Pamiętnik Wacławy/Jutrzenka życia/VI

<<< Dane tekstu >>>
Autor Eliza Orzeszkowa
Tytuł Pamiętnik Wacławy
Podtytuł Ze wspomnień młodéj panny ułożony
Wydawca S. Lewental
Data wyd. 1884
Druk S. Lewental
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na commons
Inne Cały tekst „Jutrzenka życia”
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

VI.

Miałam lat dziewięć, gdy nadeszły wypadki, które stanowczy wpływ wywarły na moje życie i ukochanych moich.
W domu naszym miało być wieczorem liczne zebranie. W budoarze mojéj matki paliły się na toalecie dwa kandelabry; szuflady, pełne kosztowności, były otwarte; na kanapie rozłożono suknią z białego atłasu, ozdobioną srebrnym haftem. Sukni téj przypatrywałam się z zachwyceniem, spoglądając téż niekiedy na zwinne ręce służącéj, która w misterne pukle i zwoje układała włosy mojéj matki, przed toaletą siedzącéj.
W przyległym pokoju posłyszałam kroki mego ojca. Rzuciłam się do drzwi, ale, otworzywszy je, stanęłam na progu jak wryta: ojciec mój chodził po rzęsiście oświetlonym salonie, w czarném balowém ubraniu; ręce miał skrzyżowane na piersi, brwi zsunięte, a na czole chmurę posępną. Nigdy, ani piérwéj, ani potém, nie widziałam go tak smutnym, czy tak rozgniewanym. Dotąd jeszcze zdaje mi się, że smutek i gniew był w jego fizyognomii, a nawet oba te uczucia toczyły z sobą walkę widoczną. Zabiegłam mu drogę i, według mego zwyczaju, objęłam go drobnemi rękoma. Jakże byłam zdziwioną, gdy ojciec mój, zamiast przemówić do mnie, jak zwykle bywało, usunął mię zlekka od siebie i znowu zaczął, jak wprzódy, szybko przebiegać salon. Zostałam na miejscu, spuściłam głowę i łzy zakręciły mi się w oczach. Ojciec rzucił na mnie spojrzenie, a widząc mą osmuconą postawę, wziął mię za rękę, pociągnął pod jeden z kinkietów, płonących przy ścianie, i długo wpatrywał się we mnie. Byłam już ustrojoną, jak wypadało dla pokazania się licznym gościom. Miałam na sobie białą sukienkę, upstrzoną mnóztwem kolorowych kokardek i włosy, zaczesane wysoko à la Pompadour: ojciec mój oprowadził wzrokiem po całém ubraniu mojém, popatrzył w moje oczy podniesione ku jego twarzy i rzekł z cicha:
— Jakże ustrojona! tak wcześnie już przywyka... biednę dziecię!
Przesunął ręką po czole, a w oczach jego piérwszy raz w życiu zobaczyłam łzę, która wnet pod powieką zniknęła. Krzyknęłam i chciałam rzucić się mu na szyję, ale odwrócił się i wyszedł z pokoju.
Smutna i ze zwieszoną głową wróciłam do budoaru. Matka moja stała przed toaletą, już ubrana w atłasową, srebrem haftowaną, suknią; na włosach jéj leżał zielony wieniec à la Norma, migocący mnóztwem srebrnych i kryształowych błyskotek, naśladujących spadające krople rosy. Służąca spinała fermoar od kilku sznurów pereł, które spływały po obnażonych ramionach. W stroju tym matka moja była bardzo piękną. Patrzyła na postać swą, odbitą w wielkiém zwierciedle, oczy jéj błyszczały niemniéj jak brylanty w fermoarze, a usta otwierały się nieco z uśmiechem zadowolenia.
Nie wiem już, jaki zwrot nagły uczyniły myśli w dziecinnéj mojéj głowie, ale chmura, pokrywająca czoło mego ojca i łza, którą dostrzegłam w jego oku, stanęły przede mną obok radością błyszczącego spojrzenia i uśmiechu mojéj matki.
— Czegóż taką zamyśloną masz minkę? — spytała matka, głaszcząc mię po twarzy.
— Ojciec dziś taki czegoś smutny — odpowiedziałam, czując sama, że w głosie moim drżała żałość.
