Rozbitki (Verne, 1911)/Część druga/XIII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Juliusz Verne
Michel Verne
Tytuł Rozbitki
Wydawca Wydawnictwo M. Arcta
Data wyd. 1911
Druk Drukarnia M. Arcta
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Stefan Gębarski
Ilustrator George Roux
Tytuł orygin. Les naufragés du Jonathan
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
XIII. Abdykacja.

Kaw-dier płakał...
Przyjaciele jego stali w milczeniu i ze ściśniętemi sercami patrzyli na te łzy, rozumiejąc dobrze, ile niewypowiedzianego bólu zawierały w sobie. Wszak oni znali jego wielkie serce, tak wierne, tak głęboko kochające ludzkość, tak pełne przebaczenia dla wszystkich wad i ułomności człowieczych.
I ten sam człowiek musiał wołać: — Ognia! — Ognia do braci... — musiał patrzeć, jak na ten rozkaz padały i ginęły istnienia ludzkie i niewolno mu było ani słowem powstrzymać tego strasznego czynu, bo obowiązek nie pozwalał mu na to.
Tenże sam twardy i surowy obowiązek nakazywał mu nie poprzestawać na tem jednem zwycięstwie, lecz ścigać w dalszym ciągu przestępców, aby zapewnić spokój tym, których przyszłość sam dobrowolnie przyjął na siebie.
I Kaw-dier skamieniały od bólu, nie ugiął się i nie uchylił od tego obowiązku.
Oddziały jego przebiegały całą okolicę, tropiąc rabusiów i awanturników, niby dzikie a szkodliwe zwierzęta, schwytanych zaś wsadzano gromadnie na stojący w pobliżu duży statek parowy, który miał ich wkrótce odwieźć w odległe strony Brazylji lub Argentyny.
W całej tej walce wielce pomocnymi byli Kaw-dierowi pp. Smith i Reynaud, którzy ze swym tysiącem robotników, ludzi silnych i odważnych, pragnęli jaknajprędzej oczyścić wyspę ze szkodliwych ludzi i zaprowadzić w kopalniach spokój i porządek. Z wydalonych wybrali jednak pilniejszych i uczciwszych.
Z końcem wiosny ład i porządek zapanowały znowu w Liberji. Mieszkańcy zabrali się nanowo do pracy i życie wróciło do swego normalnego trybu, temwięcej, że pracy było dużo, bo niedawne wypadki pozostawiły swoje ślady na zaniedbanych fermach, leżących odłogiem polach i zdziczałych z braku opieki zwierzętach.
Dzięki energicznym rozporządzeniom Kawdiera, nietylko smutne te resztki, ale i widmo głodu, które w takich warunkach musiało grozić mieszkańcom wyspy, zostało usunięte, okręty przywoziły coraz nowe zapasy.
Lato do reszty wygładziło wszelkie braki, było bowiem nadzwyczaj urodzajne, a przytem połów wielorybów okazał się niezwykle obfitym, tak, że i z tego źródła osiągnięto wielkie korzyści. Nauczeni smutnem doświadczeniem mieszkańcy Hosty, nie opuszczali już rąk, lecz owszem, pracowali z podwójną nieledwie gorliwością.
To też w końcu roku 1893 Kaw-dier z zadowoleniem mógł sobie powiedzieć, że wszystkie przedsięwzięte przez niego prace zostały ukończone: szkoły, szpitale, koszary, magazyny zapasowe, porty wygodne, elewatory i dynamomaszyny, do poruszania których Piotruś, gorliwy pomocnik swego dobroczyńcy, użył siły fal morskich. Latarnia morska wskazywała drogę i chroniła liczne statki od rozbicia.
Uszczęśliwiony Kaw-dier postanowił uroczyście obchodzić dzień urzeczywistnienia wszystkich tych projektów, które tylko dzięki niewyczerpanej energji, doprowadzić potrafił do końca.
Uroczystość inauguracyjna naznaczona była na 15 stycznia 1894 r., gdy nagie 10-go zaszedł fakt, który na zbolałą duszę Kaw-diera wpłynął decydująco.
Tego dnia prezydent stał w jednem z okien swego mieszkania i patrzył na ruch panujący w porcie. Nagle wzrok jego uderzył statek większych rozmiarów, wpływający majestatycznie do portu. Kaw-dier spojrzał zaciekawiony, lecz było zbyt daleko, aby jakiekolwiek szczegóły rozpoznać się dały, odsunął się przeto od okna, pewny, że w razie potrzeby wierny Karro zawiadomi go o przybyszu. Jakoż w godzinę od strony portu zjawił się posłaniec, domagający się natychmiastowego posłuchania u prezydenta.
