Miljon posagu (Kraszewski, 1872)/Tom I/Wielka nowina

<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Miljon posagu
Pochodzenie Miljon posagu (zbiór)
Wydawca Gubrynowicz i Schmidt; Michał Glücksberg
Data wyd. 1872
Druk Kornel Piller
Miejsce wyd. Lwów, Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

WIELKA NOWINA.

— Z rana wstawszy, panu Bogu się pomodliwszy, suknie na siebie wdziawszy, herbatkę wypiłem, i że to mi dziś wypadało być u marszałka, ruszyłem za tym przeklętym interesem moim w szlacheckiej Opiece... Państwo wiedzą jaki mam interes w szlacheckiej Opiece?
— Wiemy, wiemy!
— Prykaz u mnie się dopomina zaległości, którą Bogiem i kwitem się świadczę, opłaciłem. Tandem zatachlowali sekretarz djabeł wie tam z kim, a mnie każą drugi raz opłacać. Marszałek za mną, podałem do gubernatora... i...
— Ale nowina panie Hasling...
— Powoli, idziemy do niej...
— Jechałem tedy do marszałka...
— I nie dojechałeś?
— Ale proszęż mi pozwolić mówić! nie dojechałem; dla czego nie dojechałem, zaraz się to wyklaruje.
— Tymi samymi tedy koniętami, tą samą bryczeczką, którą tu jestem, z moim chłopakiem Trofimem... jadę...
— Jedziesz i zajeżdżasz...
— A! na Boga! mówić przestanę...
— Cóż się tak rzucasz i gniewasz...
— Bo mnie to przerywanie mięsza. Na czem-że stanąłem?...
— Jedziesz — stęknął Seweryn.
— Jadę, jadę, jadę, jadę... państwo znają drogę odemnie ku Nakotom, droga piekielna! z korzenia na korzeń, z pnia na pień, z dyla na dyl, stuk, pęc, łup... okropna droga.
Jadę, jadę, przebyłem groblę do Nakotów prowadzącą, szatańską, nabiłem Trofima dobrze w plecy, za każde szturchnięcie, już widzę Nakoty, już się cieszę, że dalej przynajmniej po gładkiej drodze się posunę. Kończy się grobla, tuż karczma... stój! wytchnąć potrzeba, wyciągnąć się... Wyciągam. Aż tu... powóz przed karczmą... Patrzę... nieznajomy. Co za licho. Znam wszystkie powozy w sąsiedztwie; konie pocztowe, powóz nie wytworny, ale porządny dość, tylko że obłocony, owalany. Jakiś lokaj chodzi i tabakę zażywa, jakiś jegomość otwiera drzwiczki i wyłazi. Ja... niby za potrzebą zbliżam się, mijam. On do mnie:
— Za pozwoleniem waćpana dobrodzieja!
— Co pan rozkaże?
— Pan z tych stron?
— O milkę...
— Zna pan Górów?
— Jak moją kieszeń... przyjaciel mój pan Kulikowicz tam mieszka.
— A więcej nikt?
— A, pan krajczy!
— A więcej nikt?
— A nikt.
— A kogoż pan potrzebujesz? — pytam tedy.
— Ja tu mam, powiada, interes do — szuka pugilaresu. — Ja jak na szpilkach. Nuż tedy drabować po pugilaresie. — A tak! tak! do krajczego! do jego domu, w jego domu! Nie mógłbyś mi pan dobrodziej rozpowiedzieć drogi?
— Najchętniej, powiadam, ale pan mi za to zechcesz choć nadmienić co to za interes.
— Nie mam w tem sekretu, mówi, proszę na tabaczkę...
I dał mi tabaki, a tabakę miał wyśmienitą, że nie pamiętam kiedym taką zażywał, przymówiłem się nawet, że mi trochę dał do tabakierki... Chcą państwo sprobować? — Nikt się nie zgłosił, mówił więc dalej:
— Droga... tedy, mówię, idzie od Nakotów, podle dworu, przy Lamusie kręto w prawo na las. W lesie będzie krzyż, u krzyża dwie drogi, weźmiecie się prawą, prosto, prosto do wsi... Od tej wsi, minąwszy trzecią chatę, u starej gruszy...
— Przecież tę drogę wiemy... panie Hasling.
— Ale słuchajcież państwo... na czem stanąłem? A! podle gruszy tedy... podle gruszy w prawo ku błotku na grobelkę, grobelką wprost do pierwszego mostku, potem za mostkiem na lewo i jak strzelił do Górowa. A w Górowie dwa dwory, nowy pana Kulikowicza, stary z drzewami krajczego.
