdzie był... Pewno nic dobrego z niego nie wyszło... Strzeż się jego głupich bajd, bo gadać może cały dzień i całą noc... Nigdy niema końca jego opowiadaniom... Bogacz! Gdyby miał tyle pieniędzy, ile ma głupich gadek, mógłby kupić całą Norwegję...
— Czy Eryk jest biedny? — zapytała Elza.
— Nic nie wiem! — odburknął stary rybak. — Nie widziałem go piętnaście lat... Przyjechał po raz ostatni, goły jak skała Loriku, a wesoły, jak skowronek. Gadał i śpiewał... Tyle pociechy miałem z niego!
— Cóż mówił o sobie Eryk? — znowu pytała Elza.
— Głupie usłyszałem gadanie! — mruknął Waege. — Powiadał, że się uczy na aktora teatralnego...
Elza więcej nie pytała, bo nie wiedziała, co to znaczy być aktorem teatralnym, a nie chciała się z tem zdradzić przed mężem.
— No więc cóż? — mruknął Tornwalsen.
Elza podniosła głowę i spokojnym głosem zapytała:
— Czy Eryk jest sprawiedliwym człowiekiem?
— Sprawiedliwym? — zdumionym głosem powtórzył Waege. — Bardzo głupie słowo! Sprawiedliwymi są tylko królowie i bogacze, bo oni sami piszą prawa... Obawiaj się i nie słuchaj Eryka... Jutro z sąsiadami wychodzę w morze na połów... Eryk pisał, że wkrótce przyjedzie tu z Hammerfestu...
Na tem rozmowa się skończyła.
Minął miesiąc w samotności — tej dobrej i złej powiernicy. Zrzadka tylko wpadały sąsiadki do obszernej zagrody Waege Tornwalsena, aby odwiedzić młodą kobietę. Bywały u niej wyłącznie wtedy, gdy rybacy odpływali na łowy, bo stary Waege nie lubił gości i niechętnie słuchał babskiego trajkotania, jak się wyrażał. Pozatem Elza była sama, bo dwóch milczących zawsze i półprzytomnych od alkoholu robotników nie można było uważać za żywe istoty. Albo milczeli, albo ochrypłemi głosami miotali na siebie przekleństwa, lub ponuro zawodzili, śpiewając pieśni rybackie.
Elza ciągle myślała o Eryku, usiłując wyobrazić sobie syna Waege, szczególnie gdy od sąsiadek dowiedziała się, że teatr jest dużym, rzęsiście oświetlonym domem, napełnionym strojnemi paniami i bardzo możnymi panami, wśród których można ujrzeć nawet samego króla; przed nimi na podniesieniu piękne kobiety i młodzieńcy w wspaniałych szatach udają miłość i zazdrość, rozpacz i wesołość, łzy i śmiech, śpiewają i tańczą, umierają i znowu ożywiają, aby ukłonić się klaszczącym w dłonie widzom.
W wyobraźni samotnej kobiety z Oestwaago młody Tornwalsen urósł na bohatera, pięknego i potężnego, otoczonego miłością kobiet, zazdrością mężczyzn, zdjętych lękiem przed jego siłą i odwagą. Nieznany Eryk stał się podobnym do swego imiennika — wikinga Eryka-Topora, któremu na turniejach królowe kładły na hełm wieńce zwycięskie, a wspaniali królowie klaskali w dłonie, potajemnie zazdroszcząc mu siły, gdyż nie mogli udźwignąć jego ciężkiego topora bojowego. Widziała samotna Elza swego wymarzonego bohatera podczas dalekich wypraw morskich siedzącego na dziobie dużej łodzi, najeżonej niezliczonemi wiosłami przykutych do ław niewolników i uwieńczonej jedynym, szerokim, jak skrzydła łabędzia, żaglem. Trzymał w ręku lutnię i głosem młodzieńczym, dźwięcznym jak srebrny dzwon, zwalczał plusk i syk fal, skrzyp wioseł i wycie wichru szturmowego.
Eryk — wiking, czy syn Waege Tornwalsena — już Elza nie odróżniała ich, — śpiewał sagę Oceanu, sagę ułożoną przez boskiego Osjana-ślepca, towarzysza bojów Fingala-zdobywcy.
Błyszczą modre oczy, jak gwiazdy, płonie natchniona twarz, miotają się, igrając z wichrem, złote włosy. Silna, do miecza i toporu nawykła dłoń lekko dotyka wielogłosych, warkliwych strun, a srebrnodzwonny głos leci ponad czubami rozszalałych fal, wznosi się pod ciemne chmury lotem orła i bije niby młotem bojowym w twardy pancerz skał.

