Dziewiczy wieczór (Zapolska, 1925)

<<< Dane tekstu >>>
Autor Gabriela Zapolska
Tytuł Dziewiczy wieczór
Podtytuł Akwarela sceniczna w jednym akcie
Pochodzenie Utwory dramatyczne, tom VII
Wydawca Instytut literacki „Lektor“
Data wyd. 1925
Druk Zakłady Graficzne H. Neumana we Włocławku
Miejsce wyd. Lwów — Warszawa — Poznań — Kraków — Lublin
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron


DZIEWICZY WIECZÓR
AKWARELA SCENICZNA W JEDNYM AKCIE
OSOBY:

BABUNIA.
MAMA.
TOSIA.
JÓZIA, zwana generałem.
FRANIA.
MANIA.
LILI.
MUSZKA.
LUNIA.
JULIA.
ZIUNIA.
MYSIA.
WISIA.
JANKA.
SŁUŻĄCA I.
SŁUŻĄCA II.

Manekin ze ślubną suknią.
Rzecz dzieje się w wigilję ślubu w zamożnym mieszczańskim domu.
SCENA PIERWSZA.
(Scena przedstawia pokoik panieński Tosi, jasny i czysty. Na lewo łóżko białe, zasłane koronkową kapą, nad niem białe firanki; łóżko zastawione do połowy białym parawanikiem, w pokoju porozstawiane białe meble, małe białe bióreczko, na niem fotografja mężczyzny bardzo przystojnego. Nad łóżkiem Niepokalane Poczęcie Murilla, na lewo od widzów tualetka podszyta gipiurą, lustro małe, przyrządy tualetowe, na pierwszym planie dwa foteliki i stolik. Po prawej plan trzeci, ukośno, pianino jasne udrapowane jasną tkaniną. Na niem palma i jakaś biała grupa — na stolikach duże kosze z samych białych kwiatów i paproci, ozdobione gołębiami i kokardami z białego tarlatanu — świece w kandelabrach srebrnych błękitne. Dwie lampy białe z mlecznemi kloszami, zapalone. Na środku pokoju manekin, na nim wspaniała ślubna suknia z trenem, wieniec i welon. Wogóle wrażenie bieli, jasności, wesela. Przy podniesieniu zasłony scena pusta zupełnie. Po chwili wybiega Mysia. — Mysia, malutka dziewczynka, ubrana w białe pończoszki, pantofelki białe, spódniczkę haftowaną, staniczek perkalowy wycięty, włosy w papilotach — wbiega i chwilę stoi przed ślubną suknią w ekstazie, potem obchodzi ją dokoła wolno — wreszcie chwyta za wstążkę i całuje).
ஐ ஐ
MYSIA. Och! ty śliczna sukienko! ty cacana sukienko! ty bardzo śliczna sukienko! ty taka śliczna jak jaka księżna w bajce — trzeba ci się ukłonić sukienko (dyga). Dobry dzień księżnej pani! Jak się ma księżna pani.
(Ziunia dziewczynka lat 10-ciu ubrana także w pończoszki białe i pantofelki, w spódniczce, w staniczku, z włosami rozpuszczonemi).

MYSIA. Chodźno, Ziuniu, patrz jaka sukienka.
ZIUNIA. Nie ruszaj, nie dotykaj rękami, to na jutro dla Tosi... idźże się ubierać...
MYSIA. Kiedy mamcia czesze Tosię. Ja tu jeszcze zostanę, popatrzę na sukienkę.
ZIUNIA. Loki mi się nie trzymają, takie mam szkaradne włosy i zapomnieli mnie uszyć tiurniurkę do spódnicy... (szuka) niema tu gdzie gazety!
MYSIA. Będziesz czytała?
ZIUNIA. Głupia jesteś, tiurniurkę sobie zrobię — nie cierpię, jak tak z tyłu wpada... niema gazety! Idź, Mysia do pokoju babci i złap tam jaką gazetę!
MYSIA. Babcia będzie się gniewać.

ZIUNIA. To się powie, że kot albo sługa. Idż, idź... dam ci za to konfitur... (Mysia wychodzi na lewo. Ziunia stojąc przed suknią). Śliczna suknia... To rozumiem... Tren na dwa łokcie... W takiem ubraniu, to kobieta może się podobać i ładnie wygląda, ale jak ją tak ubiorą jak mnie, to cóż dziwnego, że się nikt na mnie nie patrzy. Ach! tak chciałabym pójść za mąż, żeby mieć taką suknię...

SCENA DRUGA.
ஐ ஐ

BABUNIA (bardzo stara kobieta, ubrana w jasną popielatą suknię — białą koronką ma na włosach). Mysia! Mysia!... dlaczego mi wzięłaś gazetę — myślałaś, że ja śpię? to ty mi wykradasz kurjery.
MYSIA. Ja, babciu... to nie dla mnie... to...
BABUNIA. Gdzie gazeta? aha! to panna Ziunia ma ją w ręku — co to? chcesz może czytać felieton? i zaraz! patrzcie ją... smarkata...
ZIUNIA. Czytać? Ja wcale nie myślałam czytać...
MYSIA. Ona chce sobie zrobić tiurniurkę...
BABUNIA. Co? co? tiurniurkę? słyszane to rzeczy — za moich czasów, dzieci takie jak ty nie miały pojęcia o tem, co to jest tiurniurka...
ZIUNIA. Bo to nie było modnie.
BABUNIA. Nie... bo to nieprzyzwoicie. Połóż mi zaraz tą gazetę i idź się ubierać.
ZIUNIA (zadąsana). Czy znowu jak przyjdzie ten czuły narzeczony Tosi, mam siedzieć z nimi? Oni ciągle przedemną uciekają, babciu ja sobie z nimi nie mogę dać rady.
BABUNIA (z uśmiechem). Nie, pan Władysław dziś nie przyjdzie, dopiero jutro na ślub przyjdzie.
ZlUNIA (pochmurna). Babciu...
BABUNIA. Co Ziuniu?
ZIUNIA. To po ślubie Tosia z tym panem sama pojedzie?
BABUNIA. Pojedzie!
ZIUNIA. Samiutka jedna?
BABUNIA. Naturalnie.
ZIUNIA. A czy to będzie przyzwoicie?
BABUNIA. Ach ty sroczko... przecież to będzie jej mąż... (Ziunia kręci głową z powątpiewaniem — głos za sceną woła: „Ziuniu“). Wołają cię, pewnie fryzjer przyszedł.
ZIUNIA (nagle zasępiona). I on mi nic nie poradzi... dwa dni z papilotami chodzę i jeszcze się nie trzymają...

(Wychodzi na prawo).


