Na prowincyi (Orzeszkowa)/Część II/II

<<< Dane tekstu >>>
Autor Eliza Orzeszkowa
Tytuł Na prowincyi
Podtytuł Powieść
Wydawca S. Lewental
Data wyd. 1884
Druk S. Lewental
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na commons
Inne Cała część druga
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
II.
Młode małżeństwo.

Idziesz sobie drogą życia powoli, z trudnością, — jak wiadomo, idzie się zwykle po grudzie i słocie, — a w podróży, dla rozrywki lub korzyści, przypatrujesz się postaciom i fizyognomiom tłumu spółtowarzyszy, którzy wędrują razem z tobą, mniéj lub więcéj podobni do ciebie, ale niezawodnie dążą do tego samego celu, który u kresu stoi blady i niemy, a nazywa się — śmierć. Patrzysz więc na jednych, którzy postępują jęcząc i stękając za każdym krokiem, na innych, którzy każdą piędź przebytéj ziemi oblewają łzami z pod serca wytoczonemi, na innych, co ciągną za sobą nieustannie ciężki pług pracy, a oczyma pełnemi miłości patrzą wkoło lub z nadzieją podnoszą je ku niebu, i na takich, co pełzają po ziemi, niby brudne płazy, tarzając się w błocie i kurzu, i na innych jeszcze, którzy, skacząc, jak pliszki, i podlatując, jak motyle, z pustym śmiechem i hulaszczą pieśnią przechodzą połowę drogi, a potém padają znużeni w bólach i z uśmiechem niewiary na ustach dopełzają do wszystkim wspólnego celu. Patrzysz na to wszystko i myślisz sobie: mój Boże! jakże oni wszyscy biedni, smutni lub wstrętni. Ci skrwawione serce niosą na twarzach; ci uginają się pod ciężarem pracy, dla któréj nagroda daleka; tamci, ot skaczą i śpiewają, lecz tuż, tuż upadną i będą najnieszczęśliwsi, bo w sercach nie zostanie im ani jedna iskra poczciwéj miłości, a natomiast napełnione one będą bezmierném szyderstwem. I cóż więc prawiono mi o cudach téj ziemi, gdym w dzieciństwie oczy dopiéro na świat otwierał? Gdzież to wesele, te blaski, te szczęścia chwile rozliczne, o których śniłem, gdy mi po-raz piérwszy dusza młodym ogniem zawrzała? Co pocieszy wzrok mój? na czém spocznie oko? czém się zachwyci serce? Gdy tak idziesz i dumasz, przelatuje obok ciebie cudowne zjawisko. To dwoje ludzi, mężczyzna i kobieta. Zdaje się, że idą po ziemi, a jednak nie dotykają jéj; lecą, lecą, owiani różanemi chmurami, które zakrywają przed nimi świat cały, tak, że on już ją tylko, a ona jego widziéć może. Oczu ani ku ziemi spuszczają, ani ich wznoszą do nieba, ale tylko ciągle, z zachwytem wpatrują się wzajem w swe twarze. On kibić jéj ujmuje ramieniem, ona rękę na jego czole złożyła, a usta złączone pocałunkiem...
Mówisz do nich, nie słyszą... zachodzisz im drogę, mijają cię, jak-byś był nędznym robakiem w obliczu ich promiennéj światłości... i do tego stopnia są zatopieni w sobie, że gdybyś nawet do kobiety zawołał: piękna! nie zwróci się ku tobie, gdybyś przed mężczyzną postawił najczarowniejszą z kobiet na ziemi, ani spojrzy na nią... Na czołach ich gloria szczęścia, u ramion skrzydła, splecione z miłości i zachwytów, z ust połączonych pocałunkiem tryskają płomienie...
Patrzysz zdziwiony, zachwycony i pytasz spółtowarzyszy: co to za świetne zjawisko? kto są ci półbogowie, co śmią blaskiem szczęścia zaćmiewać oczy cierpiących, zmęczonych, smutnych.
Słyszysz odpowiedź: to młode małżeństwo!
I wszystkie otaczające piersi połączą się westchnieniem, wydając okrzyk: szczęśliwi!
Chcesz znać dzieje tych dwojga w niebo-branych? Oto są one: On był młody i ona była młoda, posiadali wdzięki młodości i serca młode, spotkali się, uczuli do siebie pociąg wzajemny, z razu silny, potém silniejszy, potém najsilniejszy, powiedzieli sobie wzajemnie kocham! poszli do stopni Ołtarza. Ksiądz związał ręce, rzucili się sobie w objęcia i odtąd lecą przez świat rozkochani, bezpamiętnie...
Pytasz, czy przejrzeli się wzajem do głębi? czy dusze ich takim samym pocałunkiem złączone, jak usta? Nie, bo gdyby tak było, nie widział-byś ich zachwytów, skryły-by się one przed wszelkim wzrokiem głęboko, jak kryje się zwykle każde głębokie uczucie...
Pytasz, czy dawno lecą tak? — Tydzień, miesiąc może. — Czy długo tak leciéć będą? — Rok jeszcze najdłużéj. — A potém co? — Potém rozplotą się ramiona, odwrócą od siebie usta i serca i, zamiast leciéć, będą wlec się po ziemi, kulejąc i stękając...
Czémże więc jest to uczucie, które dziś tak spaja ich i unosi? — Szałem ciał, w którym dusze nie mają żadnego udziału...
Czémże ich szczęście na tym szale oparte? — Bańką mydlaną, która błyszczy barwami tęczy, ale nim godzina upłynie na zegarze wieków, pęknie, stopnieje bez śladu.
Przyjm to sobie za zasadę, badawczy wędrowcze, że jeżeli ujrzysz młode małżeństwo, zwracające na siebie wszystkie oczy gorączkową siłą swego rozkochania, jeśli ujrzysz częste pocałunki i ciągłe a widoczne zachwyty, jeśli śród tych zachwytów zobaczysz powagę na czole mężczyzny, a zamyślenie w oczach kobiety; nie mów o ludziach tych: szczęśliwi! ale mów: biedni! bo im słodszy sen, tém sroższe będzie przebudzenie; im wyżéj wzlecą, tém niżéj upadną. Publiczne demonstracye miłości, to rzecz podejrzana. Jeżeli już nie fałsz, to szał w nich leży. A gdzie jest szał, tam niéma rozumu, a gdzie niéma rozumu, tam szczęście... kruche. Nie jeden, znużony smutnemi widokami téj ziemi, wędrowiec, z rozkoszą zatrzymał wzrok swój na młodéj parze państwa Snopińskich.
Kiedy pobrali się, jeden tylko o nich rozległ się okrzyk: szczęśliwi!
Byli w sobie tak rozkochani, że nie widzieli wkoło siebie nic i nikogo; Alexander wobec mnóztwa świadków porywał młodą żonę w objęcia, ona rumieniła się, ale z lichwą oddawała mu pocałunki...
Nie można było dość napatrzéć się na nich, tak byli zgodni w zdaniach, chęciach, gustach. Co ona chciała, on chciał, co on chciał, ona chciała. Dziewice zazdrościły jéj, młodzieńcy jemu; powiadano, że oboje urodzili się w wieńcach. Przepowiadano, że istnienia ich popłyną, jak biblijne rzeki, mlekiem i miodem...
Ktoś raz odważył się zaprzeczyć temu, powiedział, że obawia się o przyszłość tego młodego małżeństwa. Dla czego? zapytano chórem. Mizantrop odpowiedział znaną ludową piosenką:

Ożenił się mołodyj
I wziął wesnowatu,
Nie umieli szczo robyty,
Podpałyły chatu!

— To znaczy, że są za młodzi? — spytano. — Tak — była odpowiedź.
Oburzenie powszechne! więc starzy tylko mają się żenić?
— Nie, ale téż i nie dzieci.
Ktoś drugi z innéj jeszcze strony rzecz tę uważał.
— Teraz to dobre — rzekł — ale będzie źle z nimi.
Dlaczego? spytano z uśmiechem niedowierzania.
— Bo on ma pańskie gusta i zwyczaje, a ona sobie zwyczajnie szlacheckie dziecko.
Ale najśmielszym w złych przepowiedniach dla młodéj pary był pewien pan Tomasz, starzec czerstwy jeszcze, o włosach i wąsach jak śnieg białych i uchodzący w okolicy za wielkiego oryginała. Miano to dostało mu się za to, że bardzo często sprzeciwiał się ogólnemu zdaniu, a wypowiadał wręcz przeciwne, z którém rzadko cała parafia zgodzić się mogła.
Stał tedy sobie raz pan Tomasz w swojém mieszkaniu przy kominie i, wygrzewając plecy przed ogniem, rozmawiał z przybyłym w odwiedziny sąsiadem.
— Waspan z Niemenki jedziesz?
— Tak, panie dobrodzieju.
