Czterdziestu pięciu/Tom VI/XV

<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Czterdziestu pięciu
Wydawca Józef Śliwowski
Data wyd. 1893
Druk Piotr Noskowski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Les Quarante-Cinq
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Rozdział XV.
POKUTNICE.

Hrabia Henryk straszną noc przepędził, znajdował się w stanie pośredniczącym pomiędzy szaleństwem a śmiercią.
Jednak wierny obowiązkom swoim, skoro posłyszał wieść o przybyciu króla, wstał i przyjął go, jakeśmy powiedzieli, przy kracie zamkowej; przecież oddawszy hołd Jego królewskiej mości, powitawszy królowę matkę i uścisnąwszy rękę bratu admirałowi, zamknął się w swoim pokoju, nie dlatego, ażeby sobie życie odebrać, ale ażeby stanowczo wykonać projekt, którego nic zwalczyć nie mogło.
Tak więc, około jedenastej godziny rano, to jest, kiedy wskutek strasznej wieści: „książę Andegaweński śmiertelnie chory”, wszyscy rozbiegli się, zostawiając króla zmieszanego nowym wypadkiem. Henryk zapukał do drzwi brata, który noc przepędziwszy w drodze, udał się do pokoju swojego.
— A!.. to ty?... — zapytał Joyeuse na wpół uśpiony — co tam nowego?
— Przyszedłem cię pożegnać — odpowiedział Henryk.
— Jakto pożegnać?... wyjeżdżasz?...
— Tak, wyjeżdżam; bo sądzę, że nic mnie tutaj nie zatrzymuje.
— Jakto! nic?
— Nieinaczej, uroczystości, na których chciałeś abym był obecny, nie będą miały miejsca, zatem jestem wolny od słowa danego.
— Mylisz się Henryku, odpowiedział wielki admirał; jak wczoraj, tak dzisiaj wyjeżdżać ci nie pozwalam.
— Dobrze mój bracie; ale raz pierwszy w życiu mojem będę przymuszony być nieposłusznym rozkazom twoim, albowiem od tej chwili oświadczam, że nic mnie nie wstrzyma, abym do zakonu nie wstąpił.
— Dyspensa z Rzymu nie nadeszła.
— Będę na nią czekał w klasztorze.
— Chyba oszalałeś!... — zawołał Joyeuse zrywając się z łóżka.
— Przeciwnie, mój bracie, jestem mędrszy od wszystkich, bo wiem co czynię.
— Wszakże miesiąc czekać przyrzekłeś.
— Niepodobna, mój bracie.
— Ośm dni.
— Ani godziny.
— Ty cierpisz, biedaku.
— Przeciwnie, już nie cierpię, otóż dlaczego widzę, że na moję chorobę nie ma lekarstwa.
— Ale mój drogi, ta kobieta nie jest z kamienia, można ją poruszyć i ja to uczynię.
— Nie dokażesz nic, mój bracie; prócz tego, chociażby ona chciała, ja jej kochać już nie mogę.
— A! to co innego.
— Nie inaczej, mój bracie.
— Gdyby ona chciała, ty teraz nie chcesz?.. to coś dziwnego.
— Tak, mój bracie, pomiędzy mną a tą kobietą, nic może być nic wspólnego.
— Co to znaczy?... — zapytał Joyeuse zdziwiony. — Cóż to za kobieta?... powiedz Henryku wszak wiesz, że nigdy nie mieliśmy dla siebie tajemnic.
Henryk lękał się, aby za nadto nie powiedzieć i tym sposobem nie otworzyć okna do serca, przez które brat jego mógłby przeniknąć tajemnicę; wpadł więc z jednej ostateczności w drugą, jak się często w podobnych trafia przypadkach; dla naprawienia nieroztropnie wyrzeczonego słowa, więcej niebaczne wymówił.
— Mój bracie — rzekł — nie nalegaj więcej; ta kobieta nie może do mnie należeć, bo już należy do Boga.
— Dzieciństwa! ta kobieta mniszką! skłamała przed tobą.
— Nie, mój bracie, ta kobieta nie skłamała, ta kobieta jest pokutnicą; nie mówmy więcej o niej i szanujmy to wszystko, co się Bogu poświęca.
Admirał dosyć miał siły nad sobą; nie objawił Henrykowi radości, jaką mu to odkrycie sprawiło.