SCENA TRZECIA.
BABUNIA, MYSIA.
ஐ ஐ

MYSIA. Babuniu, czy ty byłaś kiedy tak ubrana?
BABUNIA. Byłam moje dziecko!...
MYSIA. A dawno?
BABUNIA. O dawno!
MYSIA. Ale ja już wtedy żyłam?
BABUNIA. Ptaki o tobie jeszcze nie śpiewały — głuptasiu jedna. To było już tak dawno, że nawet ten ksiądz co mi ślub dawał — nie żyje.

(Siada na kanapie).

MYSIA (po chwili). Powiedz babciu jak to ludzie umierają. Ja już dużo widziałam — jak koleją jeżdżą, jak to w teatrze tańczyli, jak się bili na ulicy, że sobą nosy porozbijali a i ślizgawkę też widziałam, ale ja nie wiem jak ludzie umierają.
BABUNIA. Dowiesz się moje dziecko.
MYSIA. A kiedy babciu! kiedy?...
BABUNIA (z westchnieniem). Może bardzo prędko Mysiu!
MYSIA. Ty mi to powiesz, babuniu?
BABUNIA (po chwili). Ja ci nie powiem, ja ci pokażę moje dziecko jak się umiera...
MYSIA (zachwycona). O babciu!
BABUNIA. Tylko ty wtedy będziesz spała moje dziecko, bo starzy ludzie najczęściej umierają nad ranem.

(Zasłania oczy).

MYSIA. To mnie obudzą (po chwili). Ty płaczesz babuniu! Co tobie? Nie płacz. To przezemnie? Mysia była niegrzeczna?...
BABUNIA (wstaje). Ale nie, nie, nie przez ciebie... o!... widzisz, patrz lepiej jaka śliczna suknia. I ty kiedyś będziesz miała taką, jak będziesz szła za mąż...
MYSIA. Za mężczyznę?...
BABUNIA. Naturalnie!
MYSIA (z płaczem). Nie, ja nie chcę... ja tylko pójdę za mąż za ciebie babciu, albo za mamusię.
BABUNIA. Dobrze... dobrze, nie płacz...

SCENA CZWARTA.
Te same, służąca (ubrana w biały kaftanik, biały czepek, fartuch biały, duży, który zasłania prawie całą suknię jasno-popielatą; później Janka).
ஐ ஐ

SŁUŻĄCA. Proszę starszej pani — panna Janka przyszła przez kuchnię.
BABUNIA. No to niech wejdzie!
SŁUŻĄCA. Ona mówi, że chcę się widzieć z panienką.
BABUNIA. Cóż to za komedja — może panienka ma do kuchni do niej wychodzić? (idzie do drzwi i woła). Janko! Janiu!... a chodźże tu. (Służąca poprawia świece w kandelabrach i wychodzi).
JANKA (wchodzi; słuszna, wysoka panna, bardzo ładna, blada i wzruszona — odziana ciemno w żakiecie i czapeczce na głowie).
BABUNIA. Cóż tam robisz w kuchni?
JANKA (całując w rękę babcię). Ja chciałam...
BABUNIA. Co co? chciałaś się widzieć z Tosią? Nie można fryzjer ją czesze...
MYSIA. Patrzaj Janka jaka sukienka, to na ślub dla Tosi.
JANKA (zagryzając wargi). Bardzo, bardzo ładna.
BABUNIA. Dlaczego ty nie ubrana? idźże do domu — ubierz się i przyjdź. A pamiętaj, zupełnie biało, bo to dziewiczy wieczór Tosi. To wszystkie musicie być białe, jak stadko gołębi... to już taki zwyczaj... panieński wieczór! dziewiczy wieczór!...
JANKA. Ja chciałam... chciałam koniecznie widzieć się z Tosią...
BABUNIA. Powiadam ci, że fryzjer ją czesze. Po co ci widzieć się z Tosią? Masz jej co do powiedzenia?...
JANKA. Tak..
BABUNIA. No to jej powiesz jutro... albo nie, powiesz jej tam kiedyś po ślubie...
JANKA. Nie... nie... ja jej to muszę powiedzieć jeszcze przed ślubem...

(Babunia patrzy na nią uważnie).

BABUNIA (po chwili). Ej Janka, Janka, daj spokój, nie mąć szczęścia ludziom, ty na tem nie zyskasz!
JANKA (jak w gorączce). Ja muszę... ja muszę...
BABUNIA (ze znaczeniem). To trudno, moja droga. Nic z tego wszystkiego nie będzie, wyperswaduj to lepiej sobie...
JANKA (zmieszana). Ale... pani nie wie co ja chcę Tosi powiedzieć.
BABUNIA (po chwili). Może nie wiem, w każdym razie dla mnie bliższa Tosia niż ty moja droga i ja nie dam krzywdy jej robić... Lepiej rozpogódź czoło i przypatrz się sukni... co? jakie koronki...
JANKA (z goryczą). O tak! wspaniała... Tosia jest bogatą panną, może sobie za swój posag kupić nietylko koronki ale i...

(urywa).

BABUNIA. Ha!... to trudno... zdaje się, że do końca świata będą bogate i biedne panny. Trzeba się zdecydować na rezygnację — a ty zawsze zazdrościsz bogatszym.
JANKA (z bolesną ironią). Pani wie, że jeśli chciałam mieć pieniądze, to nie po to, aby sobie kupić męża, ale dlatego, aby wyjechać na studja i stanąć o własnych siłach, ale teraz mi wszystko jedno i o co innego chodzi, co zaś do rezygnacji to słowo, ale zastosować je w życiu trochę trudniej.
BABUNIA. Dlaczego? skoro się ma wiarę w sercu a w duszy poczucie własnej godności.
JANKA (zapatrzona przed siebie). Są okoliczności, w których kobieta traci wiarę i dumę.
BABUNIA. Dumę... może. Ale wiarę nigdy! a zresztą ja już kobieta starej daty — gdy miałam zmartwienie, umiałam się wypłakać i pomodlić w kącie... Ale ja jeszcze czytałam książkę do Nabożeństwa Dunina — to co innego.
JANKA. Ja tego nie potrafię!
BABUNIA. Wiem to, wiem. A szkoda, szkoda, ze łzami przy modlitwie uraza spływała i ja nigdy nie byłabym (ze znaczeniem) chciała cudzego nieszczęścia. (Janka milczy). Sądzę, że lepiej będzie dla ciebie, Janka, gdy nie będziesz się widzieć sam na sam z Tosią.
JANKA (która chwilę wpatrywała się w fotografię mężczyzny na biurku). O! muszę, muszę widzieć Tosię.