— A cóż tam z młodymi Snopińskimi?
— A cóż, szczęśliwi ludzie!
— Hę? — spytał pan Tomasz.
— Szczęśliwi ludzie! — powtórzył głośniéj sąsiad.
— Przepraszam! myślałem żem nie dosłyszał; sądziłem, że sąsiad powiész: nieszczęśliwi!
— A toż znów zkąd? w miesiąc po ślubie! rozkochani w sobie na zabój!
— Czy takimi się wydają? mospanie.
— I jak jeszcze!
Pan Tomasz pokiwał głową znacząco.
— To kiepsko, mospanie — rzekł po chwili.
— A toż czemu? panie dobrodzieju! daj Boże każdemu takie nieszczęście! Na krok odstąpić siebie nie mogą i żeby pięćdziesiąt osób było koło nich, on zawsze siedzi przy niéj?
— Żeby pięćdziesiąt osób było, to on ciągle przy niéj siedzi? To kiepsko, mospanie! — powtórzył pan Tomasz.
— Na przenosinach w Niemence było huk gości, a oni ciągle siedzieli przy sobie, trzymając się za ręce, a co moment patrzéć tylko było, jak całują się gdzie w kątku!
— Był huk gości, a oni całowali się? To bardzo kiepsko, mospanie! — raz jeszcze rzekł z zamyśleniem pan Tomasz.
— Co bo sąsiad dobrodziéj wszystko mówi: kiepsko! a cóż może być lepszego, jak kiedy młode małżeństwo kocha się wzajemnie?
— To bo i bieda, że oni nie kochają się! — seryo wyrzekł starzec.
— Jakto! — zawołał z oburzeniem sąsiad — pan dobrodziéj myślisz, że udają?
— Broń Boże! ale im tylko zdaje się, że kochają.
Sąsiad wzruszył ramionami.
— Byle im dobrze z tém było — rzekł.
— Otóż to, że długo dobrze nie będzie! słuchaj waszmość, znałeś Maryanka S. i jego żonę i widziałeś, jak byli rozkochani w sobie po ślubie, tak, że nie mogli na jeden dzień rozstać się, a całowali się sześćdziesiąt razy na godzinę, co wypada po jednym razie na każdą minutę, a teraz wiész waszmość, co się z nimi stało. Trzy lata tylko minęło od ślubu, a już do rozwodu podobno idą. A dla czego? bo on głupi i flegmatyk, a ona wykształcona i żywa, co znaczy, że u niego dusza inna, a u niéj inna. Kiedy szli do ślubu, to nie patrzyli na swoje dusze, tylko na swoje oczy, a że jemu podobały się jéj oczy, a jéj jego, to i zdało się im, że już kochają się, a jak się dość na swoje oczy napatrzyli, to i miłość poszła na suche lasy! A Józia M. znasz? widziałeś, jak był po ślubie ze swoją żoną? Strach, jak kochali się! a teraz co? Jegomość do lasa a Jéjmość do Sasa! dla czego? Bo on z nią żenił się dla tego, że ona ładna i familiantka, a ona wyszła za niego, bo miał piękny folwark. Potém pokazało się, że Józio porządny chłopiec i rozsądny, a jego żona lalka malowana, co tylko rada przed lustrem siedziéć i zalecanki do młodzieży stroić. Ona nie kontenta z tego, że on oddaje się gospodarstwu i nie lubi ciągle szastać się po świecie, on nie pozwala jéj tracić funduszów na gałganki, a kiedy widzi, że żonka piękne oczki robi do tego lub owego, zazdrości, unosi się i w domu ciągła kłótnia i obraza Bozka! Ot i znów dusze nie dobrały się, choć oczy dalibóg dobrane, bo i u jednego i u drugiego bardzo nieszpetne.
Tak samo będzie i ze Snopińskimi. Znam ja ich dobrze obojga! Ona dobra kobieta i Topolski nauczył ją wielu rzeczy, o których ten młodzik i wyobrażenia nie ma: on zdolny chłopak i sprytny, ani słowa! ale wietrznik, samolub, próżniak, hulaka. Dla czego oni pobrali się? czy znali siebie dobrze wzajemnie? czy mieli dla siebie szacunek? czy pewni byli, że charaktery ich pogodzą się przez całe życie? Gdzie tam! ona, młoda i żywa, zapragnęła nowych wrażeń, dała się odurzyć jego słodkim słówkom, rozkochała się w jego gładkiéj twarzy; on zapalił się do gładkiéj dziewczyny, chciał zwyciężyć Topolskiego, może i Niemenka uśmiechnęła się trochę, paf! pobrali się! I kiepsko będzie, mosanie! Piérwszy rok pójdzie jak po maśle, w drugim zacznie się już gruda, a w trzecim będzie już strasznie zła droga, i im daléj, tém gorsza. Ona stanie się jemu prędko ciężarem i kulą u nogi, on jéj zgryzotą codzienną i ciągłym obrazem rozczarowania. Bo widzisz, mospanie, mnie się zdaje, że ona, jak szła za niego, to była chora na tę chorobę, co to nazywa się hallucynacya, a w hallucynacyi człowiek widzi różne dziwolągi, których w istocie niéma.
Otóż on ją prędko z téj choroby wyleczy, a ona jak wyzdrowieje, to i zobaczy, że nie jest już Wincunią Niemeńską, hożą, świeżą i wesołą narzeczoną poczciwego Topolskiego, ale Wincentą Snopińską, zmęczoną, smutną, rozczarowaną żoną młokosa, który będzie o nią dbał, jak o piąte koło u woza i będzie ją porzucał, aby grać w bilard u Szlomy, albo zalecanki stroić do panien w salonach i nie w salonach... at!..
Machnął ręką pan Tomasz i mówił daléj do sąsiada, który go słuchał pół zdziwiony, pół przekonany.
— Miéj to sobie waszmość za zasadę: kiedy chcesz wiedziéć, czy ludzie długo będą z sobą szczęśliwi, patrzaj na nich nie wtedy, gdy całują się, ale wtedy, gdy się nie całują. Jeżeli on po ślubie zaraz bierze się do swojéj pracy, jak gdyby nic nie zaszło, i ona tak samo zajmuje się czémkolwiek, a dopiéro gdy zrobią, co do nich należy, pocałują się i to tak, żeby nikt nie widział, dobrze! będą szczęśliwi!... Jeżeli, siedząc przy sobie, tak czasem zagadają się, że i zapomną pocałować się przez kilka godzin, dobrze! będą szczęśliwi!
Ale jeżeli oboje nic nie robią, niczém się nie zajmują, tylko patrzą sobie w oczy od rana do wieczora, i to nie zważając, czy kto na nich patrzy, czy nie patrzy, kiepsko będzie, mospanie! I jeżeli, siedząc przy sobie, nic do siebie nie mówią, tylko całują się, a jak nie całują się, to poziewają, oj! będzie bardzo kiepsko! A dla czego, mospanie? dla tego, że oni, łącząc się, nie rozumieli widać, co to jest małżeństwo, familia. Oni myśleli, że to ot sobie, zabawka, przyjemność, dogodzenie zachciance, a nie powstało im w głowach, że to połączenie dwojga ludzi, dla tego, aby jedno drugiemu pomagało w pracy i jedno drugiemu doskonaliło duszę. Jak oni będą sobie pomagać, kiedy oboje próżnują? Jak udoskonalą wzajemnie swoje dusze, kiedy nie mają o czém mówić z sobą? Pocałunki prędko spowszednieją i sprzykrzą się; potém zaczną oni poziewać, siedząc przy sobie, potém sprzeczać się, potém kłócić, potém przestaną zupełnie do siebie mówić, a potém i patrzéć już na siebie nie zechcą, i albo rozstaną się, albo będą żyć w jednym domu, jak, nie przymierzając, kot z psem w jednym worku! Bo to widzisz waszmość cała sztuka w tém, żeby człowiek, biorąc się do czego, rozumiał, dla czego to robi i, wchodząc na jaką drogę, wiedział do jakiego celu idzie; a jak młodzi ludzie łączą się w małżeństwo, nie znając siebie i nie rozumiejąc, co to jest familia, to nie rozumieją, co robią, i nie wiedzą, do czego mają dążyć. — A gdzie niéma rozumienia roboty, tam robota kiepska, i gdzie cel niewyraźny, tam drogi błędne... — Sąsiad słuchał uważnie i niewiadomo było czy zrozumiał, czy nie zrozumiał mowy pana Tomasza, ale odtąd zaczął przy sposobności pilnie obserwować młodych Snopińskich.
