Rozbitki (Verne, 1911)/Część druga/VII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Juliusz Verne
Michel Verne
Tytuł Rozbitki
Wydawca Wydawnictwo M. Arcta
Data wyd. 1911
Druk Drukarnia M. Arcta
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Stefan Gębarski
Ilustrator George Roux
Tytuł orygin. Les naufragés du Jonathan
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
VII.   Najazd.

Korzystając z tego, że go w Radzie zarządzającej miał kto zastąpić, Kaw-dier postanowił odbyć oddawna zamierzaną podróż do Chili, aby z tamtejszą prezydenturą porozumieć się o objęcie przez nią zarządu wyspą. Wkrótce też wyjechał.
Powróciwszy po kilkutygodniowej nieobecności w listopadzie 1885 roku, to jest w porze, gdy na wyspie zapanowały cieplejsze dni wiosenne, Kaw-dier, oglądający na wybrzeżu morskiem kilka nowych łodzi, zbudowanych pod jego kierunkiem w nowych warsztatach okrętowych, nagle spostrzegł na północnym skraju horyzontu w pełnym galopie pędzącego jeźdźca.
Koń jego pokryty był pianą, leciał, kierując się wprost ku miejscu, gdzie stał Kaw-dier.
Tknięty jakiemś złem przeczuciem, Kaw-dier postąpił kilka kroków naprzód, gdy tymczasem jeździec osadził konia i zawołał:
— Niebezpieczeństwo grozi Liberji. Chmary dzikich Indjan napadły wyspę!
Co rzekłszy, szybko zeskoczył z konia, zbliżył się do Kaw-diera i coś szeptem doń mówił, gestykulując żywo i wskazując na północ, w stronę gór i stepów.
W miarę, jak przybyły udzielał swych wieści Kaw-dierowi, ten z niepokojem spoglądał na miasto, poczem natychmiast udał się do gmachu zarządu miejskiego, wydał rozkaz, aby trzydziestu kawalerzystów dosiadło koni i sam objąwszy dowództwo nad tym oddziałem, dał znak i w pełnym galopie popędził na północ, w stronę wskazaną przez gońca.
Przedewszystkiem chciał się przekonać, co to za plemię Indjan mogło napaść na wyspę, rzadko bowiem wyruszali oni tak daleko ze swych siedlisk. Oprócz tego musieliby przebyć Ziemię Ognistą i kanał oddzielający ich siedziby od wyspy Hoste, co w ich wątłych łodziach przy obciążeniu końmi, byłoby rzeczą niebezpieczną.
W każdym razie należało tam pośpieszyć, zobaczyć tego nieprzyjaciela, obmyślić jak należy działać, a przedewszystkiem dowiedzieć się, co jest powodem ich napadu, i o ile można będzie, napad odeprzeć.
Ale w jakiej sile ci Indjanie przybyli?
Jednocześnie i w mieście zaczęto głośno mówić, że na wyspę Hoste napadły w ogromnej sile hordy dzikich patagończyków, że nieprzyjaciel wylądował niespodziewanie, widocznie prowadzony przez jakiegoś zdrajcę, który im wskazał miejsca najmniej strzeżone.
Natychmiast też garstka kolonistów posiadających konie, osiodłała je i pośpieszyła przyłączyć się do oddziału Kaw-diera.
Innym, których spotykał po drodze dawał on instrukcję, co mają robić i polecił im dać znać p. Rodesowi, aby uformował posiłki i przybywał na pomoc.
Pędząc na czele swego oddziału, Kaw-dier dosięgnął wyniosłego wzgórza i po prawej stronie rzeki ujrzał w oddali, na skraju widnokręgu liczne grupy jeźdźców, wywijających włóczniami i wydających wojenne okrzyki.
Byli to istotnie nawpół dzicy Indjanie patagończycy. Na niewielkich, lecz zwinnych koniach harcowali po równinie, tworząc coraz to większe oddziały.
Olbrzymi, gęsty las zasłaniał wybornie miejsce, w którem wylądowali.