SCENA PIĄTA.
Też same, TOSIA, ZIUNIA.
ஐ ஐ

TOSIA (ładna, młoda, lalkowata panienka o niewiele znaczącym wyrazie oczu i twarzy; ubrana wytwornie, biało i prześlicznie; à la vierge uczesana, biegnie za Ziunią wołając). Oddaj puder... oddaj puder...
ZIUNIA (uciekając). No, daj mi spokój.
TOSIA. Babciu, ona mi usypała pudru z tego pudełka, co jest na wyprawę i zabrała flakonik perfum!
BABUNIA. Tosiu!... wstydź się... nie lataj. Niktby patrząc na ciebie nie pomyślał, że idziesz jutro za mąż.
TOSIA. Co to ma jedno do drugiego. Dzień dobry, Janko. Cóż ładnie mnie uczesali? fryzjer powiedział à la vierge... niby, niby stosownie na dzisiejszy dziewiczy wieczór. Uczesz się tak samo — pan Władysław mówił mi kiedyś, że ty masz twarz do tego stworzoną, (nagle do Ziuni). Oddasz mi puder, ty nieznośna kokietko.
ZIUNIA. Jak mamcię kocham, babciu, wzięłam dla żartów okruszynę... a tu zaraz takie krzyki... Czekaj, powiem panu Władysławowi, że jesteś złośnica, że się pudrujesz, że jak tylko są konfitury, to je pokryjomu wyjadasz, to zobaczymy czy on się z tobą ożeni.

(Wybiega na prawo, potykając się o sługę, która wnosi bukiecik róż białych i list).


SCENA SZÓSTA.
Te same oprócz Ziuni, SŁUŻĄCA.
ஐ ஐ

SŁUŻĄCA. Proszę panienki (z uśmiechem). od pana Władysława.
TOSIA. Babciu jakie cudne róże. Ach jaki on dobry, rano przysłał mi kosz z gołębiem, teraz znów wiązankę róż; zobaczymy co pisze.

(Czyta).

JANKA (zbliża się do niej). Tosiu... ja chciałabym cię prosić, ażebyś...
TOSIA (z roztargnieniem). Co? może chcesz żeby ci co pożyczyć na dzisiejszy wieczór? rękawiczek? wachlarza?
JANKA. Nie...
TOSIA. Patrz co on do mnie pisze — nazywa mnie swojem słonkiem, to ładnie, co? nazywał cię kto kiedy słonkiem?
BABUNIA. Zapomniałaś Tosiu, że Janka nie miała jeszcze narzeczonego a do przyzwoitej panienki tylko narzeczony ma prawo pisywać takie listy.
JANKA (cicho do Tosi). Oddal babcię, ja muszę z tobą sam na sam pomówić.
TOSIA (zdziwiona). Ty? ależ babcia nam nie przeszkadza — babcia nie zdradzi naszych sekretów — prawda babciu?
BABUNIA (gładząc ją po włosach). Prawda moje złoto...
TOSIA. Ja nigdy nie będę miała przed tobą tajemnic, ja to już mówiłam panu Władysławowi. Ja wszystko będę babci opowiadać.
BABUNIA (śmieje się). E!... znajdą się rzeczy, których mi nie będziesz opowiadać.
TOSIA. O nie! wszystko! wszystko! (do Janki). Ale dlaczego ty, moja Janiu, jeszcze się nie ubrałaś? Ja ci dałam przecież już dwa dni temu moją bluzkę i sukienkę, żebyś ją przedłużyła.
JANKA (z goryczą). Dziękuje ci serdecznie za twoje dary, ale ja z nich użytku nie zrobię. Nie przyjdę do ciebie dziś wieczorem.
TOSIA. Ależ to być nie może! Ty przyjdziesz. Ja ciebie tak lubię i pan Władysław także.
JANKA. Ja miałam być u ciebie, ale nie u pana Władysława!
TOSIA. Och! Ja prawie już jestem panią Władysławową.
JANKA (ze znaczeniem). Jeszcze nie!
TOSIA (upuszczając róże z ręki). Dlaczego tak na mnie patrzysz, Janiu!
BABUNIA. Nie patrz tak na nią, Janka.
JANKA (po chwili). Tego mi zabronić nie możecie!

SCENA SIÓDMA.
TEŻ same MATKA.
ஐ ஐ
(Matka lat 45, siwiejąca, ale bardzo mało ubrana jasno-popielato, bogato).

TOSIA (otrząsając się z przykrego wrażenia). Mamo, Janka nie chce przyjść dziś wieczorem do nas...
MATKA. Dlaczego?...

(Milczenie).

JANKA (po chwili). Głowa mnie boli.
MATKA. To źle. Postaraj się, aby cię nie bolała — kup sobie antipiryny, dam ci pieniądze. Musisz być u nas koniecznie!
JANKA. Ależ po co?
TOSIA. Będą panienki moje znajome, będzie Frania, Mania, Lili, Muszka, Lunia, Józia, wiesz ta, cośmy na pensji nazywały ją generałem. Wszystkie będą a ty jedna przyjść nie chcesz...
JANKA. Nie pociągają mnie...
TOSIA. A ja wiem. One się tobie wydają głupie, ale poczekaj, będzie ktoś, z kim będziesz mogła rozmawiać rozumnie. Będzie panna Julja, ta co była w Genewie, co chodziła na przyrodę i na medycynę.
BABUNIA. Ta już zbyteczna.
MATKA. Trudno, musimy ją zaprosić, konwenanse! Ale do rzeczy, ty, Janiu przyjść musisz.
JANKA. Bezemnie doskonale się zabawicie, ja jestem chora... potem ja jestem zmęczona lekcjami... ja... ja... ja... jestem wam zupełnie niepotrzebna.
MATKA. Ależ jesteś konieczna... Bez ciebie będzie nas trzynaście kobiet a na wieczorku panieńskim, w wigilję ślubu...
BABUNIA. Oh! nie!... za nic na świecie... To zły znak. Już lepiej ja pójdę położę się spać a na trzynastkę nie pozwolę...
TOSIA. Ależ, babciu, jakże bez ciebie!
JANKA (z goryczą). A więc to tylko dla tego, aby was nie było w fatalnej liczbie. Więc ja mam was od nieszczęścia ochronić... Ja? ha, ha, ha! to zabawne, (po chwili). A kto wie! może ja wam właśnie nieszczęście przyniosę?
MATKA. Żartujesz chyba...
JANKA, (nagle podniecona). Ja? nie? Choć od dziecka podobno przynosiłam nieszczęście. Stało się coś złego... oho!... Janka była za progiem. Podobno mam takie zielone oczy — po co ja mam tu przychodzić z temi oczami i patrzeć na tę ślubną suknię i na pannę młodą, na te róże, na te fotografię...
TOSIA. Co tobie Janko?...
JANKA. Nic! nic!... No to jeżeli chcecie i tak mnie zapraszacie, to ja przyjdę (z ironią). Pójdę, ubiorę się w Tosiną sukienkę i przyjdę. To nic — że sukienka cisnąć mnie będzie i tu i tu i koło serca, ale ja przyjdę na czternastą z pełnemi garściami szczęścia? kto wie!...
MATKA. Jakto!... kto wie?...
JANKA. Spytajcie tych róż, one wiedzą — uwiędły, bo ja spojrzałam na nie. Bądźcie zdrowi!