— A teraz powiedz mi pan co za interes?
— Pan jesteś sąsiadem? mówi...
— Jestem.
— Ciesz-że się...
— Bardzo mi przyjemnie, że się mogę cieszyć... ale z czego?
— Z tego, powiada, że oto pani wojewodzina za granicą Bogu ducha oddała, bezdzietnie i bez testamentu.
— A dla czegóż mnie to ma cieszyć?
— Skutkiem tego ogromny, kilka miljonów złotych wynoszący majątek, spada na synowicę krajczego i pannę Scholastykę...
Wszyscy krzyknęli z podziwieniem.
— Panie Hasling, to bajka, to być nie może! kilkadziesiąt tysięcy, niech sto, ale miljony! Słyszeliśmy o wojewodzinie, ona nie miała takiego majątku. Co się panu dzieje, on żartował z waćpana.
— Gadajcie zdrowi, nie jestem i ja w ciemię bity. Mówię tedy: Żartujesz ze mnie wać pan dobrodziej, to być nie może. A on ad acta do kieszeni i prezentuje mi papier stemplowany, w którym stoi wyraźnie: trzy miljony kilkakroć extra mobiljów...
— A co! nie nowina! — zawołał.
Frasunek, kłopot, zdziwienie, niedowiarstwo, odmalowało się na wszystkich twarzach. Jeden Seweryn pobladł bardzo i musiał się zeprzeć na poręczu krzesła. Jejmość chodzić poczęła zamyślona, jegomość ręce załamał i śmiał się; a pan Teodor czuba muskał i poświstywał.
— Ja zawsze mówiłem — odezwał się — że to było niegodnie, nie pięknie takie awantury wyrabiać, jawne niegrzeczności pannie Scholastyce i pannie Marjannie.
— Cha! cha! — rozśmiał się Hasling — a kto ich więcej narobił od państwa. To ja się tylko za nich zawsze ujmowałem, żaden z moich synów do tego się nie wmięszał.
— Już co to, to wierutne bajki — gorąco zakrzyczała jejmość — żebyśmy co im zrobili, bo... zawsze byłam dla nich grzeczną.
— I ja — dodał jegomość — świadczę się całem sąsiedztwem.
— I ja — rzekł Hasling — do mnie nie mogą mieć żadnej urazy.
Twarz pana Teodora mówiła wyraźnie choć cicho:
— Pójdę i zwyciężę...
— Bo też to były niegodne te prześladowania — dodał jegomość. — To dobra familja, bardzo zacni ludzie!
— Oho! a pamiętasz pan — zawołał Hasling — coście o nich mówili nie dalej jak przeszłej niedzieli?
— Co? my? a proszęż nie bałamucić, jeszcze by kto doniósł, na co sobie mamy robić nieprzyjaciół?
— Panie Hasling! panie Hasling! to się nie godzi! — Hasling ruszył tylko ramionami.
— Moje sumienie czyste — rzekł — nigdy ani ja, ani żadna z moich córek nie odmówiła pannie Marji i Scholastyce miejsca w swojej ławce.
— A któż im odmówił? — spytała kwaśno Doliwowa i ruszyła ramionami sobie. — Zresztą co nam do tego, że pobogacieją... nam to ni śmierdzi ni pachnie.
Pomimo tak wyraźnego zapewnienia, niepokój widoczny na twarzach wszystkich zdradzał, jaki w tym wypadku udział brali. Seweryn, którego wiadomość ta jak kosą podcięła, byłby natychmiast uciekł, ale lękał się, żeby go nie posądzono, iż chce wszystkich uprzedzić do Górowa.
Hasling wypiwszy herbatę, zabierał się jechać nie wiadomo czy dalej dokąd z nowiną, czy prosto do domu, gdy nadbiegł piechotą z bliskiego dworku w płóciennym surduciku, takich-że spodniach i czapce, z fajką na krótkim cybuszku pan Fabjan. Wieść piorunem lecąca doszła była już do niego, chciał się spotkać z Haslingiem i z własnych ust jego dowiedzieć, czy to prawda była, z czem do niego przyjechał arędarz z Nakotów.
Ukazanie się pana Fabjana przyjęła jejmość ruszeniem ramion z nieukontentowaniem.
— Nie wiedzieć na co ma to się tak rozchodzić — mruknęła.
A wykrzyknik ten nie był bez pewnej rachuby.