„Na dno Oceanu Tor ogniowieczny w gniewie potężnym
„Strącił strzałą ognistą, łuk wielobarwny zgiąwszy dłonią mocarną,
„Wrażych łodzi zastępy, mknące na podbój ziem Fingala.
„W gęstwinie traw, kołysanych prądem wężowym,
„Biegnącym od ziemi nieznanej, i chyżą czeredą ryb srebrnobokich,
„Legli w sprawnych szeregach wioślarze, dzierżący w dłoniach strudzonych pojazdy,
„Z drzewa twardego wschodniej krainy wycięte;
„Legli rycerze w hełmach skrzydlatych, w zbroicach żelaznych,
„Do bitwy gotowi, bo błyszczą ich miecze i groty oszczepów,
„Bo szczęk nie umilkł puklerzy z miedzi łyskliwej
„I okrzyk gardzieli chełpliwych, urągających Torowi — władcy piorunów nie umilkł.“

Od tego czasu nie mogła Elza inaczej wyobrazić sobie Eryka Tornwalsena.
Widziała go złotowłosym młodzieńcem, srebrzystą łuską pancerza okrytym, przepasanym ciężkim mieczem, a dzierżącym słodkośpiewną lutnię w ręku. Widziała, jak milkły przy dźwiękach Erykowej lutni wichry, jak pokorniały fale i lizały jego stopy, jak rozsuwały swoje zwoje mgliste płachty czarnych chmur i jak jasne słońce uśmiechało się do niego, zaglądało mu w oczy, skrzyło się na srebrnych orlich skrzydłach hełmu i na błyskotliwym pancerzu.
Stawał się wtedy podobny do aniołów, jakich widziała na obrazkach i o jakich rozpowiadał w szkole pastor, uczony człowiek, który bywał nawet w Ziemi Świętej.
I nagle przybył Eryk prawdziwy, nie z sagi, lecz Eryk Tornwalsen. Przybył dużym, białym statkiem, w towarzystwie pięknych kobiet i bogatych mężczyzn, odbywających wycieczkę po fiordach.
Całe towarzystwo odprowadziło Eryka do ojczystego domu. Był otoczony uwielbieniem, miłością i zachwytem, jak królewicz, o którym śpiewali skaldowie, jak sławny wiking. Prawda, że nie miał na sobie połyskującej zbroi, hełmu i miecza, bo był w białem ubraniu i białym miękkim kapeluszu, rzucającym cień na modre oczy i natchnioną twarz.
Gdy Elza wyszła na jego spotkanie i stanęła zdumiona przed tak świetnem gronem gości, Eryk rzekł kilka słów do swoich przyjaciół, a później zbliżył się do młodej macochy i złożył na jej ręku pocałunek.
Zmięszana kobieta nie wiedziała, co ma z sobą począć, lecz ochłonęła prędko i zwyczajem rybackim ujęła głowę Eryka w dłonie i mocno ścisnęła.
Było tyle prostoty i wdzięku w tym ruchu, że z tłumu przyjezdnych rozległy się oklaski i pełne zachwytu uwagi.
Nagle Eryk, jeszcze raz pocałowawszy Elzę w rękę, zdjął kapelusz.
Złote włosy rozsypały się dokoła twarzy, błysnęły wesołością oczy i Eryk, wyciągnąwszy dłoń, zadeklamował, pół-śpiewając dźwięcznym, brzmiącym, jak srebrny dzwon, głosem:
— O, piękna pani! Jesteśmy rozbitkami z morza... Siwe fale przygnały nas do tych gościnnych skał. Dokucza nam nieznośny głód i pierś wysycha nam z pragnienia!...
Ostatnie słowo zaśpiewał na tak wysokiej nucie, że tłum zaczął znowu klaskać, a ktoś zauważył:
— W teatrze publiczność oszalałaby, gdyby usłyszała, mistrzu, tę nutę przedziwną!
Elza stała, przyciskając ręce do piersi, falującej gwałtownie.
Sen stawał się jawą, marzenie przeistaczało się w żywe kształty.
Oto był przed nią Eryk-wiking, bo skąd ten człowiek z miasta mógł znać zapomniane słowa sagi, które przechowała w swej pamięci stara, siwa, niby sowa północna, Edda-prababka?
Lecz stał też przed nią biały anioł o włosach złocistych, o promiennych oczach, o głosie, którego każdy dźwięk był modlitwą.
W głowie Elzy migotały myśli jak błyskawice.
— Eryk Tornwalsen — to puste słowo, bez znaczenia i treści. Przybył do zagrody rybackiej Eryk Sprawiedliwy, pół-człowiek, pół-anioł, bo w duszy jego osiadł promienny, poszukujący prawdy duch polarnej zorzy!
Z trudem udało się Erykowi uspokoić macochę i zaprosić na pożegnalną ucztę swoich przyjaciół.