Zajęła go szczególnie uwaga starego oryginała o poziewaniu młodego małżeństwa i takiém zagadaniu się serdeczném, żeby aż dało ono zapomniéć o pocałunku. Patrzał tedy raz sąsiad na Snopińskich i myślał sobie: czy zagadają się, czy ziewną? A siedzieli obok siebie i, nie zważając na liczne otaczające grono, trzymali się za ręce. Z początku zaczęli z sobą coś rozmawiać, on ją o coś zapytał i pocałował ją w rączkę, ona mu odpowiedziała i pocałowali się w usta, potém umilkli. Sąsiad patrzył ciągle i myślał sobie: ciekawym, czy téż zagadają się tak, od serca? Patrzył i patrzył, a młoda para nie mówiła nic do siebie: chciał już odejść, bo go sfatygowało długie obserwowanie, gdy nagle spostrzegł, że Alexander odwrócił nieco twarz od żony i skrycie ziewnął; pobudzona tém Wincunia odwróciła się także i ziewnęła.
Sąsiad zrobił wielkie oczy. A! — pomyślał — ten stary oryginał, to czarownik chyba! jak on odgadł, że oni muszą albo zagadać się, albo poziewać! Spojrzał na Snopińskich, znowu całowali się, ale w oczach ich było coś, co zakrawało na poziewanie i sąsiad, odwracając się, mimo woli powtórzył słowa pana Tomasza: kiepsko, mospanie!
Nie ulega jednak najmniejszéj wątpliwości, że państwo Snopińscy przez piérwsze półrocze swego pożycia byli zachwyceni sobą, życiem i całym światem. Nic nie robili, tylko bawili się i kochali, jeździli po sąsiedztwie, spraszali do siebie gości; Alexander sprowadzał dla żony z miasta suknie, kwiaty i różne cacka, Wincunia cieszyła się nowemi sprzętami w domu, ustawiała je, zdobiła pokoje kwiatami, sama codzień inaczéj zaplatała włosy, pytając się lusterka: czy w takiém uczesaniu podobam się więcéj Olesiowi? Oleś jéj powtarzał ciągle, że ona jemu zawsze, w każdym stroju i w każdéj chwili, podoba się i podobać się będzie wiecznie; ale ona chciała więcéj, jeszcze więcéj i nie wiedziała już, jakich barw dobrać do ubrania, w jakie-by najmisterniejsze zwoje upleść włosy, żeby wydać się piękną, najpiękniejszą oczom Olesia. Różowa perkalowa sukienka poszła gdzieś na dno jakiéjś szuflady, jako niezdatny antyk, który się chowa na pamiątkę, a Wincunia nosiła niekiedy czarne suknie, bo przy nich najlepiéj odbijała białość jéj twarzy, albo błękitne, bo barwa ta godziła się ślicznie z lśniącym kolorem jéj włosów, albo białe, bo Oleś po raz piérwszy wyraźnie powiedział jéj, że ją kocha, gdy była w białéj sukni. Alexander uwielbiał żonę, gdy, skończywszy toaletę, wychodziła ze swego pokoju, świeża, strojna, nieledwie świetna. Padał przed nią na kolana i, całując jéj ręce, wołał: moje bóztwo! Porywał ją czasem na ręce i nosił po pokojach, jak dziecko, okrywając pocałunkami; chciałby ją całemu światu pokazać, woził ją nieustannie po sąsiedztwie i gości spraszał do siebie bez miary; w Niemence ciągły był huk, szum, turkot, okna rzęsiście oświetlone po całych nocach, niekiedy muzyka, a często tańce. Te ostatnie bywały czasem i wtedy, gdy nikogo z obcych nie było. Alexander prowadził ciotkę żony do fortepianu i prosił, żeby zagrała jakiegoś staroświeckiego walca, a sam porywał Wincunię i kręcił się z nią po wszystkich pokojach, aż póki oboje, śmiejąc się głośno i ledwie oddychając ze zmęczenia, nie upadli na krzesło. Raz pochwycił jakiegoś starego urzędnika z sąsiedztwa i prośbami zmusił go, aby mu pokazał, jak się tańczył niegdyś menuet, odtąd tańczył często z Wincunią menueta, a pani Niemeńska grała, kładąc się od śmiechu. Ale gorzéj było, gdy raz, mając rodziców u siebie, przyczepił się do ojca i do ciotki, aby oni menueta tańczyli. Napróżno wzbraniali się, śmieli się i oburzali starzy; kiedy Alexander zaczął przymilać się i po swojemu prosić, nie było sposobu oparcia się. Wincunia siadała do fortepianu i grała menueta, którego się była wyuczyła od ciotki, a pan Jerzy z panią Niemeńską tańczyli; Alexander stał między nimi i wołał co chwila: na prawo, papunieczku! na lewo, ciotuchno! głębszy ukłon, ciociu dobrodziejko! wyżéj podskoczyć należało, papuniu dobrodzieju! Pan Jerzy i pani Niemeńska, skończywszy menueta, bez tchu padali na kanapę, ale śmieli się i byli w najlepszych humorach, bo Alexander i Wincunia, klęcząc przed nimi, śmieli się także, tulili się do nich i całowali ich ręce.
Choć piérwsze miesiące po ich pobraniu się były jesienne i zimowe, w domu ich była wiosna i lato. Kanarki śpiewały u okien w klatkach, otoczonych gęstą zielenią, jaskrawe dywany na posadzkach przypominały klomby z kwiatami, dwa duże źwierciadła z ramami, oplecionemi bluszczem, odbijały postać Wincuni, gdzie się tylko obróciła.
Gdzie niegdzie błyskał złocisty bronz, ponsowe obicia mebli nadawały życie i barwy pokojom. Młoda para budziła się ze snu o jedenastéj; o południu walcowym lub mazurowym taktem wbiegała do jadalnego pokoju, gdzie ją z przygotowaném śniadaniem czekała pani Niemeńska, a potém rozpoczynały się biegania, śpiewy, tańce, całowania, goście i ciągnęło się to daleko za północ, i najczęściéj Niemenka usypiała wtedy, gdy pracowici ludzie wstawali do dziennéj roboty.
I było tak pół roku. W téj epoce Alexander i Wincunia wyglądali jak student i pensyonarka na wakacyach. Ani myślą o tém, co było, ani chcą patrzéć w przyszłość: co będzie, to będzie, tymczasem kochajmy się i hulajmy!
Przez cały ten czas Wincunia ani razu nie wspominała o Topolskim: ile razy przejeżdżała mimo Topolina, odwracała głowę, jakby obawiała się, aby wspomnienie przeszłości nie zmąciło choć jednéj chwili w jéj radośnych wakacyach.
I było tak pół roku — ach, to znaczy, że potém zaczęło być inaczéj. Niestety! zaczęło być inaczéj, ale nie było jeszcze źle. Tylko trzeba było koniecznie obudzić się, przetrzéć oczy i spojrzéć na rzeczywistość, bo ciągle żyć we śnie nie podobna. Pani Niemeńska widokiem piérwszego półrocza upewniła się o szczęściu synowicy i odjechała, gdzie ją inne obowiązki, które miała jeszcze do spełnienia, wołały. Wincunia wzięła w ręce gospodarstwo domowe. Chociaż przez to proza wtrąciła się do téj czarownéj poezyi, w któréj pływała od kilku miesięcy, nie było to jéj wcale przykre, owszem rada była nawet zajęciom, które na nią spadły, bo, jak to widział sąsiad po rozmowie z panem Tomaszem, zaczynała już była z lekka poziewać i złapała raz samę siebie na pewném niespodzianém a tajemniczém zeznaniu: zmęczona jestem! W istocie, nogi ją bolały od tańców, gardło od śmiechu, głowa od wrzawy, a w sercu zaczynało być dziwnie jakoś pusto, a nie tak jeszcze w sercu, jak w głowie. Brakło jéj czegoś, nie pojmowała czego, ale wytłómaczyła to sobie tak: zanadto bawiłam się, trzeba wziąć się do pracy! I przypięła do paska pęk kluczyków, i zaczęła gospodarować: odnowiła znajomość ze śpiżarnią, śpichrzem, kuchnią, izbą czeladną, powitała znowu swoje kaczory zielono-głowe i różnobarwne gołąbki, gospodarowała zawzięcie, a potém czytywała.
Czytywała zaś sama. Dla czego sama? Bo Alexander także zawzięcie gospodarzył. Na wiosnę ojciec rzekł do niego:
— Olesiu, czas, abyś wziął się do gospodarstwa.
— Dobrze, papo — odpowiedział.
I wziął się. A zaczął od tego, że od razu przerobił wszystko, co było urządzone przez Topolskiego, i całą już uporządkowaną gospodarkę do góry nogami przewrócił. Z czterech poletków zrobił trzy, łąki zapuścił na pastwiska, pastwiska na łąki, starą czeladź całą odprawił, przyjął nową, rasę bydła, która była wyborna, odmienił, a nad tém wszystkiém namiestnikiem, ministrem i piérwszą po sobie figurą ustanowił swego faworyta Pawełka, który pasowany został z furmańczuka i lokajczuka na godność kamerdynera, ekonoma, pisarza, alias totumfackiego.