Widoczny rumieniec oblał na te słowa twarz mojéj matki, odwróciła się ode mnie i rzekła:
— Niech Wacia idzie teraz do panny Zelii, albo do Bini i pozostanie przy nich, póki jéj do salonu nie zawołają.
Odeszłam i smutna przytuliłam głowę do piersi mojéj dobréj piastunki, z wielkiém niebezpieczeństwem dla mojéj fryzury à la Pompadour. Ale nie myślałam wtedy o fryzurze, bo przede mną stała wciąż łza, dojrzana w oku ojca, a obok niéj igrający na twarzy matki uśmiech. Nie mogłam tych dwóch zjawisk pogodzić w mojéj głowie; myśl moja pracowała nad rozwiązaniem pytania: dlaczego mój ojciec smutny, gdy matka wesoła? Dlaczego oczy matki błyszczały radością, gdy wzrok ojca zamglił się łzą? Pytanie to prześladowało mię i wtedy, gdy przyzwano mię do salonu, gdy zobaczyłam mnóztwo strojnych pań i panów, gdy goście nosili mię prawie na rękach, nazywając mię „śliczną dzieciną” i napełniając mi ręce karmelkami.
Pomiędzy bawiącym się tłumem szukałam wzrokiem mego ojca i widziałam go, jak uprzejmie i wesoło na pozór rozmawiał z gośćmi. Ale chmura, ciążąca mu wprzód na czole, przeszła do oczu, które bywały chwilami zamyślone i bardziéj surowe, niż zwykle.
Matka moja tańczyła wiele, najwięcéj z jakimś wysmukłym panem o jasnych włosach, którego tytułowano księciem i który często zwracał się ku mnie, obsypując mię pochwałami i przysmakami.
Gdy późno po północy panna Zelia poprowadziła mię do mego sypialnego pokoiku, przytykającego do budoaru, byłam tak odurzoną gwarem, muzyką i myślami, które, jak spłoszone ptaki, trzepotały po mojéj głowie, że długo zasnąć nie mogłam i słyszałam, jak w salonach przycichał gwar ubywających gości, orkiestra coraz rzadszemi odzywała się akordami, powozy, zabierające towarzystwo, turkotały w bramie domu i odjeżdżały, milknąc w oddalonych ulicach, aż nareszcie słychać było samo stąpanie lokajów, gaszących światła w salonach; otworzyły się drzwi od budoaru i posłyszałam szelest atłasowéj sukni, ciągnącéj się po kobiercu. Po tym szeleście nastąpił inny: były to stąpania mężczyzny, wchodzącego do budoaru; poznałam w nich kroki mego ojca.
Nagle przed oczyma memi stanął znowu uśmiech, z jakim moja matka przeglądała się w zwierciedle przed rozpoczęciem balu, i łza, jaką widziałam w oku ojca, gdy patrzył na mnie. Wydało mi się, że za ścianą, która dzieliła pokój mój z budoarem, ta sama łza krzyżować się musi z tym samym uśmiechem. Poczułam instynktowy niepokój, podniosłam się nieco na łóżku, i śród ciszy, która mię otaczała, usłyszałam głos mego ojca, mówiący:
— Matyldo, nie dzwoń na służące twoje; chcę rozmówić się z tobą sam na sam, stanowczo i ostatecznie. — Nigdy nie słyszałam u mego ojca głosu podobnego, jak ten, którym wymówił te wyrazy. Brzmiał on spokojnie, ale zarazem tak uroczyście, że aż drżenie przebiegło po mojém ciele.
Odpowiedź matki mojéj cicha była i słów jéj nie dosłyszałam; potém ojciec mój mówił znowu, ale z mowy jego nic więcéj pochwycić nie mogłam, jak kilka razy powtórzone moje imię i oderwane wyrazy: zły przykład, płochość, trzeba, aby się to już skończyło. Ostatnie słowa ojciec wypowiedział głośniéj i wyraźnie posłyszałam, jak mówił:
— Gorzko żałuję słabości, jaką w piérwszych dniach naszego pożycia powodowałem się względem ciebie. Ale... kochałem cię.
Odpowiedzią na to był lekki wykrzyk mojéj matki, a szelest jéj sukni oznajmił, że żywo powstała z siedzenia.