— Prawda? — spytał na progu pan Fabjan. — Dobry wieczór państwu! prawda to panie Hasling, co mi mówił arędarz z Nakotów?
— Jak mnie widzisz żywego!
— Ale niech-no mnie pan opowie.
— Posłuchaj... Rano wstawszy...
— E! najniższy sługa, pan zaczyna od rana! niech mi pan powie kwint-esencję! Panna Marjanna miljonowa?
— Nietylko panna Marjanna, ale i Scholastyka.
— Osobliwsza rzecz — zawołał chodząc po pokoju zamyślony przybyły.
Pani Doliwowa odezwała się z kanapy:
— Teraz musisz pan żałować i za siebie i za matkę, żeście tym biednym pannom tyle nadokuczali.
— Ja? — rzekł zatrzymując się nagle Fabjan — ja?
— Pytam się któż więcej? Juściż nie my!
— Ani my, szanowna pani! Moja matka do łez się zawsze rozczulała ich pozycją.
— A nie puszczała ich usiąść przy sobie w kościele — dodał Hasling.
— Nigdy! to są potwarze! — zawołał młody chłopiec — szanowaliśmy...
— A coś pan im i krajczemu nawygadywał na kościelnych schodach, nie dalej jak na pierwszy dzień wielkanocy?
— Ja? — powtórzył Pokotyło — ja? niech się pani spyta, kto tam pierwszy grał rolę!
— Mój syn nadto dobrze jest wychowany — odezwała się z urazą pani Doliwowa — żeby się miał mięszać do takich awantur? my umiemy szanować nieszczęśliwych.
Spór ten groził przerodzeniem się w formalną kłótnię, gdy z drugiej strony nadbiegł stryj pana Fabjana, porucznik Pokotyło; zdyszany, spocony i ledwie mówić mogący.
— Słyszeliście państwo — krzyknął w progu — nowinę osobliwszą... nowinę...
Gospodyni domu wyraźne okazała nieukontentowanie.
— Patrzcie, już wszyscy wiedzą! — I odwróciła się od wchodzącego.
— Nowina taka, że do wiary niepodobna.
— Ja pierwszy ją miałem — przerwał pan Hasling.
— I to prawda?
— Sam widziałem tego prawnika, co pojechał do Górowa.
— Sam widziałeś?
— I pokazywał mi papiery.
— Papier — kwaśno przerwała Doliwowa — jeden tylko papier, powiadałeś?
— Papier czy papiery, dość, że czytałem, miljony.
— A! jak-że się cieszę! — zawołał porucznik — teraz zostaną zawstydzeni wszyscy, co tę nieszczęśliwą familję prześladowali! my tylko z Fabjanem wierni byliśmy nieszczęściu.
Przytomni parsknęli, porucznik osłupiał.
— Co to znaczy?
— Cha! cha! cha! — trzymając się za boki wołał Hasling — teraz wszyscy są dla nich z przyjaźnią i szacunkiem.
Sąsiedzi rzucali na siebie oczyma ognistemi, a pani Doliwowa wyszła czerwona od gniewu do drugiego pokoju, kiwając na syna.
— Mój Teodorku — szepnęła mu — wyprawcie tam jak możecie tych gości... potrzeba się nam naradzić, rzecz nie cierpiąca zwłoki.
— Co mama każe?
— Trzeba ci pomyśleć, żebyś był pierwszy w Górowie, niby o niczem nie wiedząc. Teraz wszyscy rzucą się tam jak krucy na pastwę! Chciwość obrzydliwa już nimi miota! Szkaradni ludzie! Nam trzeba z taktem i głową postępować. Mój Teodorku, jesteś młody, chwała Bogu przystojny, dobrego rodu, pięknego wychowania; pannie się podobasz łatwo... nie godzi się takiej zręczności opuszczać. Ale nadewszystko o to chodzi, żebyś był wprzód nim inni; i niby nie wiedząc o spadku. Ja także będę. Trzeba się nam naradzić, jak tylko się rozjadą, powiedz ojcu na ucho, żeby ich broń Boże nie zatrzymywał na wieczerzę... broń Boże! słyszysz? musimy się naradzić!
Szybko wrzuciwszy tę myśl synowi w ucho, pani Doliwowa weszła bokiem do pokoju i siadła z miną obojętności zupełnej na kanapie.
Żwawa sprzeczka tymczasem zajmowała przytomnych, nikt teraz przyznać się nie chciał do prześladowań i niegrzeczności, każdy je zwalał na sąsiada. Skutkiem tego zrzucania z jednego na drugiego, skończyło się, że nieprzytomny Kulikowicz musiał wszystko wziąć na swoje plecy.