Te reformy i przeistoczenia niezmiernie zajmowały Alexandra, po piérwsze: ponieważ, czyniąc je, poczuwał piérwszy raz całą słodycz władzy i panowania; powtóre: że działał w najgłębszém przekonaniu, iż czyni dobrze, bo w rozum Topolskiego ani w jego umiejętność nie wierzył. — Co tam ten szlachciura mógł porządnego uczynić? — mawiał. Napróżno pan Jerzy ostrzegał go, że psuje folwark, który był świetnie urządzony; Alexander uśmiechał się tylko i odpowiadał: zobaczy papa! Pan Jerzy wzruszał ramionami i mówił do swéj Anulki: mniejsza zresztą o to! jak oparzy się raz, to potém będzie ostrożniejszy. Chwała Bogu, że przecie nabrał zamiłowania w gospodarce i ochoty do pracy.
Oprócz tego Alexander postanowił zbudować nowy dom w Niemence. Miał to być dom, co się zowié, drewniany wprawdzie, ale dwupiętrowy, a nawet o jakiejś quasi pałacowéj wieżyczce i o jakiéjś oranżeryjce, mającéj być przylepionéj gdzieś tam z boku, Alexander marzył; marzeń tych nie powierzał rodzicom, bo przeczuwał z téj strony silną protestacyą, ale powierzył je żonie i ztąd wyniknęła piérwsza sprzeczka między młodém małżeństwem. Wincunia przelękła się myśli opuszczenia tego miluchnego małego domku, w którym się zhodowała, a zamieszkania w innym, obszernym, nowym, który jéj wyobraźni od razu przedstawiał się dziwnie zimnym, pustym i smutnym. Tu każdy kącik był dla niéj towarzyszem lat dziecięcych, każde miejsce było takie potulne i powabne wspomnieniem jakiémś, pamiątką: tam trzeba będzie przywykać dopiéro do wszystkiego, niby w inny świat się przenieść.
— Mój Olesiu — rzekła — na co nam ten nowy dom? w tym tak miło!
— Ależ to chata nie dom, moja duszko! — odparł Alexander. Wincuni ścisnęło się serce.
— A jednak — rzekła smutnie — tu przecież mieszkałyśmy z ciotką lat tyle, a dobrze i wygodnie nam było.
— Ty i ciotka co innego, a ja co innego — odpowiedział Alexander — wyście przywykły do małych mieszkań, a ja nie, bo rodzice moi zawsze w obszernych domach mieszkali. Przytém trzeba, abyśmy mieli gdzie gości przyjmować!...
— Mój drogi — wtrąciła nieśmiało Wincunia — zdaje mi się, że nie będziemy zawsze tyle gości przyjmować, jak teraz...
— A toż dla czego? — zawołał Alexander.
— Bo może to będzie zbyt kosztowne dla naszego funduszu i przytém wyznam ci otwarcie, że mię to zaczyna fatygować. — Alexander sponsowiał.
— Moja Wincuniu — rzekł porywczo — mówisz jak prawdziwa parafianka i kobieta, która nic więcéj nie widziała, oprócz czterech ścian swego domu. Gdybyś tak odezwała się przy kim, narobiła-byś mi wstydu. Powinnaś co do towarzyskiego życia zupełnie zdać się na mnie, bo więcéj znam świat od ciebie, a teraz powiem ci tylko, że ludzie dobrego tonu i chcący wyrobić sobie piękne stanowisko towarzyskie, powinni miéć wiele stosunków i nigdy nie uskarżać się na zbytek gości.
Powiedziawszy to, odszedł, a Wincunia długo siedziała na miejscu zamyślona. Piérwszy raz od ślubu mówiła z mężem o jednéj z praktyczniejszych stron życia i wnet zaszło między nimi nieporozumienie. Wyrzucała to sobie i na siebie składała całą winę. Nie mogła jednak obronić się od pewnego smutku i nie mogła także pojąć, aby dobry ton zasadzał się, jak mówił Alexander, na posiadaniu obszernego mieszkania i aby stanowisko towarzyskie zdobywać trzeba było przyjmowaniem mnóztwa gości. Myśl jéj zaczęła pracować. Ależ, mówiła sobie w duchu, przecież kto przyjmuje więcéj gości, niż mu na to środki pozwalają, traci fundusz a jak go straci, toć trudniéj potém będzie o jakiekolwiek stanowisko towarzyskie.
I niewiadomo jakim procesem myślowym, przy końcu tych rozmyślań, przypomniała sobie słowa Bolesława, które słyszała była od niego kilka razy, że niezłomna prawość, prostota i wytrwała działalność na jakiémkolwiek polu, musi prędzéj czy późniéj zyskać powszechny szacunek. Zdaje mi się, myślała daléj, że właśnie ten powszechny szacunek jest najpiękniejszém stanowiskiem towarzyskiém, a możnaż go zdobyć posiadaniem obszernego mieszkania i wydawaniem obiadów i wieczorów sąsiadom?
Po długiém takiém rozmyślaniu wstała z przekonaniem, że, zdobyty takiemi środkami, szacunek publiczny musi być fałszywy i powierzchowny tylko, a zatém i stanowisko, wyrobione tym sposobem, nie trwałe jest i bynajmniéj nie zaszczytne.
I piérwszy raz od ślubu pomyślała sobie: Oleś myli się!
I piérwszy téż raz od wielu miesięcy zaczęła przywodzić sobie zdania Bolesława o stanowisku, jakie człowiek powinien starać się zająć na świecie, i pomyślała sobie: on miał słuszność!
Tego wieczora piérwszy raz od dnia ślubu była smutną, i tylko trzy razy przez cały wieczór pocałowała męża.
Odtąd nie było już wzmianki między małżonkami o budowaniu nowego domu, Alexander jednak nie przestał o nim marzyć. Pozawierał nawet już w tym celu pewne umowy o materyał i robotników, nie wiedział tylko, zkąd weźmie pieniędzy na znaczne koszta budowy.
Przyszedł wreszcie do przekonania, że trzeba będzie na to użyć przyszłorocznych dochodów Niemenki. Ale wnet przyszło mu na myśl, że w takim razie nie zostawi nic na przeżycie i załatwienie opłat rządowych. Długo łamał sobie głowę nad tą kwestyą, a w końcu rozwiązał ją słowami: ile zabraknie, tyle dopożyczę.
Marząc więc o nowym domu, krzątał się zarazem około gospodarstwa z gorączkowym zapałem, z jakim brał się z razu do wszystkiego. I w istocie udało mu się porobić z wiosną dość piękne zasiewy, a pan Jerzy, widząc to, nie posiadał się z radości. Nawet niektórzy sąsiedzi dowodzili, że z tego młodego Snopińskiego bardzo tęgi i porządny gospodarz.
Wincunia gospodarowała także, czytała i dnie bardzo prędko jéj przechodziły. Niemniéj jednak czuła ciągle, że jéj czegoś braknie, ale nie umiała sobie zdać sprawy, czego...
Harmonia ciągła panowała między nią a mężem, ale była to harmonia nie grająca, nie śpiewająca, nie mówiąca, ale tylko milcząca, albo śmiejąca się, tańcząca. Wincunia chciała niekiedy porozmawiać z mężem tak, jak to bywało niegdyś rozmawiała z piérwszym swym narzeczonym, o tych wszystkich pięknych a miłych rzeczach, do których wówczas już uśmiechało się jéj serce: o poezyi, ludziach, kraju rodzinnym, jego dziejach, świetnościach i niedolach.
Brała wtedy rękę męża i, patrząc mu w oczy, zadawała jakie pytanie, albo czyniła jakąś nad czémś uwagę; wtedy Alexander, jeżeli był w dobrym humorze, wołał ze śmiechem:
— Jakażeś ty dziś poważna, moja Wincuniu! — i albo zamykał jéj usta całusem, który łączył się ze śmiechem, albo porywał ją i wykręcał się z nią walca po pokoju. Ale, jeśli był zmęczony, albo trochę na co nadąsany, mówił:
— No, daj-że już temu wszystkiemu pokój! — i odchodził! Parę razy nawet spostrzegła, że ziewnął przy niéj.
Mimo to wszystko, miewała jeszcze często chwile zachwytów i szczęścia, w jakich nieprzerwanie spłynęło jéj piérwsze półrocze. Nie czuła się tak zupełnie i bez chmurki szczęśliwą, jak wówczas, ale jeszcze było jéj dobrze. Skrzydła jéj uniesień osłabły już trochę i opuściły się nieco niżéj ku ziemi, nie mniéj jednak nie dotknęła jéj jeszcze stopami.
Liczba pocałunków, którą obdarzali siebie małżonkowie, z sześćdziesięciu na godzinę, jaką była w piérwszém półroczu, zredukowała się w drugiém do sześćdziesięciu na dzień, a i z tych większa połowa dostawała się Alexandrowi od Wincuni.