Statek odpływał za godzinę i miał powrócić po Eryka za dwa tygodnie.
Wkrótce Elza i młody Tornwalsen pozostali we dwoje i rozmawiali aż do północy.
Eryk wypytywał szczegółowo o ojca i o życie jego z młodą żoną.
Zrozumiał odrazu, że kobieta jest samotna i że nie znała jeszcze uniesień miłości.
Gdy opowiedziała mu o starej Lilicie, o jej sagach i pieśniach, wyczuł głęboką, czystą duszę marzycielską, jaka może zrodzić się i ukształtować tylko na północy, gdzie natura — uboga, surowa i groźna daje tak mało radości i piękna, że tylko marzeniem można dopełnić to, bez czego rozumna istota ludzka żyć nie może. Znał swego ojca, szczególnie z opowiadań matki, która uciekła od męża, czując przed nim lęk nieprzezwyciężony.
Nie mówił tego Eryk Tornwalsen młodej żonie swego ojca.
Czuł dla niej wielkie współczucie i podczas pobytu swego na Oestwaago kilkakrotnie powracał do myśli, ukrytej w formie przypowieści, usiłując poddać samotnej kobiecie pewne postanowienia, które mogłyby poratować ją w chwili rozpaczy i bezsilnego miotania się w pustce życia.
Znał te czarne dni rozdroża duchowego, przeszedł je sam, wybrnął na jasny szlak i szczerze chciał dopomóc samotnej kobiecie.
Lecz Elza była żoną jego ojca. Ta okoliczność utrudniała rolę Eryka. Nie mógł dawać jej rad, które skierowałyby jej myśl i uczucia przeciwko mężowi, nie chciał tego uczynić tak samo, jak nie mógłby szukać miłości tego prostaczego, zdawało się, śpiącego serca.
Mówił więc przypowieściami, myśląc zarazem, że zrozumie jego słowa, jeżeli ma rozum i wyobraźnię, nie zrozumie i pozostanie w zagrodzie ponurego garbusa-męża, uległą, milczącą żoną, jeżeli mózg jej śpi, spowity mgłą, płynącą od białych widm gór lodowych.
Więc mówił nieraz, patrząc w jej szeroko otwarte, zachwycone oczy:
— Gdy północne renifery nie znajdują w tundrze potrzebnego dla życia mchu, dążą na inne miejsca, chociażby były odległe o setki mil, dążą wytrwale, chociażby na swej drodze miały spotkać zgraje drapieżnych wilków, czyhające rysie i władców kniei — niedźwiedzi. Gdy nasze norweskie lemingi wyczerpią wszystkie zapasy żywności, — przenoszą się do innych okolic, a nic ich wstrzymać nie zdoła: ani ogień, ani bystre rzeki, ani wysokie mury i zastępy wrogów! Gdy srebrne łabędzie, wijąc swe gniazda na wybrzeżach zimnego oceanu, poczują pierwszy podmuch północnego wiatru, odlatują bez żalu i bez trwogi, po tysiąc razy zwalczając śmierć, czającą się wszędzie — na ziemi, na wodzie i pod chmurami, aż ujrzą zalane słońcem lazurowe, ciepłe morze, złociste piramidy i ruiny starych świątyń królewskiego Egiptu! Wielki pęd do szczęścia prowadzi je przez lądy i oceany, a promienny, pełen powabu duch wolności leci przed niemi, jak świetlana zjawa, jak ognisty słup, niegdyś prowadzący wybrany naród przez pustynię jałową, zdradliwą!
Elza słuchała, milcząca, w niemym zachwycie zaciskając palce.
Upajała się dźwiękami srebrzystego głosu Eryka, wchłaniała w siebie blask jego oczu, lecz chwytała każde słowo i zazdrośnie ukrywała je w głębi swej duszy. Tak staranny, pracowity rolnik z miłością sadzi żołądź do ziemi, marząc o chwili, gdy po długich korowodach bujnej radości wiosny i ciężkiej tęsknoty jesieni — wybuja w potężny dąb, który nadstawi czoło nawałnicy i nieustannemu prądowi wieków.
Tego nie wiedział Eryk Tornwalsen, nie wyczuł tego.
Śpiewał dla niej pięknym głosem stare sagi i nowe pieśni — rzewne, pełne miłości i żądz, to znowu groźne i śmiałe, jak echa okrzyków Tora, lub szczęk mieczów i walenie toporów wikingów, jak wyzwanie wściekłych fal, usiłujących wedrzeć się do nieba, zalać je i zburzyć.
Publiczność teatralna, uwielbiająca Tornwalsena, nigdy pewno nie słyszała takiego śpiewu. Wtórowały mu żywioły: rozedrgane powietrze północnego lata, — krótkiego, a szalonego, jak chwilowe życie barwnego motyla; rozigrane szeroką, gładką falą migocące w słońcu morze; pluskająca łagodna szeleja, miłośnie wbiegająca na wąski strąd przybrzeżny; blade, turkusowe niebo i — kołaczące we wzburzonej piersi serce milczącej kobiety.