— Co się stało? — zapytał Kaw-dier.
— Okręt chilijski zawinął do Bourg-Neuf — odrzekł zdyszany od szybkiego biegu wysłaniec.
— Wiem, widziałem.
— Jest to okręt wojenny.
— I to wiem.
— Stanął na środku portu na dwu kotwicach i na łodziach wylądowuje żołnierzy.
— Żołnierzy!... — krzyknął zdumiony Kaw-dier.
— Tak jest żołnierzy w pełnem uzbrojeniu... Jakichś dwustu lub trzystu... Karro nie liczył, lecz wysłał mnie, aby uprzedzić pana prezydenta. O, już nawet idą!... — dodał posłaniec, wskazując przez otwarte okno w kierunku portu.
Rzeczywiście na drodze od Bourg-Neuf ukazała się rota żołnierzy, maszerująca w najzupełniejszym porządku.
Zadziwiony Kaw-dier wydał szybko odpowiednie rozkazy, które w tej chwili rozniesiono na wszystkie strony, czekał na wyjaśnienie tej niespodzianki. Jakoż w kwandrans może cały oddział zajął plac przed prezydenturą, dowodzący zaś nim oficer w pełnym uniformie poprosił o posłuchanie.
Wprowadzono go natychmiast do sali, gdzie czekał na niego poważny i spokojny Kaw-dier.
— Powiedz mi pan, co znaczy to zbrojne najście na wyspę? — zapytał, odpowiadając na uprzejmy ukłon oficera. — Wszak, o ile wiem, stosunki nasze z Chili są najzupełniej pokojowe?
— Zechciej pan przyjąć wyjaśnienie, które mieści się w tym oto liście od mego rządu — rzekł oficer, podając Kaw-dierowi wielką zapieczętowaną kopertę.
Ani jeden muskuł nie drgnął w twarzy czytającego, choć w duszy grały mu uczucia silnego oburzenia.
— Ach — rzekł wreszcie, składając papier — rząd chilijski jest tak uprzejmy, że przysyła pana do mego rozporządzenia, aby wzmocnić ład i porządek na wyspie. Rząd jest mylnie poinformowany. Ład i porządek wprowadziliśmy już sami i obecnie nic nam z tej strony nie grozi. Możesz pan więc przyjąć moje podziękowania i uważać swoją misję za spełnioną.
Oficer zdawał się być cokolwiek zaambarasowanym.
— Proszę mi darować, panie prezydencie, ale ja muszę literalnie spełnić polecenia mojego rządu.
— A te brzmią?...
— Aby zainstalować na wyspie garnizon chilijskich żołnierzy, dla utrzymania tutaj porządku.
— Bardzo dobrze — uśmiechnął się Kaw-dier. — A gdybym próbował się opierać? Czy rząd przewidział taką możliwość?
— Tak jest.
— I...
— Kazano mi utrzymać się choćby siłą — rzekł oficer, — chociaż przypuszczam, że nie dojdzie do takiej ostateczności.
— Tak, to jasne — szepnął Kaw-dier, — chociaż przyznać muszę, że spodziewałem się czegoś podobnego... W każdym razie muszę prosić pana o chwilkę cierpliwości, zanim namyślę się i będę w stanie dać panu ostateczną odpowiedź.
— Będę czekał na tę odpowiedź, jak długo pan każe, panie prezydencie — rzekł oficer uprzejmie, i złożywszy ukłon wojskowy, zbliżył się ku drzwiom, które jednak stawiły mu niespodziewany opór.
— Co to ma znaczyć? Czyżbym został pańskim więźniem tutaj? — zawołał Chilijczyk podnieconym głosem.
— Na chwilę, tak! — odrzekł spokojnie Kaw-dier.
— Zapominasz pan, że dość mi będzie krzyknąć przez okno, aby moi żołnierze wydobyli mnie z tej pułapki.
— Tylko, że pan tego nie uczynisz.
— A któż mi zabroni?
— Ja.
We wzroku Kaw-diera była taka moc i potęga, że oficer spuścił oczy i rzekł napoły niechętnie:
— Dobrze, poczekam zatem na pańską decyzję.
Z temi słowy zasiadł wygodnie w fotelu i począł oglądać rozwieszone na ścianach mapy i obrazy.