Przy téj uczcie miłości, jaką sobie sami zaimprowizowali na prędce, ona była u środkowego dania, on miał już tylko do spożycia wety.
Lubo nie zdawał sobie sprawy ze swych przeczuć, przeczuwał niekiedy bezwiednie, że tuż, tuż, nastąpi przesyt.
Wincunia dojrzała parę razy to przeczucie męża na jego lekko znudzonéj twarzy, ale zamykała oczy, aby nie widziéć, a potém otwierała je i patrzyła na niego najpiękniejszém, jakie miała spojrzeniem, aby w jego oku wywołać znowu te ognie i promienie, co ją do niego pociągnęły, a potém unosiły ją przez kilka miesięcy w niebo.
I jeszcze udawało się jéj często wywoływać te ognie i promienie... ale biada kobiecie, która już wywoływać je musi w oku ukochanego mężczyzny!
Zresztą, im daléj szedł czas, tém mniéj sama czuła chęci ich wywoływania.
Tak przeszło drugie półrocze.
Wstęp trzeciego zaznaczył się w życiu małżonków trzema ważnemi dla nich wypadkami.
Piérwszym z nich była sprzeczka tak żywa, że po niéj Alexander dwa dni nie mówił do żony, a dwa tygodnie jéj nie pocałował ni razu; drugim wyjazd starych Snopińskich z Adampola w odległe strony; trzecim urodzenie się dziecka, córki, którą ochrzczono imieniem Anny.
W chronologicznym porządku sprzeczka zaszła najpierwéj, a powodem jéj była — kareta.
Alexander dowiedział się, że o kilka mil od Niemenki, jakaś pani, wyjeżdżająca na długo do miasta, za małą stosunkowo sumę sprzedawała dość nową i ładną karetę. Pojechał, nabył ją i sprowadził do domu. Kiedy Wincunia piérwszy raz zobaczyła kosztowny powóz i dowiedziała się, że mąż go nabył, klasnęła w ręce ze zdziwieniem i zawołała:
— Mój Boże! a toż na co?
— Będziesz jeździła karetą! — odpowiedział Alexander z tryumfem.
Wincunia zarumieniła się, popatrzyła na powóz i rzekła stanowczo:
— Nie, mój Olesiu, ja karetą za nic nigdzie nie pojadę!
— A toż czemu? — zawołał mąż.
— Bo czuję, że jeżdżąc nią, była-bym śmieszną.
Alexander nie mógł ochłonąć ze zdziwienia.
— Nie pojmuję ciebie, moja droga! — rzekł z gniewem.
Wincunia odpowiedziała:
— Bogate panie jeżdżą karetą i to im bardzo przystoi; ale gdy my zaczniemy nią jeździć, wszyscy powiedzą, że nadymamy się, żyjemy nad stan i będą z nas śmiać się.
— Moja Wincuniu, widzę, że jesteś prawdziwą gąską. Nigdy nie spodziewałem się, abyś taką była.
— Przykro mi bardzo, mój Olesiu, że muszę ci sprawić przykrość, ale za nic w świecie nie wsiądę do téj karety, przebacz mi to...
Chciała wziąć męża za rękę, aby przeprosić go i wypowiedziéć mu całe swoje zdanie, kto powinien a kto niepowinien używać kosztownych powozów; ale on odwrócił się od niéj zagniewany i odszedł, nie powiedziawszy więcéj ni słowa.
Wincunia rozpłakała się, a otarłszy łzy, rozmyślała, czy nie należało, dla dogodzenia Olesiowi, zgodzić się już nareszcie na jeżdżenie tą nieszczęśliwą karetą? ale jakoś zbuntowała się na dobre jéj wola i rozum za nic ustąpić nie chciał. Rzekła do siebie: Oleś namyśli się i sam zrozumié, że była-by to niedorzeczność! Jéj już i ten kocz, którym od ślubu jeździć zaczęła, dziwnym wydawał się z razu i ledwie do niego przywykła; ale wtedy, w owém piérwszém półroczu, ona sama nie wiedziała, jak, czém i gdzie jedzie, byleby on był przy niéj; teraz co innego: za nic nie mogła pogodzić się z myślą uczynienia tego, co uważała za śmieszne, a nawet mogące zgubne skutki prowadzić za sobą. Powtórzyła więc nazajutrz mężowi, że może sobie karetę oddać komu lub sprzedać, bo ona za nic nie odważy się wsiąść do niéj, i znowu chciała go przeprosić za sprzeciwienie się jego woli, ale on gniewnie usunął ją od siebie i dwa dni nie przemawiał do niéj i nie odpowiadał, gdy co do niego mówiła.
Dwa dni Wincunia płakała ciągle...
Była więc chmura na ich niebie, ale wkrótce pierzchnęła, rozwiana zjawieniem się małego aniołka. Po urodzinach, które o mało nie pozbawiły życia Wincunię, Alexander milionem pocałunków okrywał jéj ręce, zdawało się, że wróciła mu cała czułość dla żony. Potém nastąpiły bardzo huczne chrzciny, tém huczniejsze, że były zarazem fetą pożegnalną, wyprawianą dla państwa Snopińskich, którzy opuszczali Adampol.
Opuszczali oni Adampol z żalem, bo i oddalali się od dzieci, i przenoszenie się z gospodarstwa było ciężkie, ale inaczéj uczynić nie mogli. Dzierżawa Adampola była bardzo korzystną, ktoś pozazdrościł jéj panu Jerzemu, narobiono intryg, napisano do hrabiny, w najgorszém świetle przedstawiając gospodarstwo Snopińskiego, przekupiono jéj pełnomocnika i, koniec końców, kontrakt został zerwany, a pan Jerzy, ze zdwojonym frasunkiem w oczach i ze skargą na ciężką dolę dzierżawcy, przeniósł się na posesyą o trzydzieści mil odległą od dotychczasowego miejsca pobytu. Wyjeżdżając jednak, był już trochę pocieszony, bo nowa dzierżawa zdawała mu się jeszcze korzystniejszą od Adampolskiéj, a dzieci przyrzekły często pisywać i co rok odwiedzać rodziców. Pani Anna, żegnając się z synem, zachodziła się od płaczu, a pan Jerzy zalecał mu po kilkadziesiąt razy, aby pilnował żony i domu, a rządnie i pracowicie gospodarzył.
Alexander zmartwił się bardzo z razu odjazdem rodziców, ale zarazem nie mógł ochronić się od pewnego wewnętrznego zadowolenia. Uwolniony z pod ojcowskiego oka, uczuł się bardziéj swobodnym, niby zupełnie już panem siebie i swego postępowania.
I zaczęło się dla młodych małżonków trzecie półrocze wspólnego pożycia, a z niém razem zaczęła się całkiem nowa era w życiu Wincuni.
Z długiéj i ciężkiéj choroby powstała bardzo zmieniona fizycznie i moralnie. Kibić jéj wyszczuplała, ruchy stały się powolniejsze i nacechowane pewną słabością fizyczną, rumieńce znikły z twarzy a cera jéj nabrała delikatnéj, przezroczystéj bladości. Ale bardziéj jeszcze niż postać i cera zmienił się wyraz jéj twarzy. Czoło jéj zdawało się promienić wyższą, niż ją kiedy dotąd miała, myślą; oczy utraciły dawny ognisty blask, a zamgliły się wilgotnym połyskiem, przez który coraz częściéj przeglądało zamyślenie. Ciało jéj przetworzyło się pod dotknięciem ciężkich fizycznych cierpień, poczucie macierzyństwa i myśl o niém podniosły jéj ducha i szybkiemi krokami prowadziły go do dojrzałości. Wszystko, co było szlachetne w jéj sercu i światłem w umyśle, i co uśpione drzemało dotąd, ocknęło się w niéj na widok dziecięcia, którego była matką, na myśl, że mały aniołek ten złożony był w jéj objęciu na to, aby w niego tchnęła cnotę, miłość i rozum.
Teraz dopiéro grunt serca jéj i umysłu, uprawiony przez Bolesława, począł wydawać owoce. Z dobréj i żywéj jak iskra dziewczyny, z latającéj na skrzydłach uniesień młodéj małżonki, powstała poważna i czuła matka. Macierzyństwo stało się dla niéj wysokim piedestałem, na którym stanąwszy, poczęła szerzéj rozglądać się po świecie i rozmyślać.
Takie silne i wzmacniające wpływy macierzyństwo często wywiera na kobiety: mężczyzni rzadziéj ulegają im z powodu ojcowstwa, chybaby wprzódy gotowali się do niego z wielką czułością serca i z głębokiém skupieniem ducha. Alexander nie gotował się bynajmniéj w ten sposób do ojcowstwa, nie było ono wcale ulubioném jego marzeniem i pragnieniem, to téż i nie zmieniło go ani trochę.