Rzekł więc:
— Otóż coś nowego, o czem mi nigdy nie mówiłeś.
— I dla mnie jest także nowem, bo świeżo przywdziała zasłonę i jestem pewny, że jak moje, tak i jej postanowienie jest niewzruszone. Nie zatrzymuj mnie więc, mój bracie, uściśnij mnie, pozwól podziękować za dobroć twoję, za cierpliwość i miłość dla biednego szaleńca.
Joyeuse spojrzał w twarz brata; spojrzał jak człowiek, który rozczuleniem na drugim wymódz coś pragnie.
Lecz Henryk i na rozczulenie był nieporuszonym i tylko smutnym odpowiedział uśmiechem.
Joyeuse uścisnął brata i odejść pozwolił.
— Niech idzie — rzekł do siebie — wszystko jeszcze nie skończone i choćby się najbardziej śpieszył, jeszcze go dogonię.
Poszedł więc do króla, który w łóżku jadł śniadanie, mając przy sobie Chicota.
— Jak się masz? — rzekł Henryk III-ci do admirała — cieszy mnie, że cię widzę, myślałem, że po trudach podróży cały dzień spać będziesz. Jakże się miewa brat mój?
— Niestety, Najjaśniejszy panie, nic o nim niewiem, ale przychodzę mówić o moim bracie.
— O którym?
— O Henryku.
— Czy zawsze chce zostać mnichem?
— Więcej, niż kiedykolwiek.
— I przywdziewa sukienkę?
— Tak, Najjaśniejszy panie.
— Ma słuszność, mój kochany.
— Jakto, Najjaśniejszy panie?
— To najkrótsza droga do nieba.
— Można jeszcze krótszy znaleźć — odezwał się Chicot — naprzykład tę, którą twój brat pośpiesza.
— Najjaśniejszy panie, czy Wasza królewska mość pozwoli mi o jednę rzecz zapytać?
— Nawet o dwadzieścia; piekielnie się tutaj nudzę i twoje pytania rozerwą mnie.
— Najjaśniejszy panie, wszak znasz wszystkie zakony królestwa?
— Jak mój herb, kochanku.
— Co to jest za zakon pokutnic, racz mi powiedzieć?
— Jest to małe, bardzo ścisłe i znakomite zgromadzenie, składające się z dwudziestu kanoniczek od świętego Józefa.
— I czynią tam śluby?
— Czynią, ale na przedstawienie królowej.
— Może niegrzecznem jest pytać, gdzie leży to zgromadzenie?
— I owszem, położone ono przy ulicy Cheval-Saint-Landry w Citè, za klasztorem Najświętszej Panny.
— W Paryżu?
— W Paryżu.
— Dzięki ci, Najjaśniejszy panie.
— Dlaczegóż u licha pytasz mnie o to? Czy brat zmienił chęci i zamiast kapucynem, chce zostać pokutnicą?
— Nie, Najjaśniejszy panie, jeszcze do tego stopnia nie zgłupiał; lecz sądzę, że w głowę mu weszła jakaś dama z tego zgromadzenia, którą dla tego obciąłbym wynaleźć.
— Na Boga!... — rzekł król — przed siedmią laty, znałem tam bardzo piękną przeoryszę.
— Wątpię, żeby to była ta sama.
— I ja wątpię.
— Najjaśniejszy panie — rzekł Joyeuse — racz mi na wszelki wypadek dać list do owej przeoryszy i pozwolenie oddalenia się na dwa dni.
— Opuszczasz mnie!... — zawołał król — samego mnie tutaj zostawiasz.
— Niewdzięcznik — zawołał Chieot wznosząc ramiona — alboż mnie tutaj nie ma?
— A cóż list, Najjaśniejszy panie?... — mówił Joyeuse.
Król westchnął ale napisał.
— Nie masz co robić w Paryżu — rzekł król do admirała list mu oddając.
— Przebacz Najjaśniejszy panie, muszę eskortować mojego brata, albo przynajmniej czuwać nad nim.
— Słuszna, idź więc a powracaj prędzej.
Joyeuse nie kazał sobie powtarzać pozwolenia: rozkazał dać konie i przekonawszy się, że Henryk już odjechał, galopem pędził na miejsce przeznaczenia.