— Kochałeś mię! — zawołała tak głośno i wyraźnie, że każde słowo dosłyszéć mogłam. — Dlaczego więc przez miłość dla mnie nie uczyniłeś tego, o co cię tyle razy bezskutecznie błagałam? Dlaczego nie porzuciłeś zawodu swego, który przed ślubem naszym stał między nami jako zapora, którą bezrozumnie złamałam i zdeptałam, nie wiedząc sama, co czynię. Wszak wiész, że zostałam żoną twoją wbrew woli całéj mojéj rodziny, która w połączeniu się naszém widziała mezalians! Dlaczegóż późniéj, przez miłość dla mnie, nie chciałeś porzucić tych książek, co nas wiecznie dzieliły, i tego zarobkowania na chleb, które mi wstyd przynosi? Wszak posiadam dość znaczny majątek, abyś mógł przy nim obejść się bez pracy!
Ojciec długo nie odpowiadał.
— Porzucić mój zawód? — zaczął po chwili stłumionym głosem — kobieto! czy ty rozumiész sama to, o czém mówisz? Czy ty znasz to niezmierne zamiłowanie nauki, które mnie całego przenika? Czyś myślała o tém, jakie obowiązki ciążą na mężczyznie, który wié, co to honor? nie chce żyć z cudzego mienia, a pragnie być użytecznym obywatelem swego kraju? Mówisz mi o swoim majątku!... alboż go potrzebuję? Oddaj go komu, a w zamian bądź mi żoną nie tylko z imienia!
— Jak ja ci mogę być żoną, tak jak tego pragniesz, kiedy ty mię nie pojmujesz! — zawołała moja matka ze łzami w głosie.
— A ty czy mię pojęłaś? — odparł z uniesieniem ojciec i mówił daléj a długo, ale głos jego tak opadał i podnosił się z kolei, takie w nim były głębokie wibracye boleści, zawodu, tłumionego gniewu, że serce moje bardzo mocno uderzać zaczęło, ukryłam twarz w dłonie i ani jednego więcéj nie dosłyszałam słowa.
Potém głosy rodziców moich mieszały się i plątały z sobą z dziwną mieszaniną skargi, wyrzutu, żalów; dosłyszałam parę łkań mojéj matki, potém dwa jakieś wyrazy, stanowczo wymówione przez ojca, i cisza zupełna zaległa budoar. Słyszałam tylko uderzenia własnego serca i za drzwiami budoaru szmer jakiś, niby ciężkie oddychanie dwojga piersi.
— Wybieraj! — ozwał się nakoniec stanowczy głos mego ojca. — Znowu było milczenie, które zdawało się bardzo długiém.
— Wybieram piérwsze! — odpowiedziała w końcu matka moja, mocno zmienionym głosem.
Posłyszałam ciężkie westchnienie mego ojca.
— Stanowczo? — zapytał po chwili.
— Stanowczo — odpowiedziała matka.
Kroki mego ojca zwróciły się ku drzwiom od salonów. Posłyszałam jednak, że zatrzymał się przy drzwiach.
— Matyldo! — wyrzekł — namyśl się!
Nie było odpowiedzi.
— Gdybyś wybrała drugie, gdybyś chciała ze swojéj na moję wejść drogę, przebaczył-bym ci wszystko — przejmująco, łagodnie a smutno, zabrzmiał głos mego ojca.
— Przebaczenia nie potrzebuję; drogi nasze na zawsze rozchodzą się odtąd! — zawołała moja matka.
— Na zawsze! — powtórzył ojciec — wielkie wyrzekłaś słowa i obyś tego nigdy nie żałowała!
Otworzyły się potém i zamknęły z cicha drzwi od salonów. Ojciec mój wyszedł z budoaru.
Anim dokładnie słyszała rozmowę rodziców moich, anim znaczenia jéj zrozumiéć w zupełności nie mogła, a jednak przejęła mię całą trwoga nieopowiedziana, ściśnięte serce uderzało w piersi coraz mocniéj, w uszach brzmiały nieustannie ostatnie słowa mego ojca: „obyś tego nigdy nie żałowała”.
Zdaje mi się, że miejsca, w których odgrywają się dramata serc ludzkich, są tak nawskróś przeniknięte tragicznych uczuć atmosferą, że ogarnia ona znajdujące się w nich te nawet istoty, które i wyobrażenia nie mają, czém jest dramat.