Oprócz wpółdziecinnéj chwilowéj radości, nie doświadczył on żadnego uczucia na widok nowo narodzonéj córki; były chwile, w których z trudnością mógł wyobrazić sobie i uwierzyć w to, że już był ojcem. On! taki młody! tak swobodny przed rokiem, już ojcem! Obawa jakaś przejmowała go na tę myśl, trochę gniewu, a bardzo rzadko radość. Stanowczo zaś niemiłe wrażenie uczyniły na nim powinszowania sąsiadów, do których dołączały się upewnienia, że teraz śmiało może liczyć się do grona poważnych ludzi, jako ojciec dziecka, a przypuszczalnie wkrótce ojciec dzieci. Słowa te budziły w nim myśl o nowych zaciągniętych obowiązkach, ciężarach, o stanowczém utraceniu złotéj swobody; a pewnego dnia, gdy bardzo długo nad tém myślał, pochwycił się za głowę i krzyknął: gwałtu!
Zmiany, jakie zaszły w Wincuni od czasu, gdy została matką, nie podobały mu się téż stanowczo. Ciągle zajęta dzieckiem, trochę osłabiona jeszcze, często zamyślona, przestała całkiem być ową wesołą, ciągle śmiejącą się i skorą do tańca towarzyszką, jaką była mu w piérwszych miesiącach po ślubie.
Im więcéj zaś ona poważniała, tém więcéj on pragnął téj dawnéj pustéj, dziecinnéj wesołości.
Przymuszała się do niéj niekiedy, ale przymus był widoczny i dziecinne zabawy nie szły dobrze.
Im bardziéj ona stawała się przywiązaną do domu, codziennych zajęć i cichego życia, tém bardziéj on pragnął rozmaitości, towarzystwa, wrażeń. Im żywiéj i częściéj pragnęła tych poufałych, serdecznych rozmów, za któremi i wprzódy już tęsknić zaczynała, tém mniéj on czuł się do nich usposobiony.
Ona zwinęła skrzydła, któremi dotąd wzlatywała nad ziemią, aby w uroczystym spokoju stać nieprzerwanie nad kolebką dziecięcia i przy ognisku domowém, on teraz dopiéro rozwinął je całkiem i stał się motylem, rwącym się w przestrzenie, w pogoń za błędnemi ognikami, ulatującemi z łona wrzawy światowéj.
Głęboki rozdwój duchowy stanął pomiędzy małżonkami; poczuli, że ich cóś dzieli, ale nie mogli jeszcze zrozumiéć, co-by to było?
Coraz mniéj przestawali ze sobą, coraz rzadsze i słabsze ognie pojawiały się w oczach Alexandra, gdy patrzył na Wincunię, coraz mniéj ona doznawała szczęścia, widząc je. Liczba ich pocałunków z sześćdziesięciu dziennie, jaką była w drugiém półroczu, zredukowała się do trzech. Spad nagły, ale zupełnie usprawiedliwiony w naturze podobnych stosunków: gdy miłość i szczęście małżonków wznosić się nagle zbyt wysoko zaczyna, i zniża się późniéj w piérwszym roku pożycia, to potém opada z szybkością matematycznego kwadratu i bardzo już prędko dosięga poziomu wzajemnego zobojętnienia.
Na tym poziomie nieszczęście rozkłada się smętnym rozłogiem, porosłym chwastem zgryzot i żalu...
Między temi chwastami coraz bardziéj plątały się stopy młodych małżonków, ale dla Wincuni wzrastał śród nich przecudny kwiat macierzyńskiéj miłości i przykuwał do siebie jéj oczy tak, że jeszcze niezupełnie dobrze widziała, co działo się i powstawało koło niéj. Alexander nudził się i trudził pochodem po jednostajnéj równinie ciszy i zajęć domowych, coraz mocniéj poczuwał żal za utraconą swobodą i coraz częściéj opuszczał dom, szukając nowéj karmi dla rozigranego, niezdolnego do skupienia się i stałego działania ducha.
Jak mówiła Szlomowa Topolskiemu, w rok po ślubie, zaczął znowu zaglądać na salę i odnowił stosunek swój z panią Karliczową.
To ostatnie może-by samo przez się nie przyszło, ale dopomogła temu sama powabna pani. Pewnéj niedzieli, wychodząc z kościoła ze znudzoną twarzą i kapryśném niezadowoleniem w wyrazie ust, spostrzegła na cmentarzu Alexandra, który ukłonił się jéj z daleka. Skinęła na niego, aby się zbliżył do niéj i rzekła z uśmiechem:
— Widzę, panie Snopiński, że przysłowie nie kłamie, mówiąc: kto się ożeni, ten się odmieni! Od czasu jak ożeniłeś się pan, ani razu nie byłeś w Piasecznéj. Czy zrobiłeś pan wotum zostania pustelnikiem? Czy żona pańska zazdrośna, czy téż... przestaliśmy być z panem dobrymi przyjaciółmi?
Ostatni frazes był powiedziany po francuzku, może dla tego, aby go otaczająca szlachta najmniéj mogła zrozumiéć.
— Ani jedno, ani drugie, ani trzecie — odpowiedział Alexander, kłaniając się z galanteryą — a po prostu zajęcie... brak czasu... pozbawiły mię największéj przyjemności...
— Bez wymówek i bez komplementów — z miłym uśmiechem rzekła pani — ot lepiéj przyjedź pan dziś do nas; będziemy miały reunion i zabawimy się wybornie, nie prawdaż?
Z ostatnim wyrazem zwróciła się do swych nieodstępnych dwóch strojnych panien; kompanionki potwierdziły nadzieję miłéj zabawy i zapraszały Alexandra, na którego twarzy malowało się wyraźnie głębokie zadowolenie miłości własnéj.
— Będę dziś służył paniom — powiedział w końcu, gdy pani Karliczowa podawała mu rękę, ustrojoną w różaniec z agatowych paciorków.
I pojechał do Piasecznéj, a potém zaczął coraz częściéj tam jeździć, a że droga prowadziła przez miasteczko tuż koło oberży Szlomy, każdym razem zaglądał na salę, a gdy przegrał kilka partyi w bilard, albo został uczęstowany przez towarzyszów, czuł się w obowiązku jechać tam znowu wkrótce, aby odegrać się lub odwzajemnić traktamentem.
Niekiedy po parę dni w domu nie bywał; wróciwszy z tych długich wycieczek, czasem stawał się bardzo czułym i serdecznym dla Wincuni, ale czasem téż wpadał w najgorszy humor, szorstko przemawiał do niéj i prędko znowu dom opuszczał.
Faworyt Pawełek w coraz większe wchodził łaski, zarządzał całém gospodarstwem, sprzedawał, opłacał robotników i panu swemu rzetelnie oddawał dziesięciny z dochodu. Alexander zaufał mu zupełnie, wychwalał go pod niebiosa, dowodząc, że to brylant poczciwości i sprytu. W istocie zaś nie wierzył sam w poczciwość Pawełka, ale rad był niezmiernie, że ktoś przecie wyręcza go w zajęciach, do których, jak gorączkowo wziął się z razu, tak nagle wszelką chęć utracił. Wincunia całkiem prawie przestała wyjeżdżać z domu: gospodarzyła, czytała i pielęgnowała dziecię. Z tém ostatniém nie umiała sobie czasem dać rady. Niedoświadczona, musiała często zasięgać rady obcych kobiet, w których sądzie nie pokładała zupełnéj ufności i przykro to jéj było.
Pewnego dnia pomyślała sobie: dobrze-by było miéć jaką dobrą książkę o hodowaniu dzieci, może-by ona więcéj mię nauczyła od rad i uwag nieumiejętnych kobiet. I przyszło jéj na myśl, że książki takie muszą zapewne znajdować się w ładnym zbiorku Topolskiego. Może-by napisać do niego i poprosić, aby ich pożyczył? Rumieniec wytrysnął na jéj twarzy: — Nie — zawołała w sobie — jak-bym ja mogła ośmielić się o cokolwiek go prosić? — Zamyśliła się głęboko, a smutnie.
— Mój Boże — snuło się po jéj myśli — czemu ja jego widywać nie mogę? On pewnie potrafił-by powiedziéć wiele, wiele rzeczy, które potrzebuję wiedziéć dla wychowania mego dziecka.
I zaczęły przesuwać się po jéj pamięci odległe wspomnienia chwil, z Bolesławem spędzonych; różne słowa jego, zdania, uwagi zapomniane, zatarte upływem czasu, zaczęły powstawać w jéj umyśle niby gwiazdy, które oświecały niegdyś jéj przeszłość. Zaczęła czytać w nich i zastanawiać się nad niemi.