Kaw-dier podziwiał zręczny wybór przez Indjan tego miejsca do napadu na wyspę. Wśród skalistego wybrzeża, osłonionego puszczą leśną z jednej strony, a górami z drugiej mogli oni z łatwością wylądować, niepostrzeżeni przez nikogo.
Z każdą chwilą przybywało ich coraz to więcej, coraz wyraźniej słyszeć się dawały groźne okrzyki zapowiadające śmierć mieszkańcom nowo powstałego grodu.
Orlim swym wzrokiem Kaw-dier objął i policzył wrogów. Mogło ich być w tej chwili na równinie około pięciuset. Niektórzy uzbrojeni byli w karabiny starego systemu, jakie do niedawna były w użyciu w armji argentyńskiej.
Siła to była poważna, wobec której należało natychmiast zarządzić odpowiednie środki obrony.
Noc się zbliżała burzliwa. Indjanie łatwo mogli skorzystać z ciemności i napaść na miasto. Najwidoczniej bowiem to było celem ich wylądowania na wyspie, wolnej dotychczas od wszelkich napadów z zewnątrz.
Sądząc po piórach kogucich i sępich, któremi przyozdobione były głowy indyjskich wojowników, należeli oni do plemion, które nader licznie zamieszkują archipelag sąsiedni i stepy Patagonji.
Skąd im jednak przyszła ochota do wyprawy na wyspę Hoste i jej gród stołeczny?.. Kto ich do tego podburzył?... Nadaremnie w tej chwili Kaw-dier usiłował na to pytanie znaleźć odpowiedź.
— Przedewszystkiem — pomyślał — należy dzikich powstrzymać w ich krwawych zamiarach... Wpadłszy do miasta, rozpoczną rzeź i rabunek, zniszczą wszystko, co z tak wielkim wysiłkiem i pracą powstało dla dobra ogólnego.
Działać należy szybko i bez najmniejszego wahania się. Oto już pierwszy, czołowy oddział Indjan wypuścił konie galopem i z włóczniami nastawionemi z dzikiem wyciem i gwizdem, popędził w stronę miasta, trzymając się prawego brzegu rzeki.
Kaw-dier, który rozumiał narzecza plemion indyjskich, słyszał, jak przywódca oddziału zachęcał swych wojowników, aby wpadłszy do miasta, natychmiast wzniecili w niem pożar, wszystkich zaś, którzyby chcieli bronić swego mienia, zabijali, innych zaś brali do niewoli.
Niewola u dzikich gorsza od śmierci — to wiedział Kaw-dier i natychmiast zabrał się do czynu.
Z właściwą sobie stanowczością i bystrością umysłu, dał rozkaz, aby oddział jego zsiadł z koni, naszykował broń i gotów był do walki.
Uformowawszy następnie ze swych ludzi czworobok, najeżony ze wszystkich stron bagnetami nabitych karabinów, wychylił się z za wzgórza i śmiało zastąpił drogę pędzącym napastnikom.
— Pamiętajcie, — mówił do swoich — celować przedewszystkiem w konie, patagończyk bez konia jest jak kaleka.
W pierwszej chwili Indjanie zmieszali się, widać nie spodziewając się ujrzeć tak nagle jakby z pod ziemi wyrosłego przeciwnika. Trwało to atoli zaledwie chwilę, poczem z ogłuszającym wrzaskiem rzucili się naoślep, w szalonym pędzie na czworobok Kaw-diera.
Było ich około pięćdziesięciu. Stepowe ich silne konie, choć niewielkiego wzrostu, jak wicher wpadły na oddział kolonistów.
Jednocześnie wśród nich dała się słyszeć głośna komenda, aby dano ognia, poczem czworobok Kaw-diera nagle cofnął się w tył, pozostawiając przed sobą kilkunastu zabitych Indjan i ich konie, kilku zaś dzikich rannych czołgało się w pobliżu; konie ich pobiegły z powrotem, szerząc popłoch i przerażenie w szeregach napastników.