Ledwie tak uradzono, gdy wózek Kulikowicza stanął przed domem.
— A to kara Boża! nasłanie! — zawołała jejmość.
Jeszcze w sieni Kulikowicz już wołał:
— Prawda to? prawda to? — a Hasling śmiejąc się odpowiedział mu:
— Sam widziałem, czytałem, mówiłem i tabakę zażywałem.
— Osobliwsza rzecz! Upadam do nóg pani dobrodziejki... Ot! niesłychany wypadek.
W tem postrzegłszy Seweryna dodał:
— Nasze układy za nic, ja nigdy nie upierałem się, żeby odzyskać prędko moje. Tyle byłem powolny!
Seweryn się uśmiechnął.
— Alboż nie? Nikt lepiej nie życzył domowi krajczego... dałem im dowody.
— To prawda! — rzekł stary Doliwa.
— Sąsiadując w Górowie, nigdy im nie naprzykrzałem się jak inni, zawsze.
— A trzoda krojczego do tej pory u pana.
— To bez mojej wiadomości! Ekonom... głupi ekonom; zawszem mu wmawiał delikatność! W każdym interesie delikatność to pierwsza rzecz! Ale z tymi gburami!
— Oj! prawda, że z gburami — zawołała rozgniewana pani domu, wstając znowu z kanapy i wywołując Teodora.
— Teodorku! — rzekła szybko. — Już widzę co to się święci! Nam koniecznie potrzeba wszystkich uprzedzić! Ja ci powiadam, że teraz wszyscy pójdą w konkury, a ten podły diaczek Kulikowicz gotów do panny Scholastyki smalić cholewki. Na jutro każ przygotować sobie nasz kocz... jedź z ojcem. Już ja ojca nasztywtuję. Pamiętaj że nic nie wiecie... nie wiecie o sukcesji! Weźmiesz frak nowy od Sokołowskiego, liberją, konie pójdą gniade! Każę cię ufryzować... a bądź wesół i grzeczny... Cała rzecz, abyś w oko wpadł pannie i potrafił z siebie zrzucić różne tam drobne niegrzeczności, które z płochości i cudzego poduszczenia mogło się zrobić... Bo może tam co i było, mówiąc między nami!
— O! i dobrze było! — rzekł wzdychając pan Teodor, — gdybym był mógł przewidzieć!
— Gdybym była przewidziała! — stękając dodała Doliwowa, — dawnobym u nich była z wizytą... Ale człowiek nigdy się w porę niczego nie domyśli. Teraz tylko żywo, a jeszcze możemy drugich uprzedzić! A teraz żeby się nie domyślali nadaremnie jakich konszachtów... wracajmy do pokoju!
Gdy się to dzieje, porucznik Pokotyło żywo żegna państwa Doliwów i uchodzi uprowadzając z sobą synowca... wychodzą za bramę, chwyta za rękę Fahjana.
— Duszeczko — powiada po cichu — jutro do Górowa my z tobą, weźmiesz z sobą muzyczkę. Trzeba korzystać z pory, ja do panny Scholastyki, ty do pięknej Marysi. A tak, jak gdyby nigdy nic! jakbyśmy nic o tej szalonej sukcesji nie wiedzieli! Rozumiesz?... Chwała Bogu że do tych prześladowań podłych nie należeliśmy! Niech teraz żałują ci co w nie palce umoczyli, my nie mamy sobie nic do wyrzucenia.
— Djabła tam stryjaszku, — rzekł naiwnie pan Fabjan. — A owe śmiechy w niedzielę...
— Alboż to ja?
— Ani ja!
— Juściż! to Kulikowicz wszystko robił.
— Nigdyśmy nie byli w Górowie...
— Ja znam trochę krajczego, znajdziemy pretekst. Cała rzecz żeby innych uprzedzić.
— I myśli stryj, że co wskóramy?
— Kochanku! zobaczysz. Niedarmo głowę noszę na karku! Cała rzecz żeby innych uprzedzić, bo to chciwcy, bo to się zaraz tłumem zleci teraz do Górowa... ale my niby nic nie wiemy o tem...
Byli właśnie naprzeciw dworku pani Pokotyło, matki Fabjana i zatoczyli się w dziedziniec.