Mnie owiała całą tajemnicza atmosfera, płynąca z niepojętéj dla mnie rozmowy rodziców moich, w małéj główce mojéj działy się dziwne rzeczy. Dziś jestem pewna, że w chwili owéj miałam uroczyste acz nieme objawienie, krążącego koło mnie i wiszącego nad domem naszym, nieszczęścia.
Zerwałam się z posłania i, narzuciwszy szlafroczek, nagiemi stopy przybiegłam do drzwi budoaru i uchyliłam je pocichu. Nie śmiałam wejść; nie wiem, jaka trwoga powstrzymywała mię; przykucnęłam tylko na progu i przez szpary zajrzałam do wnętrza pokoju.
Na toalecie paliło się jeszcze kilkanaście świec w srebrnych kandelabrach. W głębi budoaru na nizkiéj sofie w pół leżała moja matka w balowém swém ubraniu, tylko włosy jéj, ze wszelkich pęt uwolnione, w bezładnych a obfitych pasmach opływały stan i nagie ramiona. Twarz miała mocno zrumienioną, oczy nieruchomo utkwione w ziemię, drżącemi rękoma rozrywała na drobne kawałki zdjęty z głowy wieniec, rzucając sobie pod stopy szczątki pięknego stroju. Szarpnięty snać przed chwilą rozpaczną lub gniewną ręką naszyjnik z pereł rozerwał się, a mleczne perły kilku wązkiemi strumieniami zsuwały się po sukni i z cichym szmerem spadały na posadzkę, rozsypując się na różne strony. W twarzy i postawie mojéj matki było tyle przygnębienia i gorączkowego niepokoju, tyle boleści i gniewu zarazem, że zaczęłam drżéć całém ciałem; trudno mi było utrzymać się na nogach, i powoli, opierając się o sprzęty, zaledwie zdołałam wrócić do mego łóżeczka.
Tu porwał mię płacz spazmatyczny; łzy jak groch sypały się z moich oczu. Nie wiem, jak długo płakałam, ale gdy podniosłam głowę, zobaczyłam przez szparę od drzwi, że ciemno już było w budoarze. To uspokoiło mię nieco. W istocie, nic a nic nie rozumiałam tego, co się wokoło mnie działo, a czułam tylko, że było to coś niezwykłego a groźnego.
Stopniowo zmęczenie zaczęło mię ogarniać, oczy zamykały się, w myśli pół uśpionéj błąkały się bezładnie różne pytania, obrazy, twarze. Myślałam: dla czego mój ojciec miał dziś łzę w oku? i tuż przy pytaniu tém stanęła piramida cukrowa, którą lokaje umieszczali na stole do wieczerzy. Dla czego matka moja porwała swój naszyjnik z pereł? — pomyślałam, i zdawało mi się, jak perełki cichutko jedna po drugiéj na posadzkę spadają. Nagle wsunęła mi się pod powieki jasno-włosa głowa księcia, który mi najwięcéj dawał cukierków, a potém ręka jego, trzymająca wachlarz mojéj matki. Obraz księcia zasłoniła mi twarz Bini w okularach, otoczona szeroką listwą od czepca. Po chwili na jéj miejscu zamajaczyła przede mną czaszka Żółkiewskiego, o któréj znalezieniu na Cecorskiém polu dnia tego opowiadała mi Binia, nareszcie ostatni ze wszystkich objawił się mnie długi i czerwony nos panny Zelii, a na nim wypisana cała odmiana czasu teraźniejszego, trybu oznajmującego francuzkiego słowa donner. Na ten widok raz jeszcze otworzyłam pół uśpione oczy, bo przypomniałam sobie, że nazajutrz miałam przed panną Zelią wydawać lekcyą gramatyki francuzkiéj. Myśl ta zaniepokoiła mię trochę. Zamknęłam znowu powieki, ciężkie jak ołów, i sennemi usty zaczęłam wymieniać końcówki czterech form francuzkiego słowa. Piérwsze na er, szeptałam, drugi na ir, trzecia na oir, czwarta na re. Na ostatniéj końcówce usnęłam.
Nazajutrz, budząc się, posłyszałam w całym domu ruch niezwykły. Zerwałam się i ubrałam na prędce. Z wypadków dnia wczorajszego mało mi zostało w pamięci, czułam tylko wielkie zmęczenie i oczy mię bolały od płaczu. Na samym wstępie spotkała mię panna Zelia z twarzą rozzłoszczoną i nosem czerwieńszym jeszcze, niż zwykle, i z gniewem zawołała do mnie, że nie będę już z nią miała lekcyi, gdyż jest odprawioną. Przytém zaczęła głośno wyrzekać, że odprawiono ją przed umówionym terminem.