(Wybiega).

SCENA ÓSMA.
BABUNIA, MATKA, TOSIA.
ஐ ஐ

MATKA. Szalona dziewczyna... co jej się stało? Widocznie te lekcje muzyki tak ją denerwują.
BABUNIA. Podnieś róże, Tosiu, i włóż do wody.
TOSIA. Babuniu! one naprawdę zwiędły — a pan Władysław pisał mi: niech one pani przyniosą szczęście?...
BABUNIA. Ożyją.
TOSIA. Taka szkoda, biedne kwiaty (po chwili). Pan Władysław pisał, że mi jeszcze gotuje jakąś niespodziankę.
MATKA. Ach Boże! moja Tosiu, trzymasz kwiaty tak blizko sukni ślubnej — patrz, one wilgotne, mogą poplamić atłas. Wogóle trzeba, ażebyś była trochę uważniejszą. Ja ręczę że podczas ślubu poplamisz suknię. Takie z ciebie dziecko. A ja chciałam ci powiedzieć dziś jeszcze...
BABUNIA (przerywa). Daj pokój, Emiljo! nie ucz jej niczego, nie dawaj jej żadnych nauk. Życie będzie sto razy lepszym od ciebie nauczycielem. To jedyny, który mówi zawsze prawdę. Ośmnaście lat ją uczyłaś — puść ją o własnych siłach.
MATKA. To za wcześnie — chodź do mnie, Tosiu, to ja dokończę cię ubierać i porozmawiam z tobą o twoich przyszłych obowiązkach. Do tej pory nie miałam czasu. Tyle kłopotów z tą wyprawą... potem z tem weselem... no, chodź, moje dziecko.
BABUNIA (odprowadza matkę na bok). Prawdy jej nie powiesz... będziesz kłamać, więc po co?...
MATKA. Moja mamo, taki już zwyczaj. Tak chcą konwensanse.

(wychodzi z Tosią).

BABUNIA (za niemi). Idź, idź ty konwenansowa niewolnico...

SCENA DZIEWIĄTA.
BABKA, WISIA, SŁUŻĄCA.
(Wisia rezolutna dziewczynka, ubrana cała biało z lokami).
ஐ ஐ

SŁUŻĄCA. Przyprowadzili Wisię.
WISIA (całuje babkę w rękę). Dzień dobry pani!
BABUNIA (do sługi). Zostaw ją tu. A powiedz Janowi, ażeby nie wychodził otwierać. Dziś ty drzwi otworzysz i wogóle niech mi się tu żaden mężczyzna nie kręci po pokojach. Dziś panieński wieczór — pamiętaj o tem. A pospuszczałaś rolety? mieszkanie na parterze a ty zawsze o tem zapominasz — i świecę zapal!
WISIA (chodzi dokoła sukni). Dlaczego ta pani nie ma głowy?
BABUNIA. Bo to nie pani, ale manekin — zaraz ci przyślę Mysię. Nie ruszaj tylko tutaj nic, moje dziecko.
WISIA. Dobrze, proszę pani!... (Babunia wychodzi na prawo). Nie ruszaj, zaraz — (idzie do parawana, zagląda, biegnie do tualetki, rusza wszystko, do biurka, potem zagląda pod tren sukni i mówi). I! to taka pani z drutu...

SCENA DZIESIĄTA.
WISIA, MYSIA, TOSIA, LUNIA.
(Mysia wystrojona na biało).

WISIA (pędzi do Mysi krzycząc). Dzień dobry Mysiu.
MYSIA. Dzień dobry! nie krzycz tak, bo to nie ładnie.
WISIA. I! nie będziesz mnie uczyła — (ogląda suknię Mysi). Twoja suknia brzydsza niż moja.
MYSIA. To twoja brzydsza, u mnie szarfa z tyłu a u ciebie co?...
WISIA. U mnie jest koronka.
MYSIA. Ale u mnie wstążka.
WISIA (zła). A u mnie w domu jest już elementarz i duża piłka.
MYSIA (zła). A ja wczoraj piłam czekoladę a ty nie!
WISIA (triumfująco). A ja wczoraj brałam lekarstwo, a ty nie.
MYSIA (czuję się pobitą, po chwili nagle). A moja siostra to idzie za mąż, a twoja nie.
WISIA (triumfująco). A mój brat się ożenił i ma czworo dzieci!
MYSIA. Nie prawda.
WISIA. Jak mamę kocham (po chwili znużona). Bawmy się!
MYSIA. W co?
WISIA. W panie!
MYSIA. Dobrze — to siadaj na kanapie a ja na fotelu...

(Siadają jak baletniczki na kanapie, zadzierając sukienki).

WISIA. Dzień dobry pani — dzieci pani zdrowe?...
MYSIA. Nie — wszystkie mają podagrę.
WISIA. A pani mąż?
MYSIA. Od wczoraj jestem wdową!
WISIA. A ja właśnie mam iść za mąż za chłopca z cukierni. Będę jadła same ciastka na obiad i będę się myła orszadą (po chwili zeskakują). Schowajmy się!
MYSIA. Gdzie?
WISIA. Pod suknię!

(Włażą pod tren sukni, wbiega Tosia).

TOSIA. Mama kazała przynieść sobie mój dzienniczek. Co to ten ślub! Nigdy mama się mnie nawet o dzienniczek nie pytała (wyjmuje z biurka dzienniczek, przybiegając do sukni). Ty moja sukienko, jakie ty mi niespodzianki odkryjesz?...

(Obie dziewczynki z dwóch stron wychylają główki z pod sukni wołając: a ku-ku! Tosia śmiejąc się wybiega i wchodzi do pokoju Lunia. Mysia i Wisia biegną do kanapy).

LUNIA (podrastająca panienka, ubrana biało, trochę niezgrabna, czerwieni się co chwila). Jak się masz, Mysiu! dzień dobry, Wisiu!

(Wbiega Ziunia, ubrana biało z wielką kokieterją).

ZIUNIA. Dzień dobry, Luniu. Co tu robisz z temi dzieciakami, siadaj tutaj — a wy idźcie sobie dalej. Co to jest rozsiadać się po kanapach! Także!...

(Szędza Mysię i Wisię, które idą trochę dalej).