Patrjarchalny to był jeszcze dziedziniec, ubrany jak Bóg przykazał, w to co do gospodarstwa posługiwało... rzędem naiwnie na soszkach bieliły się motki, tuż na trawie schły czarne hładysze od mleka, dalej próżne nasypki i wywrócone beczki gawroniły się w górę. Między dwoma staremi drzewami sznur zaciągniony utrzymywał świeżo wymytą i schnącą bieliznę... Na ganku, na ławeczce, pani Pokotyło w szlafroczku perkalikowym, siedziała i motała nici dla agitacji. Nieopodal od niej chłopak bosy, wiązał niewód. Klucznica dawała jeść indyczętom, z wielką uwagą, aby sobie nosów nie porozbijały na miękkiej trawce.
Porucznik ciągnący za sobą pana Fabjana, posunął się żywo do ganku.
— A jak się pan brat miewa?
— Dobry wieczór Jejmości.
— A wie mama nowinę?
— Co za nowinę?
— O sukcesji?
— Na nas! — podskakując zerwała się staruszka.
— Ba, żebyż! ale na pannę Marjannę i Scholastykę, miljony!
— Jezu Chryste mój panie, a tóż zkąd?
— Prawdziwie jak z nieba! ktoś tam umarł... i...
— Otóż tobie śmiech! a tyleśmy się nadrwili z nich!
— My, kochana mamo?
— A juściż kochanku!
— My! nigdy, — zawołał pan Fabjan. — Nawet mama zawsze miała litość nad nimi i wybierała się do nich z wizytą...
— Ja! Fabku? w imię ojca...
— My jutro, — rzekł z cicha porucznik — jedziemy, trzeba z czasu korzystać. Prowadzę Fabjana do Marji... Potrafi się podobać!
— A! ten kotek kochany, komu by się on nie podobał! — składając ręce zawołała matka.
— Ja... przyznam się bratowej... także trochę myślę.
Panna Scholastyka, nie stara jeszcze, a ja...
— Niewiedzieć co! niewiedzieć co! — śmiejąc się do rozpuku i klaskając rękami poczęła wołać stara jejmość. — A to cała komedja (pani Pokotyło była rodem z Galicji i dla tego mówiła cała komedja.) — Ty! panie bracie! z panną Scholastyką! Cha! cha!
Porucznik cofnął się obrażony widocznie.
— Cóż to tak zabawnego?
— A niechajżeż Fabcio do tej ślicznej Maryni (bo ja zawsze mówiłam, że Marynia śliczna panienka), ale tobie panie bracie...
— Pani bratowa żartujesz sobie ze mnie?
— Ale bo panie poruczniku!
— Cóż mi brak?
— Ale panna Scholastyka, brataniu?
— Ot... powiem szczerze, że jeszcze wcale przystojna i co więcej, rozsądna bardzo; a grunt w małżeństwie na rozsądku, nie piękności.
Stara ruszyła ramionami, porucznik ciągnął dalej.
— Tak tedy, jutro rano jedziemy z Fabjanem.
— Trzeba nam się tylko naradzić jak. Oto jednym moim powozikiem sprzężeni nasze konie do maści, moich gniadych para, waszych para, moje klacze w lejc...
— Ale moje w dyszlu nie chodzą...
— A! i moje...
— A cóż będzie...
— Pojedziemy nie maścistemi... Wasan masz w co ubrać porządnie człowieka?
— Po kozacku!
— Dobrze, to teraz w książęcych domach się praktykuje... po kozacku...
— Poczekajcież no — przerwała jejmość, — trzeba dla Fabcia kazać wyprać i wyprasować maniszkę...
I wyszła.
— A nadewszystko — dodał porucznik — cicho! sza! Jedziemy niby gdzieindziej, wstępujemy, a o sukcesji nic nie wiemy!
— Dobrze stryjaszku!
— Dobra noc.
I porucznik pospieszył do domu.
Wszyscy powoli rozjechali się od państwa Doliwów, miotani jednemi myślami i z jednym prawie projektem.
Hasling pospieszył do swojej wioseczki, gadając do siebie przez cały czas drogi...
— Jadę do domu... starszego syna biorę i jutro do Górowa. Choć jestem wdowiec ale wyglądam Bogu dzięka i... nie zgorzej. Gdzie porucznikowi do mnie, choć podobno młodszy! Cicho! rano, niby nic, z Adamem ruszymy... Adam chłopiec piękny, dla Marji pretendent! Ja sobie do panny Scholastyki... Zawsze miałem jakiś dla niej szacunek i sympatją! Dobraż bo to panna! i głowa nie lada! Krajczy choć do rany przyłożyć. Bardzo godni ludzie. Adam się podoba! oto! dziewica z Śliwina szaleje za nim! chłopiec jak róża... A to się tam teraz konkurenci posypią!