Czuł w te chwile wielki artysta, że dusza jego jest częścią północnej natury, przesiąkniętej tęsknotą lecz kryjącej w sobie nieznane siły; że marzenia jego i porywy przyszły nie z ziemi, lecz od tęczowych smug niegasnących zórz, z niemilknącego nigdy poszumu fal, z huku i grzmotu zwaru, syku morskiej kipieli, bijącej w brzeg, wdzierającej się do głębokich, ciemnych szczelin spychu i walczącej z czarnemi skałami, okrytemi bliznami od wieków zadawanych ciosów.
Czuł to wielki artysta i dobrze mu było w obecności samotnej kobiety, mówiącej swem milczeniem, radującej się i tęskniącej zmiennym wyrazem jasnych, szeroko rozwartych oczu.
Mijały dni i zbliżał się termin odjazdu Eryka.
Pewnego wieczoru Elza ujęła go za rękę i rzekła:
— Eryku, powiedz, czy jest sprawiedliwość i prawda na ziemi, prawda, poszukiwana przez jasne duchy, lecące od zorzy polarnej?
— Powinny być! — zawołał z przekonaniem w głosie Tornwalsen. — Gdyby nie istniały, zginąłby świat cały, Bóg, morze, niebo, lądy i my!
— A czy dobrze mówił mi mąż, że sprawiedliwość i prawda są udziałem królów i bogaczy, bo oni ustalają prawo na ziemi?
Eryk zamyślił się głęboko. Milczał długo, aż podniósł głowę i zaczął mówić:
— Ojciec powiedział prawdę... Miał on na myśli nie królów, walczących mieczem i wspaniałych purpurą i koroną. Nie mówił on o bogaczach, brzęczących kiesami, pełnemi złota... Ci ustalają prawa dla ludów, lecz sprawiedliwość nie jest ich zdobyczą!... O innych królach i bogaczach mówił mój ojciec... O królach myśli twórczej, o władcach dusz i serc ludzkich mówił, miał na myśli bogaczy o sercach, pękających pod nawałem porywów, palących się w ogniu wyobraźni, o bogaczach — tych wielkich skąpcach i samotnikach, w chwilach wybuchu radości i siły niepohamowanej rzucających w ciżbę ludzką pełnemi garściami brylanty swego genjuszu, wonne kwiaty talentu i wylewających potoki gorącej miłości dla wszystkich... dla całego świata; płoną wtedy oni boską radością, lecz pozostają obojętni na to, kto podniesie te kwiaty i klejnoty, kto napełni swój złoty kubek lub glinianą misę winem ich serca, obojętni, jak chmura, roniąca krople ożywczego deszczu na piękną, dumną różę i na drobny kwiatek skalnego wrzosu! Prawdę mówił mój ojciec... jeżeli tak myślał.
Elza długo milczała, zapatrzona i zasłuchana. W jej duszy brzmiały jeszcze słowa Eryka — wikinga i anioła.
— Cóż powiesz, matko? — zapytał Eryk.
— Jestem skromnym wrzosem skalnym, lecz i na mnie spadła kropla życiodajnego deszczu! — szepnęła. — Pamiętam wszystko i nigdy nie zapomnę ani o reniferach, nie lękliwych śmierci, idących w dal nieznaną, ani o lemingach, zwalczających ogień, głębokie, wartkie nurty rzek i wysokie, mocne mury, ani o łabędziach białych, lecących hen! do ciepłego morza — po szczęście!...
Eryk zdumiał... Wszystko pojęła, sercem i rozumem ogarnęła milcząca, spokojna kobieta, żona rybaka. Była jak bazaltowa skała Oesterwaago. Pozostawała niezwalczona pod ciosami miotających się fal, lecz w jej piersi każdy uderzający w nią wał pozostawiał ślad niezatarty. Pamiętała o nim, czuła go dotkliwie, boleśnie przez wieki całe...