Nie spoczywając w drodze, kazał się prowadzić na ulicę Cheval-Saint-Landry.
Ulica ta stykała się z ulicą d’Enfer i z jej równoległą ulicą Marmousets.
Czarny i poważny dom, za którego murami widać było wierzchołki drzew wysokich, okna małe i okratowane, z małą furtką, taką miał powierzchowność klasztor pokutnic.
Nad furtką w murze, jakiś niezgrabny rzeźbiarz wyrył dwa słowa:

MATKI POKUTNICE.

Czas naruszył napis i kamień.
Joyeuse zapukał do furtki, kazawszy wprzódy na ulicę Marmousets odprowadzić konie, aby przed klasztorem wielkiego nie robić hałasu.
Następnie zapukał do kraty klasztornej.
— Proszę uprzedzić przeoryszę — rzekł — że książę de Joyeuse, wielki admirał Francyi, pragnie z nią mówić z rozkazu króla.
Twarz zakonnicy, która ukazała się za kratą, zarumieniła się pod zasłoną.
W pięć minut potem drzwi się otwarły i poproszono admirała do pokoju, przeznaczonego na rozmowę z zakonnicami.
Piękna i wysoka kobieta, nisko skłoniła się admirałowi, który to samo uczynił, jako człowiek światowy i religijny zarazem.
— Pani — rzekł — król wie żeś przyjęła, lub przyjmujesz do twojego zakonu osobę, z którą mam potrzebę mówienia. Racz więc pozwolić, abym się widział z tą osobą.
— Jakie nazwisko tej damy?
— Nie wiem pani.
— Jakżeż zadosyć uczynię pańskiemu żądaniu?
— Jak najłatwiej. Kogoś pani do klasztoru przyjęła od miesiąca.
— Bardzo wątpliwie wskazujesz mi pan tę osobę — rzekła przełożona — dlatego nie będę mogła przychylić się do żądania jego.
— Dlaczego?
— Bo od miesiąca nie przyjęłam nikogo wyjąwszy dziś rano.
— Dziś rano?
— Tak, Mości książę, i pojmujesz zapewne, ze twój przyjazd we dwie godzin po jej przybyciu, wygląda jakby pogoń i mówić z nią dla tego pozwolić nie mogę.
— Proszę cię, pani.
— Niepodobna.
— Pokaz mi ją, tylko.
— Niepodobna, powiadam... Prócz tego, nazwisko twoje dostateczne, aby ci dom mój otworzono, ale by mówić z kimkolwiek oprócz zemną, na to potrzeba pozwolenia królewskiego.
— Oto jest pozwolenie — odpowiedział Joyeuse, wydobywając list króla.
Przeorysza przeczytała go i skłoniła się.
— Niech się spełni wola Jego królewskiej mości, nawet choćby się sprzeciwiała regułom zakonu.
I skierowała się ku dziedzińcowi klasztoru.
— Teraz pani — rzekł Joyeuse zatrzymując ją z grzecznością — widzisz, że mam prawo, lecz lękam się nadużycia lub błędu; może ta kobieta nie jest tą, której szukam, racz mi więc wprzódy powiedzieć kiedy przybyła, jak przybyła i kto jej towarzyszył.
— Wszystko to zbyteczne, mości książę — odpowiedziała przeorysza — nie mylisz się wcale, ta pani, która dopiero co dziś rano przybyła, a na którą czekaliśmy dni piętnaście, ta pani, którą mi poleciła mająca nademną władze osoba, jest tą, z którą książę de Joyeuse potrzebuje mówić.
To powiedziawszy, przeorysza znowu się ukłoniła i znikła.
W dziesięć minut potem powróciła w towarzystwie pokutnicy, której zasłona całą twarz zakrywała.
Była to Dyana, która już przyjęła suknię zakonną.
Książę podziękował przeoryszy, przybyłej wskazał aby usiadła i kiedy przeorysza zamknęła drzwi za sobą, rzekł:
— Pani jesteś ową tajemniczą osobą z ulicy Augustyańskiej, którą mój brat, hrabia du Bouchage szalenie i śmiertelnie pokochał?
Pokutnica zamiast odpowiedzi tylko skłoniła głowę.
