Rozkosz (D’Annunzio, tłum. Ruffer, 1906)/VII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Gabriele D’Annunzio
Tytuł Rozkosz
Wydawca Księgarnia Polska B. Połonieckiego
Data wyd. 1906
Druk Drukarnia Słowa Polskiego
Miejsce wyd. Lwów
Tłumacz Józef Ruffer
Tytuł orygin. Il Piacere
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


VII.

Schifanoja wznosiła się na wzgórzu, w miejscu, gdzie łańcuch górski przeszedłszy wzdłuż wybrzeży i ująwszy morze jak amfiteatr, zwracał się ku wnętrzu i staczał ku równinie. Chociaż zbudowana przez kardynała Alfonsa Carafa d’Ateleta w drugiej połowie XVIII wieku, miała ta willa jednak w swej architekturze pewną czystość stylu. Tworzyła wysoki na dwa piętra czworobok, w którym portyki przeplatały się z apartamentami; i właśnie otwory tych portyków użyczały budynkowi lekkości i wytworności. Kolumny i pilastry jońskie zdawały się narysowanymi i zharmonizowanymi przez Vignolę. Był to pałac prawdziwie letni, otwarty na wiatry morskie. Po stoku od strony ogrodów, przechodził przedsionek w piękne schody, zstępujące ku płaszczyźnie, ograniczonej, jej przestronna terasa, kamienną balustradą i ozdobione dwoma fontannami. Inne schody od krańców terasy szły dalej w dół po stoku, przerywane dalszymi płaszczyznami i kończyły się aż prawie nad morzem i z najniższej płaszczyzny ukazywały oczom rodzaj siedmiokrotnej serpentyny wijącej się pośród przepysznej murawy i gęstych krzów różanych. Dziwami Schifanoji były róże i cyprysy. Róże, wszelkich jakości i wszelkich pór roku, wystarczyłyby pour en tirer neuf o u dix muytz d’eaue rose, jakby był powiedział poeta Vergier d’honneur. Ostre i czarne cyprysy, bardziej hieratyczne od piramid, bardziej zagadkowe od obelisków, nie ustępowały ani cyprysom Willi d’Este ani Willi Mondragone, ni żadnym innym podobnym gigantom, które olbrzymieją we wiele opiewanych willach Rzymu.
Markiza d’Ateleta zwykła była przepędzać w Schifanoji lato i część jesieni; albowiem chociaż była pośród pań jedną z najbardziej światowych, to jednak miłowała wieś i swobodę wiejską i podejmowanie przyjaciół. Dla Andrzeja, w czasie jego choroby, była pełna troskliwej zapobiegliwości, jak starsza siostra, prawie jak matka, nieznużona. Przywiązywało ją do kuzyna głębokie przywiązanie. Była dlań pełną wyrozumiałości i przebaczenia; była przyjaciółką dobrą, szczerą, zdolną zrozumieć wiele rzeczy, żywą, zawsze wesołą, zawsze dowcipną, równocześnie pełną umysłu i ducha. Chociaż od blizko roku przekroczyła trzydziestkę, zachowała dziwną młodocianą żywość i wielki urok, gdyż posiadała tajemnicę pani Pompadour, ową beauté sans traits, która umie ożywiać się niespodziewanymi wdziękami. Także posiadała jedną rzadką cnotę, ową, która pospolicie nazywa się „taktem“. Subtelny umysł niewieści był jej niezawodnym przewodnikiem. W swoich stosunkach z nielicznymi znajomymi obojej płci wiedziała zawsze w każdej okoliczności, jak zachować się. Nie popełniała nigdy błędów, nie ciążyła nigdy życiu drugich, nie przychodziła nigdy niewporę ni się stawała niewygodną, dokonywała zawsze w sam czas każdego swego czynu i w sam czas wypowiadała każde swoje słowo. Jej zachowanie wobec Andrzeja, w tym nieco dziwnym i nierównym okresie jego rekowalescencyi, nie mogło, zaprawdę, być lepsze. Starała się wszelkimi sposobami nie zakłócać jego spokoju i doprowadzić do tego, żeby i nikt inny go nie zakłócał. Zostawiała mu zupełną swobodę, udawała, że nie spostrzega jego kaprysów i melancholii; nie utrudzała go nieoględnymi pytaniami; czyniła tak, żeby jej towarzystwo w godzinach obowiązkowych było mu lekkie; nawet wyrzekła się w jego obecności dowcipnych uwag, żeby oddalić odeń trud wymuszonego uśmiechu.
Andrzej, rozumiejący tę subtelność, był wdzięczny.