Przypomniała sobie wszystko, co on niegdyś jéj mawiał o powołaniu kobiety, a szczególniéj matki; o wielkiém społeczném znaczeniu familii; o niezmiernéj wadze dobrego wychowania młodych pokoleń i udziale, jaki w niém przyjmować winny kobiety. Przypomniała sobie, że gdy, będąc już narzeczonymi, zgadali się raz o podobnych rzeczach, Bolesław powiedział jéj: teraz w części tylko mogę dzielić się z tobą memi myślami o tém wszystkiém, ale, gdy będziesz już moją żoną, powiem ci więcéj, daleko więcéj!... Razem z temi słowami przed wyobraźnią Wincuni stanęła twarz Bolesława i rzewny, rozumny, pełen nieskończonéj miłości i nadziei wyraz oczu jego, z jakim je wymawiał.
— Boże mój! — pomyślała — czemu teraz, teraz właśnie, gdym już matką została, gdy serce moje poznało wielkość i świętość macierzyńskiego uczucia, a umysł pojął w całéj pełni wielkość zadania, jakie mam spełniać, niéma przy mnie nikogo, ktoby oświecał mię, pomagał mi, poradził, ktoby przynajmniéj pomówić chciał ze mną o tém, co mię tak żywo zajmuje? — Myśląc to, obejrzała się, zobaczyła pusty pokój i śpiące w kołysce dziecię. Alexandra nie było w domu.
Stanęła u okna i długo patrzyła w stronę, w któréj był dworek Topolina.
W téj chwili nietylko już nie wzlatywała na skrzydłach zachwytów i stanęła na ziemi, ale zaczynała już z dala dostrzegać brzeg przepaści o czarném dnie...
W tydzień potém służąca wniosła do pokoju, w którym Wincunia znowu sama jedna siedziała przy kołysce dziecka, sporą paczkę, owiniętą w papier.
— Co to? — spytała.
— Z Topolina — odpowiedziała sługa.
Wincunia z wielkiém zdziwieniem otworzyła paczkę, a ręce jéj trochę drżały, z ciekawości czy pośpiechu? Zdumiała się niezmiernie, gdy zobaczyła kilka książek i wyczytała na tytułach, że treścią ich była nauka fizycznego i umysłowego wychowania dzieci. Z książkami był mały, niezapieczętowany bilecik, a w nim słowa nakreślone dobrze jéj znaném pismem Bolesława:
„Wiem, że pani masz dziecko, i lubo nie wątpię, że w sercu swém i umyśle znajdziesz dostateczny zasób miłości i wiedzy, aby je jak najlepiéj wychować, sądzę jednak, że rady uczonych i kompetentnych ludzi nie będą pani może zbyteczne, a pewnie ułatwią rozwiązanie nie jednéj kwestyi, jakie pani przedstawią się w macierzyńskim zawodzie. Dla tego ośmielam się przesłać pani kilka książek, znajdujących się w moim zbiorku, a zupełnie mi niepotrzebnych, z nadzieją, że pani zechcesz przyjąć tę małą przysługę od dawnego przyjaciela.” Wincunia przeczytała, opuściła ręce na kolana i schyliła głowę na piersi.
Jakim cudem człowiek ten odgadł życzenia jéj, aby je spełnić tak prędko?
Są-ż pewne jasnowidzenia duszy, które, po przez przestrzeń, ukazują kochającym ludziom głębie dusz tych, których kochają?
Mogłoż to być, aby on kochał ją jeszcze, pomimo wszystkiego, co zaszło między nimi, pomimo czasu, który upłynął i rozstania, mającego już trwać zawsze?
A kiedy pisze, „że książki te nie są mi już potrzebne,“ ma-ż to znaczyć, że się nigdy nie ożeni, że nigdy nie będzie posiadał kobiety, która-by je czytać mogła dla pożytku jego własnych dzieci? A jeżeli tak jest, ileż nieskończonéj boleści w tak spokojnych i prostych wyrazach?
Jakże więc bezdenną była miłość, która tyle przebaczyła i taką siłę trwania posiada?
Jakże wysokim jest duch tego człowieka, gdy miewa przeczucia do objawień podobne i wznosi się nad formuły świata, aby mimo nich ramię opieki i wsparcia wyciągnąć nad głową kobiety, z którą go wszystko dzieli?
Wincunia zadawała sobie te pytania i wielka, gorąca łza spływała po jéj policzku.
Tego samego dnia Alexander bawił się bardzo wesoło u pani Karliczowéj. Gdy miał już wyjeżdżać, gospodyni domu rzekła:
— Czemu pan nie przywieziesz nam nigdy swojéj żony?
Alexander bardzo czule podziękował za zaproszenie, które, jak powiadał, im obojgu przynosiło wielki zaszczyt, i przyrzekł jak najprędszą wizytę żony.
Dla czego dotąd nie był z Wincunią u swéj świetnéj i światowéj przyjaciółki? Dwa ku temu były powody. Najprzód, czuł się daleko swobodniejszym w nieobecności żony, powtóre obawiał się trochę, aby Wincuni, nie znającéj innych towarzystw, jak prostych i prostodusznych sąsiadów i sąsiadek, nie zbrakło umiejętności znalezienia się w towarzystwie pani Karliczowéj i jéj kompanionek.
Gdy wyjechał z Piasecznéj, pani Karliczowa rzekła do swoich panien:
— Ubawimy się parafianką, jak przyjedzie!
Jedna z kompanionek zaśmiała się już na zadatek przyszłéj zabawy i ozwała się, patrząc z ukosa na pryncypałkę:
— Trzeba przyznać, że ten Snopiński coraz przystojniejszy.
— To prawda, i jak na szlachcica wcale jest roztropny — odpowiedziała niedbale pani Karliczowa.
— I dowcipny — dorzuciła druga kompanionka.
— Braknie mu tylko trzech rzeczy: aby miał piękniejsze nazwisko, posiadał znaczny fundusz i nie był ożenił się z tą gąską, a byłby...
— A był-by?
— Bardzo interesującym młodzieńcem, a w potrzebie i dobrą partyą — dokończyła ze śmiechem wdowa.
— A tak, jak jest, czém-że jest? — spytała kompanionka. Pani Karliczowa zrobiła minę kapryśno-żartobliwą i, przerzucając niedbale kartki albumu, rzekła:
Un joli garçon i sposobem jakiéj takiéj rozrywki śród nudów na wsi...
Alexander, ani przeczuwając, że trzy panie w ten sposób rozmawiają o nim i decydują, wrócił do domu głęboko przejęty ważnością roli, jaką odegrywał u najbogatszéj w okolicy obywatelki, i pełen miłych spostrzeżeń o zaszczytném stanowisku towarzyskiém, jakie zajmuje.
Zaraz po powitaniu powiedział Wincuni, że za trzy dni pojadą oboje z wizytą do pani Karliczowéj.
Wincuni przykrą była myśl wejścia w bliższe stosunki ze światową panią. Dawniéj, gdy nie znała jeszcze Alexandra, a potém gdy go zaledwie znała, dochodziły jéj uszu niepochlebne zdania różnych ludzi o pani Karliczowéj, z któremi mieszały się niekiedy żartobliwe napomknienia o jéj sympatyi, czy słabości, dla młodego Snopińskiego, i o jego częstém bywaniu w jéj domu. Ani wtedy jednak, ani témbardziéj potém, w piérwszych miesiącach po ślubie, nie zastanawiała się nad znaczeniem tych żarcików, w których imię jéj męża mieszało się z nazwiskiem zalotnéj wdowy. Ale odkąd Alexander począł znowu bywać często w Piasecznéj, a oczy Wincuni poczęły szerzéj patrzéć na świat i lepiéj pojmować różne jego sprawy, poczuła rodzaj instynktowego wstrętu do pani Karliczowéj; jakieś niewyraźne przypuszczenia, podejrzenia, przesuwały się po jéj umyśle, a parę razy miała przebłysk jasnego pojęcia, że próżna kobieta bawi się jéj mężem i wciąga go w świat próżności i rozrywek, które go coraz bardziéj odrywają od niéj i od domu. Wszakże zwyciężyła siebie i pomyślała:
— Źle było-by z mojéj strony, żebym się zbyt często sprzeciwiała Olesiowi, uczynię lepiéj ofiarę z siebie, a dogodzę jemu.
Powiedziała więc z uśmiechem, że zgadza się na oddanie wizyty pani Karliczowéj, jeśli tém uczyni mężowi przyjemność. Alexander, któremu, niewiadomo dla czego, zdawało się, że Wincunia silnie sprzeciwiać się będzie odwiedzeniu światowéj pani, znajdując ją tak uległą i łagodną, uścisnął ją z zapałem i całe trzy dni następne nie wyjeżdżał wcale z domu. Wesoły był, śpiewał wiele przy fortepianie, bawił się małą córeczką i nawet liczba pocałunków, którą obdarzał żonę, wzniosła się znowu w dniach tych z trzech, do kilkunastu. Był-to jeden błysk dawnych jego dla niéj zapałów, niby chwilowe buchnięcie żywego światła w dogorywającéj lampie. Błyski te miały jeszcze powtórzyć się nieraz, ale nie mogły utrwalić się w stały, jednostajny i spokojny płomien, bo do takiego w duszy Alexandra nie było stosownego materyału.