Czworobok Kaw-diera wykonał ruch udany i nowa salwa celnych strzałów powstrzymała dzikich ostudzając zapał wojenny. Przywódca ich pierwszy zawrócił i popędził do głównych sił, które w coraz to większej liczbie, opuszczając swe łodzie, zajmowały skraj lasu i wybrzeże morskie.
Kaw-dier nie ścigał uciekających, przeciwnie, zabrawszy jeńców, cofnął się pod samo miasto.
Tu już p. Hartlepool i przybyły właśnie p. Rodes szykowali ze zwołanych naprędce mieszkańców miasta zbrojny zastęp obrońców i szli naprzeciw.
— Niebezpieczeństwo wielkie zagraża miastu — rzekł Kaw-dier, witając tych ludzi — należy natychmiast, korzystając z zapadających ciemności nocy, zacząć robić palisady, sypać szańce i kopać fosy. Kto żyje, niech do tej pracy pośpieszy... Starzy i dzieci, mężczyźni i kobiety, wszyscy niech chwycą za rydle i motyki!... Musimy się zabezpieczyć, ile możności, przed napadem dzikich.
Rozkaz ten objął wnet całe miasto. Wszyscy śpieszyli do sypania szańców i kopania rowów, gdy tymczasem Kaw-dier, na czele co najdzielniejszych ludzi, z bronią gotową do strzału, czuwał, aby odeprzeć natychmiast każdy nowy atak.
Przez całą jednak noc, która była wietrzna i słotna, Indjanie, paląc ognie w swym obozie, rozbitym pod lasem, ani razu nie zbliżyli się pod miasto. Widocznie wypoczywali, sposobiąc się do walnej w biały dzień bitwy, a może oczekiwali na nowe siły lub na głównego wodza.

Stepowe ich konie jak wicher, wpadły na oddział kolonistów...

Dało to możność, że w ciągu tej nocy miasto ogrodziło się od strony lądu palisadami i szańcami, a mieszkańcy zdołali poopuszczać swoje siedziby za miastem, unosząc z sobą odzienie i żywność.
O świcie, Kaw-dier, pełniący wciąż straż na zewnątrz tak naprędce zaimprowizowanych fortyfikacji, cofnął się po za nie i tutaj objął główne dowództwo nad wszystkiemi zebranemi zbrojnemi siłami Liberji.
Jeszcze słońce nie weszło na niebo, gdy dzikie okrzyki Indjan dały znać, że szykują oni szturm do pozycji oszańcowanych, w celu zdobycia ich i wtargnięcia do miasta.
Atak hordy najeźdźców był tak gwałtowny, zastępy jej tak liczne, że tylko dzięki doskonałej broni szybko strzelnej oblężonych, ci zawdzięczali, że pomimo niewielkich strat w zabitych i rannych, atak został odparty.
Przerzedzona kulami dzicz patagońska cofnęła się na razie do swego obozu, na skraju puszczy szeroko rozłożonego.
Zaledwie jednak oblężeni zdążyli zebrać z pobojowiska poległych i rannych, gdy nowa horda rzuciła się z większą jeszcze niż pierwsza zaciekłością na szańce oblężonych. Trzeba było nadzwyczajnych wysiłków Kaw-diera, aby odeprzeć ten atak z szaloną furją przez dzikich wykonany.
Dopiero noc burzliwa położyła kres walce. Indjanie rozpalili ognie na skraju puszczy i przy nich gotowali sobie strawę. Liczne zaś ich oddziały bez wytchnienia harcowały wzdłuż i wszerz szerokiego stepu przed ufortyfikowaniami Liberji.
Nocy tej dzicy zachowywali się spokojnie, widocznie odpoczywali. Pozwoliło to Kaw-dierowi i panu Hartlepoolowi pozakładać miny i przekopać nowe rowy przed głównym szańcem, oraz wznieść nowe palisady.