Kaw-dier zapadł w głębokie milczenie, a przed oczyma jego duszy poczęły się przesuwać obrazy tych lat trzynastu od chwili wyratowania rozbitków z «Jonatana». Przez ten czas przeżył tyle walk, tyle cierpień i bólów po to tylko, aby teraz przyszło to najstraszniejsze z nieszczęść ziemi — niewola. Wiedział, że nie było co marzyć o oporze, że mieszkańcy wyspy pogodzą się łatwo z utratą samodzielności, którą im z takim trudem wywalczył, dla niego jednak był to cios, który go dobił ostatecznie. Z chwilą kiedy Chili utwierdzi na wyspie swoje panowanie, osoba jego tutaj stanie się nietylko bezużyteczną, ale nawet szkodliwą, gdyż on nie przestanie dążyć do tych ukochanych ideałów, którym całe poświęcił życie, — do wolności i swobody.
Wszystkie te myśli, niby tuman olbrzymi kłębiły się w mózgu Kaw-diera, aż wreszcie wyłoniło się z nich postanowienie trwałe i niezłomne i jedynie możliwe dla jego nieugiętej duszy.
— Powiedz mi pan — zwrócił się wreszcie do oficera, który niecierpliwił się widocznie, — czy grożąc mi przed chwilą użyciem siły, zdałeś pan sobie sprawę z naszej siły?
— Jakto — zapytał oficer — co pan przez to rozumiesz?
— Spójrz pan, jeżeli łaska.
Oficer zbliżył się do okna i zobaczył pięciuset żołnierzy kolonistów stojących w szeregach z bronią u nogi pod dowództwem swych oficerów.
— Armia nasza ma dzisiaj pięciuset żołnierzy — rzekł obojętnie Kaw-dier, — jutro będzie miała ich tysiąc, a pojutrze tysiąc pięćset.
Oficer chilijski zbladł. W jaką pułapkę wlazł! Jego misja przepadła; jednak jeszcze odparł poważnie.
— Nasz krzyżowiec ma armaty.
— Nie boimy się ich wcale, i my je mamy.
— Ale rząd nasz ma więcej żołnierzy i więcej okrętów.
— Tak jest, ale to nas nic nie obchodzi; nas jest tutaj sześć tysięcy i trzeba będzie długich walk dla zgnębienia nas, a będziemy się bronić do ostatniego tchu. Jednak możebyśmy mogli ułożyć się z sobą.
Oficer odetchnął. Więc sprawa, której się podjął, może jeszcze się udać.
— I owszem — odrzekł — co pan rozkaże, panie gubernatorze? — zapytał.
— Jakie pan masz pełnomocnictwo w razie zgody z naszej strony? — rzekł Kaw-dier.
— Jaknajszersze — pośpieszył z odpowiedzią oficer, wyjmując z portfelu papier i kładąc go przed Kaw-dierem, który przeczytał go uważnie.
— Dobrze, w takim razie jesteśmy gotowi przyjąć protektorat Chili pod następującemi warunkami: wyspa otrzyma zupełną autonomję i zatrzyma swoją chorągiew narodową. Rząd chilijski nie nałoży na wyspę żadnych podatków, prócz za eksploatację kopalń. Rezydent rządowy będzie zasiadał w radzie z prawem głosu doradczego, prezydentem będzie tymczasem człowiek...
— Zapewne pan sam?
— Nie — zaprzeczył Kaw-dier, — będzie ten, którego ja sam wskażę, później zaś prezydent będzie obieralnym przez głosowanie. Dla siebie wymagam bezwzględnej swobody osobistej. Moim następcą będzie młody człowiek imieniem Piotr X. Ja go do tego przysposobiłem i zupełnie odpowiadam za niego. Niech to pana nie dziwi, że ten młodzieniec ma dopiero dwadzieścia dwa lata, ale on będzie najstosowniejszy na mego następcę. Jemu tylko zdam moją władzę. Te są moje warunki. Czy zgadzasz się pan na nie? Jestem zmęczony i nie chcę już ani wydawać rozkazów, ani ich otrzymywać.
— Zgadzam się — rzekł oficer, jakby jeszcze nie dowierzając, czy to było szczere, co Kaw-dier mówił, czy nie zażąda jeszcze czego dla siebie.
Ale Kaw-dier rzekł krótko:
— W takim razie podpiszemy oficjalnie. Co się zaś tyczy moich spraw osobistych, to zechciej pan przejrzeć ten dokumencik, o podpisanie którego również będę pana prosił.