I Wincunia odczuła ten odbłysk, tak silnych niedawno, a tak prędko osłabłych, uczuć, jakie ją wiązały z mężem; ożywiła się i poweselała, nie uniosła się już wprawdzie nad ziemię, ale straciła na chwilę z oczu widniejący w dali brzeg ciemnéj przepaści. Daremnie jednak w tych trzech dniach, jakby nowego połączenia z ukochanym, wyzywała go znowu do serdecznéj a poważnéj pogadanki, w któréj serce jéj i myśl rozbudzona wywnętrzyć się pragnęły. Alexander nigdy nie był do niéj usposobiony: śmiech, śpiew i pieszczota były jedynemi żywiołami, któremi mógł ją karmić w najlepszych nawet chwilach.
Gdy przyszedł dzień, przeznaczony na wizytę, Wincunia sprzecznych doświadczała uczuć. Instynktowa antypatya odpychała ją od kobiety, do któréj jechać miała, ale zarazem przychodziło jéj na myśl, że piérwszy raz zobaczy dom, należący do wielkiego świata. Myśl ta nie budziła w niéj żadnéj obawy, owszem, pewne zadowolenie i ciekawość. Szybko dojrzewający jéj umysł zaczynał znajdować przyjemność w czynieniu spostrzeżeń i uczuwać potrzebę poznawania coraz szerszych widnokręgów.
— Ciekawam téż — myślała, ubierając się na wizytę — jak wygląda ten, tak zwany, świat wielki? co w nim jest dobrego, a co złego? — I ani razu nie pomyślała o tém, jak się sama w tym nowym dla niéj świecie wyda? czy spodoba się, lub nie, osobom, które poznać miała? Chęć błyśnięcia, świetnego pokazania się, nie powstała w jéj głowie, broniła ją od niéj prostota, będąca wynikiem skromnego wychowania i ziarnem przesadzoném z duszy Bolesława na grunt jéj ducha.
Kierowana wrodzonym dobrym smakiem, ubrała się bardzo stosownie do okoliczności, tak stosownie, że pani Karliczowa zdziwiła się, orzuciwszy wzrokiem jéj ubiór. Spodziewała się, że ujrzy parafiankę, ustrojoną w żywe i sprzeczne barwy, z jaką niekształtną kokardą na głowie; a zobaczyła ją w czarnéj bez zarzutu uszytéj sukni, z leciuchną koronką, przykrywającą prześliczne, gustownie ułożone włosy. Tegoż samego zdziwienia doświadczała piękna wdowa przez cały ciąg wizyty. Wincunia weszła do pięknego, pysznie przybranego pałacyku, spokojna, bynajmniéj nie onieśmielona zbytkiem, jaki się jéj przedstawił, i przez cały czas odwiedzin nie traciła skromnéj, ale pełnéj godności, pewności siebie. Więcéj słuchała, niż mówiła; widoczném było, że czyniła spostrzeżenia nad wszystkiém, co ją otaczało. Po herbacie pani Karliczowa usiadła do fortepianu i grać zaczęła, a Alexander stanął naprzeciw i rozmawiał z nią półgłosem. Dźwięki instrumentu głuszyły rozmowę, ale wyrazy twarzy gospodyni domu i młodego Snopińskiego były takie, że nagły rumieniec oblał czoło Wincuni i w oczach błysnęła iskra obrazy. Doświadczyła bolesnego olśnienia, po którém rozwidniło się nagle w jéj myśli. Pani Karliczowa ukazała się jéj w postaci złego ducha, ciągnącego w przepaść jéj męża. — Czyżby ona go kochała? — pomyślała Wincunia, patrząc na czarne, ogniste oczy wdowy, utkwione w twarzy Alexandra — nie, odpowiedziała sobie, ona nie zdolna kochać; to próżna, niedobra kobieta.
W téj chwili zaskowyczał leżący na dywanie szpic Bonoński, faworyt pani Karliczowéj; Wincunia spojrzała na niego i pomyślała, że piękna pani bawi się zapewne jéj mężem, tak, jak tém kudłatém zwierzątkiem. Ależ on? czyż nie czuje swéj poniżającéj roli? Dlaczego tak chętnie ją odgrywa? Czy przez istotny pociąg dla téj kobiety? nie, bo nieraz przecie słyszała, jak wymawiał o niéj żartobliwe i nie zbyt pochlebne słowa. Więc przez próżność, płochość, może szał chwilowy? Szał chwilowy! więc może i to, czego dla niéj saméj doświadczał, niczém więcéj nie było? Jakiż więc jest rozum, jakie serce człowieka, dającego się tak powodować wrażeniem chwili lub próżnością, i nie czującego, że przez to poświęca godność osobistą? Tak rozważała i z głębokiém upokorzeniem odczuła za człowieka, którego była żoną; pochyliła zarumienione czoło, a brzeg przepaści zbliżył się i oczy jéj ducha z przestrachem utonęły w ciemnym otworze otchłani.
Para przy fortepianie prowadziła ciągle urywaną rozmowę, głuszoną dźwiękami muzyki, które kapryśnie i bezładnie wychodziły z pod palców pani Karliczowéj. Dwie kompanionki szeptały z sobą po francuzku. Mówiono potém o modach, nudach na wsi, o jakimś projektowanym kuligu, o Warszawie nareszcie i zagranicy. Wincunia rzadko się odzywała; za to Alexander był bardzo mowny, dowcipny, ożywiony, co chwila znajdował zręczność powiedzenia komplementu któréj z kompanionek, a na panią Karliczową rzucał niekiedy przelotne ale znaczące spojrzenia. Jedno z tych spojrzeń spostrzegła Wincunia, dojrzała także wzrok, jakim odpowiadały na nie czarne ogniste oczy wdowy i uchylił się przed nią rożek zasłony, zakrywającéj nieznane jéj dotąd ciemne jakieś, grzeszne, przepaściste światy.
Zbladła.
Kiedy młodzi Snopińscy opuścili Piasecznę, pani Karliczowa i dwie jéj kompanionki spojrzały na siebie w milczeniu. Dziwiły się, bo otrzymały już owę wywołaną dla rozrywki wizytę parafianki i — nie miały z czego śmiać się. Alexander w drodze rzekł do żony:
— Trzeba koniecznie, moja droga, abyś uczyła się mówić po francuzku.
— Dlaczego, Olesiu? — spytała.
— Bo spodziewam się, że teraz często będziesz bywała u pani Karliczowéj, a tam, gdy zbierze się liczniejsze towarzystwo, zawsze prawie mówią po francuzku.
Wincunia milczała przez chwilę, potém rzekła:
— Jeśliby ci to nie sprawiło wielkiéj przykrości, kochany Olesiu, rada-bym już nigdy nie być w Piasecznéj.
— Dziwna z ciebie kobieta! — zawołał Alexander — nie podoba ci się wszystko, co piękne i gustowne, i nie masz żadnéj ambicyi pokazania się w towarzystwie nie gorzéj od innych!
— Że w domu pani Karliczowéj wszystko jest urządzone z wielkim gustem, temu nie przeczę; ale żeby ten wielki świat, na który dziś po-raz piérwszy spojrzałam, był tak piękny i miły, jak mi mówiłeś, nie znajduję — łagodnie odpowiedziała Wincunia.
— I cóż ci się w nim tak nie podobało? — zapytał z przekąsem mąż.
— Wiele rzeczy, a przedewszystkiém brak prostoty.
— Ach, cóż za sielankowe gusta i pojęcia! prawdziwie stworzona jesteś tylko do otwierania śpiżarni i karmienia gąsek! — zawołał Alexander. — Dziwnie niedobrana z nas para, moja Wincuniu! — dodał i, owinąwszy się w futro, umilkł. I milczeli oboje; czy dla tego, że wkoło nich powstał szum wiatru głuszący? Czy, że w piersi ich zapanował niesmak i niechęć, a nie przyszła jeszcze chwila, w któréj wypowiadać je sobie mieli wzajemnie?
Wtedy-to Alexander, w przejeździe koło oberży Szlomy, zajrzał na salę i ugrzązł między hulającymi tam towarzyszami; wtedy-to Wincunia po-raz piérwszy od rozstania się z Bolesławem spotkała go, a oddana znowu na parę godzin jego męzkiéj troskliwéj opiece, w odgłosach burzy zimowéj dosłyszała jęki tych, którzy opłakują utratę ziemskiego szczęścia.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Eliza Orzeszkowa.