— Zły czy dobry siew rzuciłem do duszy tej kobiety? — myślał z trwogą Eryk i, żeby rozproszyć wrażenia, zaczynał opowiadać o życiu w wielkich miastach, gdzie śpiewał tłumom; objaśniał co jest dobre, a co — złe w ich walce o byt, co jest wzniosłe i co — poziome, co — wielkie i co śmieszne, mówił o wzlotach sztuki i głębi myśli ludzkiej, o genjuszach i błaznach, o zbrodniarzach i spotykanych na ziemi świętych, bardziej miłych Bogu, niż dawni pustelnicy i męczennicy, gdy życie było takie proste i zrozumiałe dla każdego, gdy sprawiedliwość była jednakowa dla wszystkich, gdy dobre czyny i bohaterstwo były bezpośrednim nakazem sumienia i myśli, niczem niehamowanym a potężnym odruchem. Opowiadał wesołe, zabawne wypadki ze swego życia, śmiał się i śmieszył Elzę, dziwiąc się, że nigdy, w najbardziej wykwintnem i inteligentnem towarzystwie nie starał się być tak dowcipnym i mądrym, gdyż w jasnych oczach młodej macochy widział zrozumienie każdej myśli, utajonej pod zasłoną mowy ludzkiej, — ubogiej, bezsilnej i szarej mowy.
Nareszcie biały piękny statek zawinął do Hadsefiordu i zabrał z sobą młodego Tornwalsena. Nie doczekał się powrotu starego Waege, pozostawił dla niego znaczną sumę pieniężną i, serdecznie pożegnawszy Elzę, odpłynął.
Młoda kobieta długo patrzyła w ślad za sunącym po fiordzie białym parowcem, aż zniknął za wschodnim przylądkiem Nargö.
Wtedy Elza zamknęła oczy i, przycisnąwszy ręce do piersi, szeptać zaczęła słowa sagi, słyszanej od Eddy-prababki, siwej, wiekowej Lilit...

„Zniknęły w mgle dalekiej białe żagle wikingowej łodzi!
„Już nie słychać grania rogów i skrzypu długich giętkich wioseł.
„Opustoszał zamek... Zawarły się podwoje i umilkł mieczów szczęk...
„Na krużgankach — pustka i na szczycie baszty — cisza...“

Myśli Elzy przerwał Olaf Nilsen. Stanął na progu kajuty i patrzał smutnemi oczami na bladą twarz sztormana i na skuloną w ciemnym kącie postać zamyślonej kobiety.
Nie słyszała, jak wszedł, i drgnęła, gdy dobiegł ją szept kapitana:
— Jak się czuje mister Siwir?
Elza podniosła się i wnet przeistoczyła się w Ottona Lowego.
— Jeszcze gorączkuje, miota się i mówi słowa bezładne, niezrozumiałe! — odparł marynarz służbowym głosem.
— Może będzie lepiej, jeżeli zawiniemy do Wardö i zostawimy sztormana w szpitalu? — spytał Nilsen.
Otto Lowe odrazu zmienił się w kobietę, bo przycisnął ręce do piersi i drżącemi ustami jął błagać:
— Nie! Nie! Pozostaw go tutaj, Olafie Nilsen, pozostaw! Ja nie dam mu umrzeć! On jest życiem mojem i twojem! Ja wydrę go śmierci!
— Kochasz go tak bardzo?... — jęknął Norweg.
— Kocham!... — padł cichy szept.
Złe głosy zaczęły krzyczeć w duszy Nilsena, serce gwałtownie mu zabiło, przymrużył oczy i ścisnął pięści.
— Mogę wyrzucić go do morza, bo stanął na mej drodze, odebrał mi ciebie!... — syknął przez kurczowo zaciśnięte zęby.
— Nie uczynisz tego, Olafie Nilsen! — odezwała się Elza. — Wiesz, że niczem nie zawinił. Słowa do mnie nie wyrzekł... Gdyby myślał o mnie, nie uratowałby ciebie... W majaczeniach swoich wspomina ciebie, Ikonena, nazwę naszego statku, a nigdy, nigdy nie wymówił mego imienia!
Olaf Nilsen spuścił głowę i milczał.
— On jest mojem i twojem życiem, Olafie Nilsen! — powtórzyła Elza. — Ja zrozumiałam, gdzie jest droga mego szczęścia, ty — już kroczysz sprawiedliwym szlakiem, bo on ci wskazał jasny cel... My go uratujemy... ty i ja!...
Kapitan westchnął ciężko i cicho opuścił kajutę chorego. Długo rozmawiał z felczerem, stojącym przy sterze, i powoli się uspokajał, chodząc po deku, z nisko opuszczoną głową.
Minęła jeszcze cała doba, gdy Pitt Hardful nagle otworzył oczy, uważnie rozejrzał się dokoła i słabym głosem zapytał:
— Kto tu jest?
Otto Lowe wyrósł przed nim. W oczach mu błyszczały łzy radości.
— Chwała Bogu, sztormanie! — rzekł wzruszonym głosem. — Teraz będziecie zdrowi!
Pitt zaczął wypytywać o bunt i, dowiedziawszy się, że wszystko się skończyło, spokojnie zasnął dającym zdrowie snem.
„Witeź“ tymczasem minął Wardö, opłynął Skandynawję i zaczął biec ku południowi. Ocean, niby wiedząc o chorym sztormanie, łagodnie kołysał statek, a lekka bryza przepowiadała stałą, spokojną pogodę.