Ledwie był w dziedzińcu, zeskoczył z bryczki i nie mogąc tajemnicy utrzymać w sobie, kłusem pobiegł do domku.
Dwór Haslingów stał w Olszynie starej. Była to szlachecka zagroda, na lewo i prawo wsią otoczona, z sadem, lamusami, sernikiem, stodołą itd.
Drewniany mieszkalny dwór o dwóch gankach, z pochylonym dachem, otoczony płotkiem z brzeziny, w którym rosły malwy i słoneczniki wspaniałe, trochę był z jednej strony zasunął się w ziemię. Dwie panny Hasling w białych spódniczkach i kaftanikach czy kacawejkach perkalikowych, używały świeżego powietrza koło domu. Ujrzawszy ojca podbiegły ku niemu.
— Adam w domu? — zawołał zdyszany...
— Nie ma!
— Ot tobie na! a gdzie?
— W Śliwinie...
— Tak! przy owej piękności! a tu! a wy nic nie wiecie!
— Cóż mamy wiedzieć?
— Chodźcie, chodźcie do pokoju! To mówiąc wpadł w ganek na lewo, potknął się na siedzącym w progu kocie, klnął i wpadł uderzając głową o nizkie drzwi, do tak zwanego bawialnego pokoju.
Pokój ten z prostym półapem, na którym belki bez ceremonji wyciągały się z prostą ale czystą podłogą, wybielony świeżo, miał piec kaflowy i kominek zamurowany z parawanikiem szytym ręką starszej córki. Na gzymsie komina leżały dwie żółte tykwy i stali dwaj chińczycy gipsowi, kiwający głowami. Papuga podobno, pstro malowana patrzała w oknie. Hurmem się do niej parobcy schodzili, gdy głową kiwała. Lusterko w ramkach mahoniowych od tualety zdobiło komin o alabastrowych kolumnach, z bukietem kwiatów na czole.
Na ścianach dwa ogromne oprawne za szkła arkusze, z cyframi ojca, przez przywiązanych synów odmalowanemi i ofiarowanemi na imieniny jego; wykrzyknikiem Vivat, i palącą się na ołtarzach wdzięczności ofertą uczuć życzliwych, jaśniały.
Dwie rysowane kredką głowy, obok nich umieszczone, talent Haslingów młodych silniej jeszcze dowodziły. Białe firanki z czerwoną frendzlą zwieszały się u trzech okien. W kącie komoda czeczotkowa ubrana w filiżanki, kieliszki, dwa lichtarze i tacę czerwoną, wespół z nowym samowarem, miejsce najwidniejsze zajmowała.
Tu stał i cybuch paciorkami szyty i wszystko, co dom miał najwytworniejszego na pokaz.
Ojciec padł na krzesło ze znużenia i począł stojącym opowiadać córkom, nieprzebaczając najdrobniejszym szczegółom. Panny Wanda i Irena łamały ręce i wykrzykiwały.
— A! papo! a! osobliwość! a! oto zdarzenie!
— Niechaj Omelko siada na gniadego i jedzie za Adamem do Śliwina, żeby zaraz powracał.
— Siodło zabrał gumienny.
— Niech jedzie oklep.
— I gniady kula, — uchylając drzwi odezwał się Omelko sam.
— To siadaj na dropiatą...
— A to co? — rzekł parobek pokazując bose nogi.
— Pożycz butów u Franciszka.
— O! właśnie on da!
— Powiedz że ja kazałem.
— Wiele to pomoże!
— Ireno! — zawołał Hasling — ty to ułatwisz, idź, daj Franciszkowi wódki kieliszek i niech Omelko zaraz jedzie, słyszysz? w ten moment!
— A i mnie kieliszek wódki — rzekł stojący we drzwiach.
— Jak powrócisz dwa! — heroicznie rękę podnosząc zawołał pan — i groszy dziesięć.
— No! to jadę! ale panny świadkami co pan obiecał.
— Jedź, a wracaj z panem Adamem... słyszysz!
— Duchem, prę i wracam!
— A Juljan? — spytał ojciec.
— Juljan poszedł na polowanie.
— A prędzej, — dodała Wanda, — że koło bab co pszenicę dopielają.
— O! to najprędzej — potwierdził ojciec, — zwłaszcza jeśli tam jest Chwedora.
— A! jakże, jest!