— Nie masz pani powodu do uskarżania się, bo zapłacono ci trzy razy więcéj, niż należało — z przekąsem odpowiedziała jéj najstarsza panna służąca, zajęta wydobywaniem z szuflad rzeczy mojéj matki i pakowaniem ich do tłomoczków.
— Co to robisz, Marychno? — spytałam.
— Układam rzeczy pani do podróży — rzekła.
— Alboż mama dokąd wyjeżdża?
— Wyjeżdża jutro na wieś.
Zakręciło mi się po głowie pytanie, czy ja pojadę z mamą, i pobiegłam z niém do Bini. Ale Binia, przeciwko swemu zwyczajowi, była bardzo milcząca i tylko bardzo często wycierała okulary, które dnia tego wilgotniały jakoś co chwila. Na pytania, jakie jéj zadawałam, odpowiadała jednostajném: — Nie wiem, moje dziecko! — Gdzie spojrzałam, wszędzie panował ruch niezwykły; służące biegały, znosząc zewsząd suknie, futra, bieliznę i różne drobnostki; lokaje brząkali srebrem stołowém, układając je także w kufry; szuflady od toalety mojéj matki wysunięte były jak długie i całkiem wypróżnione; przez okno od garderoby zobaczyłam na dziedzińcu wyciągniętą z wozowni karetę, którą ze wszech stron oglądali rzemieślnicy, niby wypatrując, czy niéma w niéj czego do naprawienia przed daleką podróżą.
Tułałam się po domu, jak zbłąkana owieczka. Nikt do mnie nie mówił i nikt nie zwracał na mnie uwagi. Cała służba wyraźnie głowy traciła z pośpiechu. Binia szyła pod oknem tak pilnie, jak nigdy, i tylko co moment wycierała okulary.
Matka moja była dnia tego tak blada, jak nie widziałam jéj nigdy przed tém; siedziała na kanapie w jednym z salonów, z czołem opartém na dłoni, z oczyma spuszczonemi na suknią, nieruchoma jak posąg pośród otaczającéj ją wrzawy i bieganiny. Zbliżałam się do niéj kilka razy, ale głaskała mię tylko łagodnie po głowie i zapadała w zadumę. Za każdym razem jak lokaj oznajmiał jaką wizytę, odpowiadała: nie przyjmuję! Przyjęła tylko wczorajszego księcia o jasnych włosach. W czasie jego odwiedzin wypadkiem wbiegłam do salonu. Książę siedział naprzeciw mojéj matki w pozie pełnéj uszanowania, ale na twarzy miał wyraz, który-bym dziś nazwała rozpromienieniem i rozmarzeniem zarazem. Trzymał oczy, utkwione stale w moję matkę, która siedziała przed nim blada bardzo, chłodna i milcząca, jak wprzódy. Książę bawił krótko. Ojciec mój cały dzień nie był w domu, wypatrywałam go przez okno i nad wieczór zobaczyłam, jak wchodził w bramę domu. Pobiegłam wnet do jego gabinetu, aby go powitać, ale po raz piérwszy znalazłam drzwi zamknięte na klucz.
Wieczorem ruch w mieszkaniu ustał zupełnie, ale w salonach nie zapalano jak zwykle świateł. Matka moja siedziała w budoarze przy lampie i miała przed sobą otwartą książkę.
Cicha i nieśmiała, jak ptaszek spłoszony, siedziałam w kątku pokoju, patrzyłam na nią i widziałam wyraźnie, że nie czytała, a od czasu do czasu wielkie krople łez kapały zwolna z oczu jéj na karty książki.
Bardzo wcześnie Binia odmówiła ze mną pacierz wieczorny i ułożyła mię do snu. Kiedy pomagała mi zdejmować suknią, osunęły się wypadkiem jéj okulary i zobaczyłam, że miała oczy nabrzękłe od płaczu. Usnęłam prędko, znużona wrażeniami i przeszłą niespaną nocą.