Pitt powoli przychodził do zdrowia.
Pewnego wieczoru, spostrzegłszy smutną twarz Ottona Lowego, spytał:
— Boicie się kapitana? Czy możecie rozmawiać ze mną?
— Nie boję się Olafa Nilsena! — odparł marynarz. — Mogę mówić z wami, ile chcecie, sztormanie!
Pitt wahał się przez długą chwilę, lecz spojrzał na marynarza i rzekł:
— Wiem oddawna, że jesteście kobietą i ukrywacie się w przebraniu marynarza... Źle wam tu było, na szonerze — też wiem! Macie na imię Elza, — słyszałem, że was tak nazywał kapitan. Jeżeli potrzebujecie mojej rady, lub pomocy, opowiedzcie mi, co zniewoliło was do wstąpienia na szoner Olafa Nilsena. Możecie nic nie ukrywać, bo nikt ode mnie niczego się nie dowie...
— O, dziękuję wam, sztormanie! — gorącym głosem zawołała Elza i przycisnęła rękę Pitta do ust.
Z trudem wyrwał jej sztorman dłoń swoją i, zamknąwszy oczy, przygotował się do słuchania.
Elza opowiedziała wszystko, co snuło się przed jej oczami, gdy siedziała przy chorym, przysłuchując się jego urywanemu, ciężkiemu oddechowi i wykrzykiwanym w gorączce słowom.
— Pokochaliście złotowłosego Eryka, Elzo? — zapytał Pitt.
— O, nie sztormanie! — zaprzeczyła z porywem. — Czyż mogłam kochać anioła?! Uwielbiałam go, a jego słowa nosiłam w sercu i pamięci, jak najdroższy skarb! Do czasu spotkania się z wami znałam dwoje ludzi dla mnie najdroższych. Byli to Lilit i Eryk Tornwalsen. Stara Edda nauczyła mnie marzeń, Eryk nauczył dążenia do szczęścia... Wy...
— Mówcie o sobie! — przerwał jej Pitt.
— Wkrótce po odjeździe Eryka powrócił z łowów stary Waege, mój mąż, — ciągnęła dalej Elza. — Czułam, że przygląda mi się bacznie i podejrzliwie, drwił z syna i przeklinał rojne miasta — siedzibę ohydy i grzechu. Milczałam, bo cóż mogłam powiedzieć i poco? Zresztą po odjeździe Eryka zobojętniałam do reszty, cała żyłam w myślach, zamiarach i marzeniach... Odbywała się we mnie wielka walka jakichś nieznanych mi dotąd wrogich sił. Cóż znaczyły dla mnie słowa Waege Tornwalsena?! Słuchałam ich tak, jak się słucha szmeru padającego deszczu, nie usiłując wynaleźć w nim treści, doszukać się zrozumiałego dźwięku, wyrazu... Waege przypłynął ze swemi szkutami razem z młodym szyprem... nazywał się Olaf Nilsen. Miał wtedy własny mały szkuner i trudnił się przewożeniem kontrabandy.
Elza umilkła, pogrążona we wspomnieniach.
— Olaf Nilsen swemi czarnemi oczami przejrzał nasze życie odrazu i, spotkawszy mnie na brzegu morza, rzekł:
„Elzo Tornwalsen! Jesteś smutna i samotna w domu starego garbusa. Wykupię ciebie od męża, a, jeżeli nie zechce pieniędzy, zaczekam na niego nad urwiskiem, niech przychodzi z nożem lub siekierą. Będzie walka i któryś z nas wygra.“
— Cóż powiedzieliście, Elzo, kapitanowi? — przerwał zaciekawiony sztorman.
— Zapytałam go, czy może dać mi inne życie niż Waege Tornwalsen? Odpowiedział, że jest też prostym, jak dzikie skały, człowiekiem, włóczęgą morskim, ale, że będzie się mną opiekował. Ja zaś nie tego, sztormanie, pragnęłam! Umiem sama pokierować szkutą, ożaglować ją i narychtować cały takielunek do ostatniej wanty i barduny, w spotkaniu z pijanemi majtkami dam sobie radę, jak mężczyzna. Ja chcę takiego życia, w którem każdy dzień jest inny, w którem ludzkie czyny jaśnieją, jak gwiazdy na czarnem niebie!...
— Opowiadajcie dalej, Elzo, opowiadajcie o tem, co się z wami stało później! — prosił Pitt.