Oficer rzucił okiem na podawany mu papier, lecz zaledwie wczytał się w treść jego, gdy twarz mu się zmieniła i zawołał zdumiony:
— Jakto, czyż pan tego na serjo pragniesz?
— Nietylko pragnę, lecz uważam to za warunek nieodzowny, pod jakim wogóle godzę się na tę tranzakcję. Ten jednak warunek musi zostać w głębokiej tajemnicy, pamiętaj pan o tem! Jutro zaś zacznie funkcjonować nowy rząd na wyspie.
— Bądź pan spokojny, licz na dyskrecję moją — odrzekł oficer, podpisując podawany mu dokument. Poczem skłonił się głęboko przed starcem i opuścił gmach prezydentury. Natychmiast też, stosownie do umowy, kazał żołnierzom swoim udać się na okręt.
Pozostawszy sam, Kaw-dier posłał po wiernego Karro; korzystając zaś z wolnej chwili, napisał kilka dokumentów, które jeszcze przejrzał starannie.
— Zgromadzisz na pokładzie mojej starej szalupy wszystkie te przedmioty, których spis ci daję — rzekł kiedy stary Indjanin stanął przed nim. — Nie zapominaj o niczem, gdyż wszystko są to rzeczy ważne.
— Dobrze, panie — odrzekł Karro, przyzwyczajony do bezwarunkowego posłuszeństwa.
Na kartce były wymienione różne prowianty, trochę narzędzi, rozmaite nasiona, proch, kule, broń i t. p. rzeczy.
Po nim Kaw-dier wezwał Piotrusia i rzekł do niego serdecznie:
— Moje dziecko, masz tutaj dwa dokumenty. Ten list zapieczętowany otworzysz dopiero jutro rano, ten drugi zaś zawiera wskazówki, które wypełnij dokładnie. A teraz idź, dziecię moje, potrzebuję samotności, aby przygotować się do zmian, które jutrzejszy poranek przyniesie w naszem życiu.
Z nastaniem nocy Kaw-dier wymknął się z gmachu prezydentury i niezauważony przez nikogo udał się do portu. Tutaj odczepił starą swoją szalupę, przygotowaną do drogi przez Karra. Zamyślony, poważny, lecz niesmutny puścił się sam na morze. Ani jednem spojrzeniem nie pożegnał tej wyspy, której ofiarował przecież tyle lat życia. Dla duszy jego była to przeszłość, z którą w chwili obecnej nie miał już nic wspólnego.
Nikt jeszcze nie wiedział o zniknięciu Kaw-diera, kiedy Piotruś, wierny obietnicy danej opiekunowi, otwierał otrzymaną wczoraj kopertę. Zawierała ona tylko parę wierszy, które młody człowiek odczytał z niewypowiedzianem wzruszeniem:
«Drogi mój synu! — pisał niezwykły ten człowiek — jestem zmęczony życiem, które nie urzeczywistniło ideałów moich, i pragnę za wszelką cenę wypoczynku. Niema mnie i nie będzie już nigdy pomiędzy wami; a jednak pragnę, aby te wielkie ideały ludzkości, które zawsze przyświecały mi w życiu i które starałem się wpoić w młodą duszę twoją, nie zniknęły razem z osobą moją. Pamiętaj, że masz przed sobą trzy wielkie zadania: poszanowanie dla sprawiedliwości, nienawidzenie niewoli i ukochanie wolności.
Żegnam cię, dziecko moje. Zobaczymy się kiedyś w lepszym świecie.»
W chwili, kiedy Piotruś odczytywał te słowa, ten, który je pisał, przybijał właśnie do jednej ze skał otaczających przylądek Horn. Samotny przeniósł na brzeg cały ładunek starej szalupy, poczem jednem cięciem topora zadał jej ranę śmiertelną i ze skrzyżowanemi na piersiach rękami patrzał, jak ta wierna towarzyszka długich jego podróży powoli pogrążała się w zielonkawych falach morza.
Teraz był sam, sam zupełnie, z Bogiem tylko i naturą, wolny i swobodny jak ptak. Nie przerażała go śmierć, lecz niewola, i od tej ostatniej uciekł aż tutaj na te puste, samotne skały, których nie dotknęła dotąd żadna stopa ludzka. Z ich szczytów patrzył na ten daleki świat ludzki z jego drobnemi walkami i zabiegami, on, który znalazł w sobie dość siły, aby wzbić się ponad wszystkie małostki życia i osiągnąć bezwzględny spokój na pustej i samotnej skale.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autorów: Michel Verne, Juliusz Verne i tłumacza: Stefan Gębarski.