LUNIA. Jaka jesteś dzisiaj ładna, Ziuniu.
ZIUNIA. W sekrecie ci coś powiem, tylko przysięgnij się, że nikomu nie powiesz...
LUNIA. Jak mamę kocham!

(Wisia podsłuchuje).

ZIUNIA. Upudrowałam się!
LUNIA. O!...
ZIUNIA. Dlaczego ty jesteś taka czerwona?
LUNIA. Ach, Boże, czy ja wiem czemu ciągle piekę raki. Wiesz, już mi życie po prostu zbrzydło. Profesor wyrwie mnie, albo ktoś coś powie do mnie, ot tak, albo co bądź, a ja zaraz jestem czerwona jak burak.
ZIUNIA. Ja wiem co to jest.
ZIUNIA. No co?...
ZIUNIA. Ty musisz mieć nieczyste sumienie!
LUNIA. Ja! ale Ziuniu co znowu? Ja nie wiem, ja sobie wszystkie grzechy zapisuję do dzienniczka i są same powszednie, jak mamę kocham.
ZIUNIA. To już nie wiem (po chwili). Ty wiesz oni sami pojadą.
LUNIA. Kto?
ZIUNIA. Oni! Tosia i ten jej czuły narzeczony (Wisia podsłuchuje). Wisia nić podsłuchuj kiedy starsi rozmawiają (do Luni). Jeżeli przysięgniesz się, że nikomu nie powiesz, to ci coś powiem w sekrecie.
LUNIA. Jak mamę kocham nikomu nie powiem.
ZIUNIA. Oni się kiedyś pocałowali.
LUNIA. O!...
ZIUNIA. Mama mnie zawsze kazała przy nich siedzieć. Ale oni mnie oszukali — to to, to owo wymyślali, wypychali mnie, aż raz ja to widziałam.
LUNIA (ze spuszczonemi oczyma). Pocałowali się.
ZIUNIA. Czegożeś taka czerwona?
LUNIA. Jakże nie być czerwoną, przecież to chyba grzech.
ZIUNIA. E... przyznam ci się, że już zaczynam nic nie rozumieć. A potem okropnie się jednej rzeczy boję.
LUNIA. Czego?
ZIUNIA. Mama mi się każe pewno do nich wprowadzić po ślubie i będę musiała ich dalej pilnować, zobaczysz!...
LUNIA. E! to, to chyba nie.
ZIUNIA. Ale zobaczysz — nibyto mama mówi „nie“, ale ja jestem pewna. Jakże ja będę za nimi łaziła — to los!

SCENA JEDENASTA.
(Też same; wybiega służąca otwierać, hałas w przedpokoju, śmiechy; ze drzwi z lewej strony wbiega Tosia, z przedpokoju wchodzą: FRANIA, MANIA, LILI, MUSZKA, JULJA, wszystkie biało elegancko ubrane, uczesane modnie, znać na nich dostatek i dobre wychowanie).
ஐ ஐ

LUNIA (zatrzymuje Tosię, podaje jej kwiatki, które trzymała w ręku). Moja droga Tosiu, winszuję ci, że idziesz za mąż.
TOSIA. Dziękuję ci! o mój Boże, co ci jest! taka jesteś czerwona (biegnie do wchodzących panienek). Dzień dobry — dzień dobry!
WSZYSTKIE. Winszujemy ci, winszujemy.

(Całują ją i podają jej kwiaty).
JULJA (która wchodzi powoli i mówi z wyższością). Ja ci nie winszuję, bo nie wiem jeszcze czego, ale ci życzę, ażebyś była o ile można szczęśliwa za tym mężem.

TOSIA. Dziękuję ci! Ale gdzie Generał?...

(Józia zwana generałem. Jest to duża dziewczyna z krzakowatemi ruchami, ale nie ordynarnemi, ma włosy uczesane nie zbytnio porządnie i ręce bardzo czerwone, ubrana jest w bardzo elegancką suknię białą, ale stanik ma włożony z tyłu naprzód tak, że piersi ma ściśnięte plecami stanika a na plecach wisi jej garb z przodu stanika; stanik jest zapięty z przodu a właściwie winien być zapięty z tyłu na guziczki).

JÓZIA (która trzyma coś z tyłu). Jestem! Jak się masz owco na rzeź przeznaczona! Ty! zdradziłaś naszą umowę za to masz mój bukiet.

(Wyciąga z poza pleców rózgę związaną wstążką).

PANIENKI (śmieją się). Och, Generale.
JÓZIA. Zdradziłaś przysięgę. Dałyśmy sobie słowo, że nie wyjdziemy za mąż, pamiętacie, dzieci?
LILI, FRANIA, MANIA, MUSZKA. Prawda!
JÓZIA. Jedna już chciała zerwać umowę ale (patrzy na Franię, ta nagle mieni się na twarzy i Józia rzuca się jej na szyję). Nie, nie. Już nie, nie, nie będę nic do ciebie mówiła (do Tosi). Ale ty nie zasługujesz na inny bukiet i weź go sobie...
TOSIA (śmiejąc się). Szczęście, że mnie tą rózgą nie wybijesz.
JÓZIA. Zdałoby ci się. Po co ci mąż? Dlaczego ja nie chcę iść za mąż...
JULJA. Z takiemi manierami trudno wyjść za mąż...
JÓZIA. Zapewne... ale i te ze studenckiemi manierami nie prędzej idą odemnie, a nawet dłużej czekają — i jeśli myślą, że są bardzo mądre, bo były trzy miesiące na medycynie — to się mylą...
JULJA. Bo same nie chcą iść za mąż, mają inne cele w życiu.
TOSIA. E! co tam, już się stało, klamka zapadła.
JULJA. Od ołtarza się ludzie rozchodzą.
MANIA. Jaka cudna suknia z patką ztyłu. Tylko zdaje mi się, że w pasie trochę za szeroka, na mnie przynajmniej byłaby ogromna.
LILI. Naturalnie, nie każdy jest taki cienki w pasie jak ty!...
JÓZIA. Tylko patrzeć jak się kiedy przetniesz na dwie połowy i będą cię musieli sklejać klajstrem od porcelany.
MANIA. Bóg wie co wygadujecie... — o niech każda się przekona, czy ja mam ściśnięty gorset, no!
LILI. Daj pokój, małoś nie zemdlała w karecie!!

(inne panienki oglądają suknię).
FRANIA. To ładna taka forma princesse, to dodaje powagi!...