— Zguba nasza wobec liczebnej przewagi nieprzyjaciół jest pewna — rzekł Kaw-dier ze smutkiem do swych przyjaciół — tylko umiejętna obrona, prowadzona z odwagą i poświęceniem się każdego z nas, może nam zapewnić zwycięstwo, a przynajmniej skuteczną obronę naszych kolonji i miasta. Przeszkody, które przygotowaliśmy, powinny jutro skutecznie pomódz nam i powstrzymać dzikich w ich atakach do naszych pozycji.
Jakoż o świcie, dnia trzeciego od czasu napadu patagończyków, podczas nowego ich szturmu, Kaw-dier kazał podpalić miny. Nastąpił ogłuszający wybuch; bryły ziemi i oderwanych skał ze świstem i szumem rozpruły powietrze i dziesiątki Indjan legło pokotem wraz z końmi na miejscu podminowanem.
Poniósłszy tak wielką stratę, dzicy dnia tego nie przypuszczali już nowego szturmu.
Korzystając z tego, Kaw-dier wydał niezbędne zarządzenia, co do zorganizowania służby szpitalnej i opieki nad rannymi. Otoczył też opieką dość znaczną liczbę pochwyconych jeńców nieprzyjacielskich, których kazał zamknąć w jednej ze stodół.
Teraz Kaw-dier wypuścił ich, a ustanowiwszy nad nimi dozór, kazał pomagać im przy sypaniu nowych szańców od strony morza.
Wypuściwszy ich, zbliżył się do nich.
— Który z was rozumie po hiszpańsku? — zapytał ich.
— Ja — odpowiedział jeden z dzikich, podnosząc się z ziemi i prostując swą silną, posągową postać.
— Jak się nazywasz? — zapytał Kaw-dier.
— Athinata, wódz potężnego niegdyś plemienia «Synów puszczy».
— Dlaczego z bronią w ręku uderzyłeś na nas?... Nie byliśmy przecież twoimi nieprzyjaciółmi? — pytał dalej Kaw-dier, mierząc dzikiego swym smutnym, lecz poważnym i silnym wzrokiem.
— Bo tak kazał potężny nasz władca... Słuchać jego rozkazów jest naszym obowiązkiem.
— W jakim więc celu napadliście na nas i nasze miasto?
— Aby zdobyć złoto i srebro, które w niem się znajduje, zabrać do niewoli zdrową ludność i zrównać z ziemią miasto, które stało się przyczyną śmierci tylu naszych wojowników.
— Miasta nie zdobędziecie, bo ma ono sposoby obrony, wobec których w niwecz się obrócą wszelkie wasze wysiłki...
— Wojownicy patagońscy są tak liczni, jak gwiazdy na niebie — odrzekł Athinata. — Na miejsce dziesięciu poległych, bracia ich sprowadzą stu nowych, i miasto uledz musi...
Kaw-dier z niecierpliwością wzruszył ramionami.
— Będzie to tylko niepotrzebny rozlew krwi, gdyż miasta nigdy wam nie poddam...
Dziki pochylił głowę, poczem spojrzał bystro w twarz Kaw-diera i rzekł głosem pewnym:
— Biały człowiek mówi, że miasto nie będzie nasze, a drugi biały człowiek zapewnił naszego wielkiego wodza, że miasto musi być nasze, wraz z wszystkiem złotem i wszystką ludnością... Biały człowiek nam to obiecał...
— Biały człowiek? — zapytał Kaw-dier zdziwiony. — Co za biały człowiek?
Ale Indjanin nic już więcej nie umiał, czy też nie chciał odpowiedzieć. Milczał, głuchy na wszelkie pytania.
Najrozmaitsze przypuszczenia i podejrzenia powstały w myśli szlachetnego obrońcy Liberji.
— Czy to czasami nie Kennedy?... Czy nie Sirdey? — zadawał sobie pytania. — Nikczemnicy ci zdolni byli i do tej zbrodni. Tak, nikt tylko oni sprowadzili hordy dziczy pod mury Liberji, obiecując im obfite łupy w bogactwach i ludziach.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autorów: Michel Verne, Juliusz Verne i tłumacza: Stefan Gębarski.