— Olaf Nilsen, chociaż otrzymał moją odmowę, przychodził do nas często, w milczeniu przyglądał mi się, myślał i czekał. Gdy wychodziłam z zagrody, zawsze widziałam Olafa. Nie podchodził jednak do mnie, zdaleka tylko śledził mnie. Tymczasem tęsknota za nowem życiem pożerała mnie. Nie spałam po nocach, aż spostrzegł to Waege. Zasypał mnie najstraszliwszemi obelgami i przekleństwami, oskarżał o zdradę z Erykiem i Olafem, aż porwany wściekłością rzucił się na mnie i zaczął bić... Wyrwałam się mu i uciekłam z domu... Sąsiedzi-rybacy odwieźli mnie do domu rodziców, ukryłam się w chacie Lilit... Mąż znalazł mię wkrótce, i opierając się na naszych obyczajach, zabrał i przywiózł na Oestwaago... Pierwszego zaraz wieczoru związał mnie sznurem i groził torturami, jeżeli nie powiem mu prawdy. Nie miałam przed nim winy, więc do zdrady przyznać się nie mogłam! Zaczął mnie wtedy bić i dusić... Na moje krzyki ktoś wysadził drzwi i wbiegł do domu. Był to Olaf Nilsen... Zwolnił mnie, podszedł do Waege Tornwalsena i rzekł:
— Mógłbym cię rozdeptać, jak gada, stary garbusie, ale nie chcę tego. Chcę ubić interes z tobą! Elza już nigdy nie będzie dla ciebie żoną, więc odstąp mi tę kobietę. Nic od niej nie żądam, chcę, żeby była wolna. Dam ci za nią tysiąc talarów holenderskich w złocie... Namyśl się!
Długo milczał Waege, aż, uśmiechając się złośliwie, rzekł:
— Zgoda! Przynoś talary za godzinę na przylądek Norgö. Będę tam czekał na ciebie!
— Dobrze! — odparł Olaf, — lecz pamiętaj, że za jedną łzę Elzy zabiję ciebie, spalę twój barłóg i na dno puszczę twoje szkuty!...
— W nocy Waege z zasadzki postrzelił Nilsena, a, powróciwszy do domu, związał mnie, bił i znęcał się przez długi czas. Po kilku dniach dopiero mąż zostawił mnie samą, a wtedy przegryzłam sznury, wybiegłam z domu i, chociaż na Hadsefiordzie była silna dma, rzuciłam się do wody i popłynęłam na przeciwną stronę, aby uciec z domu Tornwalsena jak najdalej, chociażby na dno morza... Już fale zalewały mnie, już traciłam siły, gdy dojrzeli mnie ludzie z „Witezia“ i uratowali. Od tej pory jestem tu i czekam dnia, w którym przyjdzie postanowienie, co mam z sobą uczynić.
— Po wyleczeniu ran, — mówiła dalej cichym głosem kobieta, — Olaf Nilsen przyłapał Waege Tornwalsena i zmusił go do wydania na papierze obietnicy rozwodu ze mną za tysiąc funtów angielskich, lecz, gdy Nilsen, zarobiwszy je, przywoził pieniądze na umówione miejsce i dawał sygnał strzałem, Tornwalsen nie zjawiał się i nigdzie nie można było go znaleźć. Wtedy Olaf Nilsen pisał na skale list do Waege, obiecywał mu podwójną nagrodę, prosił, aby przyjął ją i wydał obiecany papier, lecz już trzy razy napróżno oczekiwał Olaf Nilsen starego Tornwalsena na skale Norgö. Znęca się Waege, zamyśla coś złego... wiem to!
Umilkła Elza, milczał też sztorman, a zmarszczki uporczywej myśli poorały mu czoło. Nareszcie podniósł oczy i spytał:
— Cóż zamierzacie, Elzo, uczynić, gdy będziecie wolną, bo mogę wam pomóc w tem? Istnieje prawo i sądy.
— Chciałam być narazie w bezpieczeństwie przed pościgiem Tornwalsena i nie należeć do niego, teraz — chcę więcej... Chcę zamieszkać w wielkiem, wspaniałem mieście, gdzie spotkać można władców dusz i serc ludzkich, gdzie bogacze rozrzucają tłumowi skarby swych myśli i porywów, gdzie święci wskazują drogi ku prawdzie!
— Poco wam to wszystko, Elzo? — z uśmiechem rzekł Pitt. — W wielkich, zgiełkliwych zbiorowiskach ludzkich trudno wam będzie znaleźć wymarzonych przez was władców, bogaczy ducha i świętych; zamiast nich znajdziecie błaznów, zbrodniarzy, zdrajców i lalki o zgniłych duszach i pustych sercach. Poco wam to?
Elza podniosła się i, patrząc w oczy sztormanowi, dobitnym głosem spokojnie rzekła:
— Gdy patrzyłam na Eryka Tornwalsena, serce biło mi uwielbieniem, bo daleki był dla mnie... z nieba przybyszem był Eryk Tornwalsen. Odszedł i po nim została... saga świetlana we wspomnieniach... Gdy słucham was i patrzę na was — w sercu mojem budzi się miłość, bo jesteście jasny i sprawiedliwy, lecz zrodziła was ziemia i nieszczęście, rozjaśniła męka i tęsknota... tak, jak i mnie samą...