JÓZIA. Będziesz w tej sukni wyglądała jak kaczka!...
PANIENKI. O!...
JÓZIA. Cóż o! Czy ja to się niby nie znam na modzie? jak kaczka powiadam i tyle.
JULJA. Ja inaczej byłabym się na ślub ubrała. Ciemno, poważnie, bo niby czego się znowu tak cieszyć — małżeństwo to nie zabawa, to cała serja przykrości, chorób, kłótni, zdrad, Bóg wie czego!...
TOSIA. E!... Tak źle nie jest.
LILI. Najgorsze w małżeństwie to dysponowanie obiadu.
MUSZKA. Jabym się bała iść za mąż...
WSZYSTKIE. Dlaczego?
JÓZIA. To wszystko zależy od tego jak się z mężem postąpi, odrazu jak ja nie wezmę pod pantofel, to on mnie weźmie pod but.
JULJA. Co? co? pod but — jakie ty masz wyrażenia?
JÓZIA. Generalskie... pod but! więc ja jego panie dobrodzieju za łeb i już mam całe życie spokojne...
MUSZKA. Ale czy on będzie miał całe życie spokojne...
JÓZIA. Co mnie to obchodzi, ja jestem Samson i tyle...
WSZYSTKIE. Co? co? Samson?...
JÓZIA. No tak samojednik. Ach!... Pardon, egoistka, mówiąc po dystyngowanemu, byłam z wami na pensji, ale nie nauczyłam się jeść widelcem ryby, ani spać w rękawiczkach. Doprowadzam do rozpaczy moją matkę, ale nic na to nie poradzę, więc gadam tak po swojemu.
MUSZKA (spuszczając oczy). Ja znowu gdybym już musiała koniecznie wyjść za mąż, to chciałabym żeby moj mąż...

(urywa).

JÓZIA. No wyduś!
MUSZKA. E nie!
JÓZIA. Gadaj!...
MUSZKA. Był sokołem i nosił takie piórko u czapki, to tak ślicznie.

(śmieją się wszyscy).

TOSIA, (do Frani cicho). Jaka ty dzisiaj jesteś blada, Franiu!
FRANIA. Nie zważaj na to...
TOSIA. Ja wiem, wiem co ci jest, ty sobie przypominasz śmierć twojego narzeczonego i bardzo ci smutno, prawda... (Frania milczy). Ja to teraz dopiero rozumiem, Franiu jakie to musiało być dla ciebie straszne, mnie się zdaje, że gdyby tak pan Władysław zmarł to jabym go nie przeżyła.
FRANIA. Musiałabyś go przeżyć, to trudno!
TOSIA. On mnie tak kocha! patrz napisał do mnie list i pisze „ty moje słonko“.
FRANIA. Mój do mnie tak samo pisał.
MANIA. Ale jutro w kościele pamiętaj pociągnąć mnie za sobą, jak będziesz odchodzić od ołtarza.
LILI. I mnie pociągnij!
MUSZKA. Tosiu i mnie pociągnij!

(Dzieci wołają „także i mnie“).

JÓZIA. Co i was, bębny? za mąż się im śpieszy. A do elementarza. Ale to pamiętaj, Tosiu, że twoja ręka podczas wiązania stułą musi być na wierzchu; pamiętaj, inaczej on będzie nad tobą przewodził całe życie.
JULJA (siada przy fortepianie). Upokażająca niewola!...
LUNIA (nieśmiało). Dlaczego, jeśli się kocha...

(zaczerwieniona, czując wzrok wszystkich na sobie chowa twarz w ręce).

JÓZIA. Głupstwo, w małżeństwie niema miłości!
LILI. A tak; mówią, że jest tylko szacunek. Hi, hi, hi!
TOSIA. Ach, nie!... mówcie tak, proszę was — to byłoby bardzo smutno...
JULJA (zaczyna grać powoli). Powiedziałam, że małżeństwo nie jest idyllą.
WISIA (wpadając nagle pomiędzy wszystkich).. Wiecie, Ziunia się upudrowała!
ZIUNIA. Nie prawda!
WISIA. Prawda, sama słyszałam, mówiła!
ZIUNIA. Idź stąd, ty nieznośna!

(Służąca dawno wniosła tort, wino w małych kieliszkach, cukierki, pomarańcze, aby panienki jadły i piły).

MANIA. Ja gdzieś słyszałam, że małżeństwo jest grobem miłości.
LILI (pretensjonalnie). To zależy pewnie od żony. Ja sądzę, że można miłość wszędzie utrzymać!
JÓZIA. Swoją drogą, jakby mnie mąż nie kochał, to jabym mu włosy z głowy powyrywała.
ZIUNIA. A jakby był zupełnie łysy?

(Okropny chichot wśród panienek).

JÓZIA. Cicho, subordynacja, za łysego nie pójdę, mój mąż musi być!...
ZIUNIA. Rudy!

(Znowu śmiech).

JÓZIA (do Ziuni). Głupia jesteś. Już ja wiem jaki on będzie...

(Julja gra gawota, panienki powoli podchodzą do fortepianu i zaczynają nucić, najprzód Frania, za nią inne i formuje się grupa, która rozwija się w łańcuch, prowadzony przez Franię i stopniowo wzrostem aż do Wisi i Mysi i panienki gawotowym krokiem okręcają ślubną suknię, śpiewając).

Sukienko ślubna jakby lilij kwiat
Zjawiłaś się wśród nas jak cień,
Przed tobą korzy się dziewczęcy świat,
Bo jutro twój królewski dzień,
Sukienko biała jak śniegowy puch
Pamiętaj proszę o mnie też,
Sukienko biała, lekka jakby duch
I mnie w przedślubny welon bierz.

(Nagle Frania zaczyna łkać, przerywa łańcuch i taniec, biegnie do fotelu pada nań i zaczyna płakać gwałtownie — wszystkie panienki biegną ku niej).

JÓZIA. Franiu co ci się stało! Franiu!
TOSIA (cicho do panienek). Wy wiecie przecież... przypomniał jej się narzeczony... umarł... na trzy dni przed ślubem.
WSZYSTKIE. Tak, tak!...
FRANIA (powoli, jakby sama do siebie, podczas gdy panienki grupują się dokoła niej w ładnych smutnych pozach). Tak, pamiętam wszystko, ta suknia, ten gawot, on go grał zawsze, suknia była taka sama — ślub miał się odbyć za trzy dni, we środę a w niedzielę czekamy. Chodziliśmy zawsze razem do kościoła: mama, ja i on, czekamy napróżno, poszłyśmy same, potem z obiadem czekamy a jego niema. Mamcia widzi co się ze mną dzieje więc idzie, on mieszkał u brata! Mamusia dochodzi do domu — stoi masa ludzi i mówią: taki młody! taki młody. Co? jak? kto? już znaleźli nieżywego odpowiadają — mamusia biegnie i zastaje już trupa — (po chwili) zastrzelił się!... (panienki patrzą po sobie). I nikt nie wie dlaczego? — umarł ze swoją tajemnicą; zmarł; nikt nie wie, nikt się już nie dowie...