Milczenie to źle usposobiło Joyeusa dla przybyłej i mówił dalej:
— Sądziłaś pani, że dosyć być piękną lub uchodzić za piękną, a nie mieć serca; sądziłaś pani, że dosyć obudzić namiętność w sercu młodzieńca mojego nazwiska i później mu powiedzieć, „tem gorzej dla ciebie, bo ja nie mam i nie chcę mieć serca.”
— Ja nie to odpowiedziałam, panie; źle jesteś zawiadomiony — odrzekła pokutnica — głosem tak szlachetnym i czułym, że gniew admirała w moment ochłonął.
— Odepchnęłaś — rzekł — brata mojego i do rozpaczy przywiodłaś.
— Niewinnie, panie, bo zawsze starałam się oddalać od siebie pana du Bouchage.
— To nazywa się wybiegiem kokieteryi a następstwa wskazują...
— Nikt nie ma prawa obwiniać mnie, bo jestem niewinną; ponieważ zaś gniewasz się pan na mnie, nie odpowiem nic więcej.
— Ho! ho!... — rzekł Joyeuse zapalając się stopniowo, zgubiłaś mojego brata i sądzisz, że się usprawiedliwiasz tą wyzywającą powagą? O! nie pani, krok jaki zrobiłem, ma cię objaśnić o zamiarach moich. Jestem człowiekiem z postanowieniem, przysięgam, a z drżenia ust i rąk widzieć to możesz, że dobrych potrzebujesz dowodów, aby mnie ułagodzić.
Pokutnica powstała.
— Jeżeli pan przyszedłeś, aby ubliżać kobiecie — rzekła z powagą — ubliżaj; zatem jeżeli przybyłeś, aby mnie od zamiarów odwrócić, daremnie czas tracisz.
— Pani nie jesteś istotą ludzką, lecz szatanem.
— Powiedziałam, że więcej panu nie odpowiem, teraz już dosyć, oddalam się.
I zrobiła krok ku drzwiom.
Joyeuse zatrzymał ją.
— Chwilę jeszcze — rzekł — za nadto dawno cię szukam, abym ci tak odejść pozwolił; a ponieważ znalazłem cię, ponieważ twoja nieczułość utwierdziła mnie w przekonaniu, że jesteś istotą piekielną, zesłaną przez wroga ludzi dla zgubienia brata mojego, chcę widzieć tę twarz, na której piekło wyryło swoje groźby; chcę widzieć ogień owego spojrzenia, które rozum odbiera.
I czyniąc znak krzyża jedną ręką, drugą zerwał zasłonę z twarzy pokutnicy; lecz ona milcząca i nieczuła, bez gniewu i wyrzutów spoglądając łagodnie na tego, co ją tak ciężko obrażał, rzekła:
— A! Mości książę, to, co czynisz niegodnem jest szlachcica.
Joyeuse trafiony został w serce; tyle łagodności zmiękczyło gniew jego, tyle piękności rozum pomięszało.
— Zapewne — rzekł po chwili milczenia — jesteś piękną; Henryk musiał cię kochać; lecz Bóg na to ci dał piękność, abyś ją jak woń rozlewała na tego, kto cię ukocha.
— Panie, zapewne nie mówiłeś z twoim bratem, albo jeżeli mówiłeś, nie obrał cię za powiernika, bo byłby ci to powiedział, co teraz powtarzam: kochałam i nie będę kochała; żyłam i muszę umrzeć.
Joyeuse nie przestawał spoglądać na Dyanę, ogień jej spojrzeń wkradł się do jego serca, podobnie jak ogień wulkanu.
— Tak — rzekł raz jeszcze głosem cichym spoglądając na nią — tak, Henryk musiał cię kochać. A! pani, na kolanach cię błagam, miej litość i kochaj mojego brata.
Dyana pozostała zimną i milczącą.
— Nie przyprowadzaj pani całej rodziny do rozpaczy, nie niszcz całej jej przyszłości, każąc umierać jednemu, a drugim płakać.
Dyana nic nie odpowiadała, tylko smutnie na błagającego patrzyła.
— A! — zawołał nakoniec Joyeuse, a! miej litość nademną samym... to spojrzenie mnie pali. Bądź zdrowa pani, żegnam cię.
Powstał jak szalony, zatrząsł kratami i uciekł pomiędzy swoich ludzi, którzy go przy ulicy d’Enfer czekali.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.