Obudził mię szelest sukni jedwabnéj. Otworzyłam oczy i, w półzmroku zaledwie wschodzącego dnia, zobaczyłam stojącą przy mojém łóżku moję matkę. Była w okryciu i kapeluszu. Z pod okrycia widać było wiszącą u paska torebkę podróżną. Nie zdołałam jeszcze całkiem otrzeźwić się ze snu, gdy matka moja pochwyciła mię na ręce, przycisnęła mocno do piersi i pocałunkami okryła mi twarz i głowę. Czułam, pierś jéj podnosiła się płaczem tłumionym. Chciałam coś powiedziéć, o coś zapytać, ale wzruszona, przestraszona, rozżalona, na żadne słowo zdobyć się nie mogłam. Matka moja złożyła mię znowu na łóżku, raz jeszcze przylgnęła ustami do mego czoła długo, długo — i wyszła prędko z pokoju. W kilka minut potém posłyszałam turkot wyjeżdżającéj z dziedzińca bramą karety, jeszcze w parę minut kareta wytoczyła się na ulicę, odgłos kół ucichł w oddali i umilkł zupełnie, do pokoju mego weszła Binia. Zeskoczyłam z łóżka i rzuciłam się na jéj piersi.
— Biniu! gdzie mama pojechała? — zawołałam, z trudnością wstrzymując się od płaczu.
— Na wieś, do majątku swego — odpowiedziała.
— Na długo?
Binia milczała chwilę, potém szepnęła po cichu:
— Na zawsze.
Jak piorunem raził mię ten wyraz.
— Na zawsze! — krzyknęłam — a czemuż mnie z sobą nie wzięła?
— Bo Wacię ojciec na pensyą odwiezie — wyjąkała Binia z trudnością.
Upadłam na łóżko, zanosząc się od płaczu.
Gdy podniosłam głowę, ojciec mój siedział przy mnie, zamyślony ale łagodny. Wziął obie moje ręce i rzekł głosem, który słodyczą swą przeniknął mię i uspokoił:
— Nie obawiaj się niczego, Waciu. Ja opiekuję się tobą i nic ci się złego nie stanie. Pensya nie jest rzeczą tak straszną, jak sobie wyobrażasz. Znajdziesz tam wiele towarzyszek miłych i wesołych, które cię będą kochały, i będziesz uczyła się wielu pięknych rzeczy, aby wzrosnąć na kobietę dobrą i rozumną. Zresztą Binia zostanie tam przy tobie.
Łagodne słowa ojca, pocałunek, jaki, mówiąc je, złożył na mém czole, wreszcie pewność, że nie rozłączę się z Binią, uspokoiły mię nieco. Ubrałam się żwawo, z cichemi łzami zmówiłam pacierz poranny i spokojnie patrzyłam, jak piastunka moja układała w paki suknie moje i książki. Na sercu mojém leżał jednak ciągle ciężar niewymowny... tęskno mi było do matki...
Po południu jechałam z ojcem w powozie przez ulice W... a przed wieczorem byłam przyjętą jako uczennica do najlepszéj pensyi krajowéj.
Dnia tego wieczorem, gdy nowe towarzyszki moje usnęły i cisza zaległa salę sypialną, Binia siedziała na pensyonarskiém łóżeczku mojém, a ja, obejmując jéj szyję i tuląc się do jéj piersi, pytałam cicho: dlaczego matka moja odjechała tak nagle? czemu ojciec mój taki smutny i zamyślony? dlaczego nie pozostałam w rodzicielskim domu, ale oddano mię na pensyą, gdzie mi tak chłodno jakoś, tak obco?
Binia z czułością przytuliła mię do siebie i szepnęła na ucho:
— Biedne dziecię! rodzice twoi rozstali się!
Nie zrozumiałam znaczenia wyrazu tego. Łamałam sobie nad nim głowę do późnéj nocy. Myślałam jeszcze nad nim cały dzień następny i dziwiło mię bardzo, że Binia wytłómaczyć mi go nie chciała.
Dopiéro, gdy w parę dni potém ojciec mój przyszedł mię odwiedzić, wytłómaczenie wyrazu przez Binię wymówionego znalazłam w zmarszczce, która sfałdowała gładkie wprzódy jego czoło, i w boleści pełném spojrzeniu, jakiém patrzył na mnie. W zmienionéj twarzy mego ojca wyczytałam, że wyraz ten znaczył: — nieszczęście.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Eliza Orzeszkowa.