(Słychać silny trzask jakby pękającego drzewa).

PANIENKI (przerażone). O!...

(Tulą się do siebie).

MUSZKA. Może on jest tu między nami — ja słyszałam, że samobójcy nie mają po śmierci spokoju!...
JULJA. Co za niedorzeczność. Meble pękają, nic więcej...
FRANIA. A ja wierzę, że nie panno Juljo. Panią medycyna czego innego nauczyła! a mnie moje nieszczęście czego innego. Ja chcę wierzyć, że on mnie widzi! (pukanie do okna). Och!

(Dziewczyny się tulą jak stadko owiec do siebie).

MUSZKA. Nie otwierajcie!...
JÓZIA. Co za nonsens! duchy będą po ulicach chodzić (biegnie do okna, przez które ktoś wrzuca całe masy białego bzu i lilji). No to chyba zrobił ktoś żyjący, patrzcie — bzy.

(Dziewczęta biegną i podnoszą śmiejąc się i ubierają się w kwiaty).

TOSIA. To on, Władek to zrobił nikt inny!


SCENA DWUNASTA.
też same, BABUNIA, MATKA, później JANKA.
ஐ ஐ
(Panienki biegną i witają się całując panie po rękach — chwilę trwa zamieszanie, wchodzi Janka).

JANKA (ubrana biało). Przychodzę w porę? widzę właśnie trzynaście osób.
MYSIA. A! Tosina sukienka! Janka ma Tosiną sukienkę...

(Chwila milczenia).

JANKA (z wysiłkiem). Tak, Tosia była tak dobrą i podarowała mi swoją starą sukienkę, bo jestem biedna i nie mam sobie za co sprawić.

(Wita się z pannami).

TOSIA. Ależ, Janiu!...
BABUNIA. E, co tam!... potańczcie lepiej trochę.
WSZYSTKIE. Potańczymy!
ZIUNIA. Nie ma kawalerów.
BABUNIA. A tobie na co kawalerów — tańczcie jedna z drugą.
WSZYSTKIE. Ależ chętnie.

(Julja gra walca cicho — panienki zaczynają tańczyć w głębi sceny, przedtem sługa uprzątnęła manekin).

MATKA (do Janki). Napij się wina moje dziecko i zjedz trochę cukierków.
JANKA (ironicznie). Dziękuję, pani, taka dla biednej kuzynki łaskawa, proszę o trochę papieru, zabiorę co nie dojem z sobą do domu...
MATKA. Co ci jest Janka.
JANKA (z gorączkową wesołością). Mnie nic, pójdę tańczyć (do Józi). Służę ci, generale.

(Tańczy).

MATKA (do Babki). Taki strach mnie przejmuje!
BABUNIA. Dlaczego?...
MATKA. Dopiero teraz pytam się sama siebie czy dobrze robię wydając Tosię tak młodą za mąż. Patrz, między temi dziećmi, w tym tanecznym wirze trudno ją odróżnić. I jutro już żona!...
JANKA (do Józi). Pysznie tańczysz, mój generale!...
JÓZIA. Prawda? mam sznit wojskowy — ja powinnam była się urodzić lejtnantem, co?
JANKA (z gorączkową wesołością). Ale patrz generale... włożyłaś stanik z tyłu naprzód!...
JÓZIA. Guziki z przodu.
JANKA. Powinny być z tyłu... Oj ty! już z ciebie nie będzie nigdy taka Mania — patrz jak lalka — a teraz idź, idź!...
TOSIA (do Janki). Nie powinszujesz, mi Janko?
JANKA (prędko, gorączkowo korzystając z tego, że babka i matka zajęte panienkami). Owszem dam ci nawet dowód jak bardzo ci sprzyjam... Tosiu, posłuchaj mnie — ja, ja, nie mam czasu mówić ci dokładnie wszystkiego... ale zrozum, twój ślub się nie odbędzie!
TOSIA. Zerwać? dlaczego? (w tej chwili przybiega Mania i porywa Tosię do tańca — Tosia tańczy jedną turę — wyrywa się, wraca do Janki, która stoi blada jak trup na przodzie sceny). Dlaczego ja mam zerwać? dlaczego?...
JANKA. Bo Władysław nie ciebie, ale mnie kocha... bo z tobą żeni się dla posagu! rozumiesz, dla posagu?...
TOSIA (jakby gromem rażona). Nie, nie! to być nie może, to nie podobna — on mówił jeszcze wczoraj, że mnie jedną tylko w życiu kochał.
JANKA. Mnie mówił to samo, ale jeszcze przed tobą... kochaliśmy się tak bardzo... ja... ja... tyle szaleństw dla niego popełniłam. Ty nie rozumiesz, ale on miał się ze mną żenić, potem zaś przyszłaś ty, on dowiedział się o twoim posagu i porzucił mnie — porzucił...
TOSIA. Ty kłamiesz!
JANKA. Wiedziałam, że mi wierzyć nie będziesz, masz, czytaj, to są dowody — (daje jej paczkę listów) jego listy...
TOSIA (przegląda). Boże! jego pismo, tak, tak, co on pisze? moje słonko? do ciebie tak samo jak do mnie?
JANKA. Do mnie tak samo jak do ciebie...
TOSIA (oszalała z bólu). Mamo! Babciu! (biegnie do nich, obie siedzą po lewej). Patrzcie pan Władysław kochał się przedtem w Jance — porzucił ją dla mnie — to jest dla mego posagu — to są jego listy — nazywa ją słonkiem... jak mnie... ja nie mogę iść za niego!... nie mogę!...

(Rzuca się matce w objęcia, która ją tuli).

MATKA. Cicho, cicho, nie płacz! rzeczywiście to bardzo zły postępek!...
JÓZIA (głośno). Dosyć walca, będziemy tańczyć lansyera.
PANIENKI. Nikt z nas nie umie.

(Grają lansyera, panienki próbują tańczyć).

MATKA. Pokaż te listy (czyta). Rzeczywiście ta dziewczyna nie skłamała. Ach, co, teraz? co teraz? co świat powie? Otóż to, kiedy kobieta pozostanie sama nie wie co robi, kogo w dom wpuszcza.
MANIA (do Tosi). Tosiu, Tosiu, chodź potańcz z nami!
BABUNIA. Idź, Tosiu, nie trzeba zasmucać swych gości, potańcz i powróć tu za chwilę, otrzej łzy, wszystko będzie dobrze.
TOSIA. Ale jak, babciu? jak?
JÓZIA. Tosiu, czekamy! a ty, Janka?
JANKA (ironicznie). Nie, ja nie tańczę, mnie za ciasno w darowanej przez Tosię sukni.
JÓZIA. Ale co tam, chodź (chwyta Janką i ciągnie za sobą). Tańczmy menueta to ładniejsze!...
PANIENKI. Tak, menueta!