— Elzo... — zaczął Pitt, lecz ktoś trzeci stanął przy tapczanie i rozległ się ponury głos kapitana:
— Milczcie, mister Siwir! Milczcie i słuchajcie, aż ona dopowie wszystko, bo w tem zawiera się jej i moje życie!...
Dziwna w tej chwili stała się rzecz. Oto tych troje ludzi pozostało w zupełnym spokoju. Nikt się nie przeraził, nie zmięszał i nie wybuchnął gniewem.
Widocznie, w duszach ich oddawna z chaosu myśli i miotających się uczuć wyłoniło się postanowienie, niezłomne, przypieczętowane krwią serca.
— Pójdę do wielkiego miasta, będę patrzyła, słuchała i uczyła się, aby być godną was, Pitt Hardful! — rzekła twardym głosem Elza. — Może po latach poznacie moje serce i moje myśli i, jeżeli życie nie rozłączy nas, zapytam was, Pitt Hardful, czy nie macie miłości dla mnie?
Pitt zapanował nad sobą i spokojnym głosem odpowiedział:
— Dziękuję wam za serce, Elzo! Za szczerość zapłacę szczerością. Nie jestem ani jasnym, ani sprawiedliwym, jak myślicie! Byłem błaznem życiowym, lalką bez serca i duszy, byłem nawet zbrodniarzem... Teraz nic nie posiadam w swem sercu, oprócz żądzy zemsty. Tak — zemsty! Gdym opuszczał więzienie, wszyscy, nawet moi najbliżsi odwrócili się ode mnie, jak od ohydnego płazu! Wtedy postanowiłem zmusić ich, aby uznali mnie nie za równego sobie, lecz za wyższego... I oto czynię wszystko po temu! Chcę wielką pracą, igraniem ze śmiercią, uczciwą myślą i siłą wybić się na szczyt i spoglądać na dół, gdzie ludzie będą się płaszczyli przed aresztantem nr. 13! To jest pierwszy szlak mego życia... Co później uczynię z sobą? Uspokoję się i utonę wśród gawiedzi miejskiej? W porywie pogardy dokonam nowej zbrodni? Zniechęcony i wstrętem objęty puszczę sobie kulę w skroń? Czy znajdę w sobie siły do dalszego życia? Nie wiem, nic nie wiem!...
Wszyscy spuścili głowy i milczeli długo.
— Słyszałaś, Elzo? — szepnął Nilsen.
— Słyszałam! — odpowiedziała. — Będę czekała do chwili, aż ugną się przed wami wszyscy, co skrzywdzili was, Pitt Hardful, a gdy dowiem się, że żyjecie, zapytam was o swój los.
— Niech tak będzie! — z jękiem wyrwały się słowa z szerokiej piersi Norwega. — Niech będzie! Lecz, gdy Pitt Hardful nie znajdzie nic w swem sercu dla ciebie, Elzo, ja cię o swój los zapytam wtedy po raz ostatni, Elzo!...
— Dobrze, Olafie Nilsen! — rzekła kobieta.
Na tem rozmowa się skończyła. Myśleli każde o swojem.
— Przyjaciele, — rzekł słabym głosem Pitt, — czy nie uważacie, że ludzie są najnieszczęśliwszemi istotami na ziemi? Lada przyczyna burzy ich życie i miota niem, jak łodzią na fali! Do życia Elzy Tornwalsen wdarł się złotowłosy Eryk i pognał ją, jak dma szturmowa, ku nieznanemu brzegowi. Elza zmieniła na mękę życie Olafa Nilsena. Ja, nic o tem nie wiedząc, wdarłem się w życie was obojga i na nowe pchnąłem was szlaki... My, jak ptaki przelotne, co żyją radośnie i pogodnie do chwili, aż usłyszą brzmiące pod obłokami głuche trąbienie odlatujących na południe żórawi... Wtedy wszystko się zmienia, bo już majaczy przed beztroskiemi ptakami daleka, znojna wędrówka, nieraz w objęcia śmierci...
— Niech tak będzie! — powtórzył z uporem Olaf Nilsen i wyszedł.
Tak ci ludzie wstąpili na nieznany szlak przelotnych żórawi, lecących ku szczęściu — dalekiemu i nieznanemu... I więcej nigdy do tej rozmowy nie powracali.
Kłamliwe usta ludzkie nie powinny, bowiem, nigdy powtarzać tego, co serce wyznało po raz pierwszy i, może, ostatni...



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Ferdynand Ossendowski.