— Pewniuteńko koło niej! oj! szaławiła! szaławiła!
Panny uśmiechnęły się odwracając skromnie.
— Ot i Juljan! — zawołała Wanda.
Ogromny chłop, z fuzją na plecach i maleńką fajeczką w zębach wtoczył się do pokoju, mrucząc jakąś piosenkę. Ubranie jego świadczyło, że wracał z polowania.
— Wiesz Juljanie, — zawołał szybko ojciec.
— Wiesz Juljanie, — zawołały obie panny.
— A co? — spytał nie uchyliwszy głowy myśliwy.
Tu Hasling począł mówić żywo, panny sobie, słowem ledwie się zrozumieć było można.
— A dla czegoż to papa posłał za Adamem? — wycedził Juljan przez zęby, — spotkałem Omelka na dropiatej galopem. Klaczy zbawi.
— Bo jutro jedziemy z nim do Górowa.
— A dla czegoż z nim? Patrzajcie! — dodał — zawsze taki starszy u ojca lepszy, a ja...
— Już, już, poczniesz swoje!
— A pewnie że pocznę! Cóż to ja gorszego, żebym nie mógł jechać do Górowa! Adam się bałamuci, a ja...
— A ty latasz za tą...
— Kto to ojcu powiedział?
— Myślisz że nie widziałem?
— No! a gdyby i tak było? Co to ma jedno do drugiego. A ojciec jedzie do panny Scholastyki.
— A tobie dudku co do tego?
— Do tego! albo i do tego! A co na to powie...
— A! trutniu ty jeden! ty jakiś! — zapyrzony krzyknął ojciec, dam ja ci tu.
— Otóż to tak zawsze, — mówił Juljan — a Adam...
Jak na toż i Adam się w tej chwili przystawił i wszedł do pokoju. Był to drugi tom Juljana z tą tylko różnicą, że dłuższe wąsy i barczystsze plecy.
— Ojciec posyłał za mną? — spytał w progu.
— Bo latasz nie wiedzieć gdzie, a tu...
I znowu poczęło się opowiadanie.
Juljan chodził i mruczał po niedźwiedziemu; nareszcie zwrócił się do brata.
— Kiedy ty pojedziesz, czemu ja nie mam jechać?
— A jedź sobie!
— A jedź sobie! — dorzucił ojciec; — tylko że na mojej bryczce nas dwóch więcej nie siądzie.
Juljan wyszedł trzaskając drzwiami za sobą. Zaczęła się narada między ojcem, synem a starszemi córkami; Adam pokręcał wąsa i z tą ufnością jaką wzbudza świeże jeszcze szczęście, uśmiechał się pewnym będąc, że Marją jednem podbije wejrzeniem.
— Spuść się na mnie ojcze, — mówił, — już damy sobie rady, wiemy jak gdzie począć.
— O! ten łotr Adam. — dodała Wanda uśmiechając się, — takie ma szczęście.
— A gdyby się udało — rzekł ojciec, — skaptować jeszcze pannę Scholastykę! wyobraźcie sobie! miljony!
Z tą myślą szczęśliwą i różowemi nadziejami, rozeszli się przygotowywać do jutrzejszej podróży. My powróćmy do Doliwów, u których wielka po wyjeździe Seweryna i Kulikowicza toczy się narada.
Jejmość prezyduje, Teodor pomaga, a poczciwe ojczysko, siedząc wedle zwyczaju zimowego pod piecem, palcami kręci i głową i uśmiecha się.
— Dobry to koncept jejmości — powiada, — gdyby nie dać im poznać że wiemy o sukcesji, nic! nic! wizyta... wizyta!
Ale oni teraz głowy zadrą!...
— Czemuż nie! — przerwała jejmość — miljony! Ale dzięki Bogu, mamy także coś za sobą, Teodorek się udał... Nie może się nie podobać Marji! A ród nasz, a ton na którym żyjemy... gdzie drugi dom podobny naszemu w sąsiedztwie?
— Co to, to prawda, — naiwnie wynurzył się pan Doliwa, — gdzie taki salon jak jejmości? gdzie co podobnego? ja jestem pewny, że teraz wszyscy tam do Górowa jak kruki nalecą, ale nie mamy się co lękać rywalów.
— A Seweryn? — przerwał Teodor, — on oddawna stara się i...
— Dajże już pokój! — z gniewem odparła matka, — najprzód, co on ma? nic nie ma, dzierżawca; i powtóre, co za ton? co za mina? gdzież porównanie do ciebie?