(Trzeba aby menuet rozpoczął się wtedy, kiedy babka mówić zacznie).

BABUNIA (na tle menueta łagodnym głosem. Matka obok niej, u jej kolan Tosia). Jest nas trzy w tej chwili. Trzy kobiety — trzy wieki. Młodość, wiek dojrzały i starość; przed tobą całe życie, przed tobą połowa a przedemną śmierć i gdy się właśnie dojdzie do kresu tego, na którym ja stoję to krewkość młodości odpada i widzi się życie takiem, jakiem ono jest, ni piękne, ni brzydkie; a to co my nazywamy występkami to jest takie drobne wobec majestatu śmierci — a to co się nazywa dobrem, to takie nic przy wieku trumny. Ty jeszcze, Emilio, masz porywy młodości. Ty nazywasz Władka nikczemnym, bo kochał ładną dziewczynę. Hm! mój Boże — po prawdzie powiedziawszy okazał dobry gust...
MATKA. Ależ on ją porzucił! oszukał...
BABUNIA. Ta, ta, ta, Janka nie dziecko, wiedziała co robi. Chciała być oszukiwaną i jest nią!
TOSIA. Babciu! to się musi zerwać... ja za niego nie pójdę.
BABUNIA. Czy to dlatego, aby on się ożenił z Janką? ale on się z nią nie ożeni, tylko znajdzie sobie jaką inną pannę i...
TOSIA (z płaczem). Ja nie chcę, żeby on się z kim innym żenił!
BABUNIA. A widzisz. Dziś ci łatwo powiedzieć „zerwę“ ale potem byłoby trudno, płakałabyś tak po nim jak Frania płacze po tym zabitym. Wierz mi, najpiękniejsze co jest na świecie, to umieć zapomnieć! a czas dopomoże. Wierz memu doświadczeniu!
MATKA. Ale jeśli świat się dowie — konwenanse każą zerwać.
BABUNIA. Świat się nie dowie! Dla konwenansów czynić Tosię nieszczęśliwą — to głupio, słuchaj, Tosiu, w miłości nie ten jest szczęśliwy kto jest kochany, ale ten kto kocha. Ty kochasz, więc będziesz szczęśliwą. No dajcie pokój, nie patrzcie na drobiazgi przez powiększające szkło, ale przez moje okulary, które czas i łzy oszlifowały. Nie zrywajcie, bo to sensu nie ma; gdyby dla takich przyczyn zrywać małżeństwa to należałoby tę instytucję zwinąć zupełnie (z uśmiechem), a byłaby szkoda, bo ona ma swoje dobre strony.
MATKA. Więc mama radzi, żeby...
BABUNIA. Udać, że się o niczem nie wie. Z Janką ja się załatwię; listy mi dajcie! (bierze listy i pali je kolejno) skończyło się, niema nawet o czem myśleć! (wstaje). Moje panienki nie umiecie tańczyć menueta. Choć to także nie moja epoka, ale zawsze jestem jej bliższa niż wy, moje panienki.

(Panienki przerywają tańce i otaczają babcię, przez ten czas Tosia tuli się do matki).

LILI. A jakie tańce tańczyli wtedy?
BABUNIA. Solowe, mała panienko, z szalem, kaczucżę, nóżkę trzeba było mieć wyrobioną a talię taką, żeby bransoletką się opasać.
JÓZIA. Kłaniam uniżenie; ładniebym w takiem towarzystwie wyglądała.
MANIA. A widzicie, śmiejecie się ze mnie!...
JULJA. Idź! idź! to było przed stu laty, teraz rozkrępowali kobiety z powijaków.
BABUNIA. No tańczmy, panienki!...
PANIENKI. Pani z nami?...
BABUNIA. Naturalnie, Janko, ty będziesz tańczyć ze mną.
JANKA (zmieszana). Ja?
BABUNIA. Ty — ja ci każę; tańczymy.

(Zaczynają).

WISIA (na przodzie sceny siada na fotelu sama). Tyle się wina napiłam, że mi się w głowie kręci!...
MYSIA. I mnie też (włazi także na fotel razem śpią).
TOSIA (do matki). Każesz mi zapomnieć mamo?...
MATKA. Mnie się zdaje, że babcia ma słuszność.
BABUNIA (do Janki surowo. Tańcząc gdy dojdzie na przód sceny). Ty co! nie tylko zapomniałaś o godności dziewiczej wdając się w miłostki z Władkiem, ale chciałaś jeszcze zerwać małżeństwo Tosi. — Jesteś złą dziewczyną. Ja cię podejrzewałam i radziłam dać spokój — nie usłuchałaś i teraz kto wie, może jak te róże pod twemi oczami, uwiędło szczęście życia mojej wnuczki!...
JANKA. Więc ja się miałam poświęcić? broniłam się....
BABUNIA. Nie broniłaś, nie... mściłaś się... wiedziałaś, że twoje szczęście już do nieobronienia! w tej chwili wyjdziesz ztąd, potem ja cię wyszlę do Genewy, idź na studya a nas zostaw w spokoju.
JANKA. Ja nie chcę.
BABUNIA. Pytać się nie będę, pomówię z twoją matką a teraz idź ztąd! (przerywa się menuet). Panienki, czuję się zmęczoną, tańczcie same, darujcie ale jestem stara (do Janki). Idź ztąd.
JANKA. Pójdę! (z ironią) zostawię was w trzynaście.
BABUNIA. Nieszczęście, które nam przyniosłaś, zostanie z nami i będzie czternaste... (do panienek). Panienki, Jankę głowa boli — służąca ją odprowadza do domu, pożegnaj się Janiu!

(Janka blada ze wzruszenia, Julja gra walca, panienki zaczynają tańczyć bardzo powoli i z wielkim wdziękiem; Janka kłania się zdaleka matce i wychodzi).

FRANIA (przybiega). Chodź, Tosiu, tańczyć — taki walc, to tak kołysze, tak uspakaja.
BABUNIA. Idź, Tosiu, idź!
TOSIA (patrząc na Franię). Kiedy ty, Franiu, możesz tańczyć, to i ja chyba mogę.

(Idzie tańczyć z Franią)

BABUNIA (patrzy chwilą na tańczące panienki). Jak one jeszcze będą płakać gorzko w życiu, te biedne dziewczęta! Ha! ha!... (po chwili z uśmiechem smutnym). A jak niepotrzebnie!

(Panienki tańczą ciągle walca, Julja gra, jedna z nich stoi na krzesełku i rzuca na tańczących liljami i bzem).
(Zasłona spada)
KONIEC.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Gabriela Zapolska.