— O tem nie mówię — z głębokiem uszanowaniem dla siebie, przeglądając się w zwierciedle, rzekł Teodor, — ale on zawsze był ze strony Górowa i z nimi, oddawna bywa.
— To nic! a myż byliśmy przeciw nich?
— Toż gdybyśmy chcieli, takżebyśmy potrafili upokorzyć. Nam to łatwiej było niż komu innemu; a przecież nie nadużyliśmy naszej wyższości. Zresztą bądź spokojny. Ja sama tam będę i ja to biorę na siebie, ty tylko pannę rozkochaj.
Gdy Doliwowie radzą, konie sprzęgają, powóz myją i trzepią; Kulikowicz jedzie wprost do Górowa, do swego dworku, w czarnych myślach, podskakuje na bryczce i w głowę się bije.
— A! gdybym się mógł domyśleć... Zrób mene weszczym, budu bohatym! Teraz obrażeni być mogą na mnie, chociaż doprawdy nie ma za co; już lepszego sąsiada trudno. A i na te piętnaście tysięcy tak dawno czekam, i cicho siedzę.
Przecież kiedy nikt nie myślał o Marji, ja się już jej oświadczałem, to coś znaczy. Mam za sobą prioritas której nikt tutaj nie ma. Lichowi nadało te bydło zabrać, ale dziś jeszcze wieczór odeszlę... i grzeczny list napiszę, niby nic nie wiem. To może być z dobrym skutkiem; bo wszystkich uprzedzę... Z oczów Doliwom patrzało, że myślą syna swatać, ale zjedzą... potrafię im usłużyć i dowieść, że wszystkie te sceny były z poduszczenia samej jejmości.
I to dobrze że ich mam pod bokiem, będę teraz mieszkał w Górowie i na wszystko patrzał. Zresztą, gdyby Marja nie chciała? Gdyby nie chciała?
Wszakże panna Scholastyka sama mi się oświadczyła. Mam świadków... było tak. Jeszcze nie stara wcale i... Jeśli ma w istocie miljon, a jak Hasling powiada, to przeszło półtora... dla czego bym się z nią nie ożenił? Należałoby sprawić sobie frak nowy. Hę? A nuż z tego nic nie będzie i nadaremnie się wyekspensuję? Granatowy jeszcze niczego. Dziś tedy bydło odeślę, bo jechać późno i niewypada, a jutro rano...
— E! kto wie! może i nienajgorzej moje interesa stoją!
Tak myśląc, ważąc, rozbierając, dojechał do Górowa Kulikowicz, i nie wchodząc do domu, pobiegł do ekonoma żeby bydło odesłać krajczemu.
Ale na nieszczęście, wedle dyspozycji trzoda odesłana została już do taksy. Kulikowicz mało się nie wściekł. Trzech konnych posłano aby je zawrócić. Ekonom nie mogąc pojąć co się dzieje, sam pojechał za nią.
A Seweryn?
On siadł na konia i pożegnawszy stojącego w ganku Teodora, puścił się kłusem do domu. Młody Doliwa, nie bez celu wyprowadzał go tak grzecznie, chciał zobaczyć, czy nie zwróci się do Górowa. Lecz gdy wszyscy tak pędzą w tę stronę, Seweryn smutny, blady, zgryziony, z bolem głowy powraca do domu. Co dla innych było ponętą, jemu się nie przełamaną stawi przeszkodą? Mógłżeby on, ubogi, sięgnąć po rękę kobiety, która dając siebie, da bogactwa? Marja mnie nie kocha! powtarza ciągle, Marja obojętną jest dla mnie.
Dopóki mogłem im dopomódz, dopóki byłem im potrzebny, nie opuściłem: teraz jestem wolny.
Z uśmiechem gorzkim na ustach, myśli o jutrze, o tem natrętnem, bezwzględnem parciu się wszystkich tam, gdzie niedawno szyderstwy tylko, prześladowaniem i nielitościwą wzgardą biegli wyścigając się, na męczeństwo biednej rodziny. Teraz krajczy jest dla nich szanownym starcem, panna Scholastyka pełną rozsądku osobą, Marja aniołem piękności i dobroci.
Kulikowicz nawet należy do szeregu pretendentów... Przebiegając myślą wypadki dnia całego, zamyślony staje przed domem Seweryn... Szczęściem, kobiety ze wsi, chorzy, ubodzy czekali na niego, musiał zapomnieć i o sobie i sąsiadach, zwracając się ku nim.

KONIEC TOMU PIERWSZEGO.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.