12. września, po sonetach Hermy, wrócił do Schifanoji z niezwykłą wesołością; spotkał donnę Franczeskę na schodach i ucałował jej ręce, mówiąc głosem radości:
— Kuzynko, znalazłem Prawdę i Życie.
— Alleluja! — rzekła Donna Franczeska, podnosząc piękne, krągłe ramiona. — Alleluja!
I zstąpiła do ogrodów, a Andrzej wstąpił do swych pokojów, z podniosłem sercem.
Po chwili, usłyszał lekkie pukanie do drzwi i pytający głos Donny Franczeski:
— Czy mogę wejść?
Weszła niosąc w podołku sukni i między ramionami wielki pęk róż: różowych, białych, żółtych, czerwonych, czarnych. Niektóre, pełne i jasne, jak róże Willi Pamphily, świeżutkie i całe uperlone, miały coś trudnego do określenia, coś szklistego między płatkiem a płatkiem; inne miały płatki gęste i bogactwo barw, które przywodziło na myśl wspaniałość purpur Elizy i Tyru; inne zdawały się kawałkami wonnego śniegu i wzbudzały szczególną chęć, żeby je ukąsić i połknąć; inne były z ciała, prawdziwie z ciała, rozkoszne jak najrozkoszniejsze kształty kobiecego ciała, z subtelnem żyłkowaniem. Nieskończone stopniowania barwy czerwonej, od mocnego karmazynu aż do wypłowiałej dojrzałej poziomki, mięszały się z najsubtelniejszymi i prawie niedostrzegalnymi odmianami barwy białej, od białości nieskalanego śniegu do nieokreślnej barwy mleka zaledwie wydojonego, opłatka, miąższu trzciny, mgławego srebra, alabastru, opalu.
— Dziś jest święto — rzekła uśmiechem; a kwiaty pokrywały jej piersi prawie po szyję.
— Dzięki! Dzięki! Dzięki! — powtarzał Andrzej pomagając jej przy złożeniu pęku na stole, na książkach, na tekach z rysunkami. — Rosa rosarum!
Kiedy już była wolna, zebrała wszystkie po pokojach rozstawione naczynia i zaczęła napełniać je różami, układając tyleż poszczególnych bukietów, z wyborem, który odsłaniał w niej rzadki smak, smak wielkiej mistrzyni uczt. Wybierając i układając, mówiła o tysiącu rzeczy z ową swoją wesołą ruchliwością, prawie jakgdyby chciała powetować sobie oszczędność słów i śmiechów, której przestrzegała dotychczas przy Andrzeju przez wzgląd na jego melancholijne milczenie.
Między innymi rzekła:
— 15-ego będziemy mieli pięknego gościa: Donnę Maryę Ferres y Capdevila, żonę upełnomocnionego ministra Guatemali. Znasz ją?
— Nie zdaje mi się.
— Istotnie, nie możesz jej znać. Wróciła do Włoch przed niewielu miesiącami; lecz przepędzi następną zimę w Rzymie, gdyż mąż jej został tam przydzielony. Jest moją przyjaciółką dzieciństwa, bardzo drogą. Byłyśmy razem we Florencyi, trzy lata w kollegium Annuncyaty; lecz jest młodsza odemnie.
— Amerykanka?
— Nie; włoszka i w dodatku ze Sieny. Pochodzi z Bandinelich; ochrzczona wodą z Fonte Gaja. Lecz z natury jest raczej melancholijna; i taka kochana. Dzieje jej małżeństwa są także niewesołe. Ów Ferres nie jest wcale sympatyczny. Lecz mają córeczkę, prawdziwe kochanie. Zobaczysz; bladziutka, bladziutka z takimi włosami i ogromnymi oczyma. Bardzo podobna do matki... Patrzaj, Andrzeju, ta róża, czyż nie zdaje się z aksamitu! A ta druga? Zjadłabym ją. Bo patrzże tylko, czy nie jest to podobna do idealnego kremu. Co za rozkosz!
Wybierała dalej róże i wdzięcznie gawędziła. Od kwiatów szła woń pełna, upojna jak stuletnie wino. Niektóre korony rozsypywały się, a ich płatki zatrzymywały się we fałdach sukni Donny Franczeski. Przed oknem ostry wierzchołek cyprysu chwiał się zaledwie. A w pamięci Andrzeja uporczywie, jak zwrot muzyczny, dźwięczał wiersz Petrarki:

„Cosi partia le rose e le parole“
Tak rozdzielała słowa, róże rozdzielająca.

W dwa dni później, ofiarował Andrzej markizie d’Ateleta w dowód wdzięczności sonet ciekawie ułożony na wzór starożytny i wypisany na pergaminie ozdobionym ornamentami w rodzaju owych, które uśmiechają się z mszałów Attaventa i z weroneńskiego Liberale.

Schifanoji ferarrskiej (co jest Este chwałą),
gdzie Cossa z Kuźmą Tura ongi na zawody
ścianom zwierzali bogów tryumfy i gody
nigdy się tak radosne święto nie zwidziało.

Oto Mona Franczeska z róż taką wspaniałą
ucztę sprawiła oczom gościa, że ogrody

niebieskie znać nie miały nigdy dla urody
waszej tylu, aniołki, na strój, jak przystało.

I mówiła, ze sukni wybierając kwiaty,
Z takim przedziwnym wdziękiem, iżem myślał: Żali
jedna z Gracyi przybyła na promieniach Słońca?

Widziałem to, upojne pijąc aromaty,
A wiersz Petrarki wahał się w powietrznej fali:
„Tak rozdzielała słowa, róże rozdzielająca“.

W ten sposób zaczął Andrzej zbliżać się znowu do Sztuki, ciekawie próbując się w małych ćwiczeniach, małych zabawkach, myśląc jednakowoż także o dziełach poważniejszych. Mnogie ambicye, które go już niegdyś podniecały, zaczęły znowu działać. Liczne zamiary z dawnych czasów pojawiały się znów w jego duchu, zmienione lub uzupełnione; liczne dawne myśli przedstawiły się mu w nowem lub właściwem świetle; liczne obrazy, niegdyś ledwie że dostrzegane, wybłyskały mu jasne i świetne, nie mógł sobie zdać sprawy z tego ich rozwoju. Myśli nagłe wytryskały z tajemnych głębin świadomości i zdumiewały go. Zdawało się, że wszystkie luźne pierwiastki zebrane na jego dnie, obecnie zestawione szczególniejszym podziałem woli, przemieniły się w myśli w ten sam sposób, w który trawienie żołądka przerabia pokarm i przemienia go w ciało.
Zamierzał wyszukać kształt nowożytnego Poematu, ten nieziszczalny sen wielu poetów; i zamierzał stworzyć lirykę prawdziwie nowożytną w treści, lecz odzianą we wszystkie dawne świetności, głęboką i jasną, namiętną i czystą, silną i jednolitą. Pozatem marzył o książce z zakresu historyi sztuki, o Prymitywnych, o artystach, którzy wyprzedzają Odrodzenie i o książce analizy psychologicznej i literackiej poetów dwunastego wieku, w wielkiej części nieznanych. Trzecią książkę chciałby był napisać o Berninim, wielkie studyum o dekadencyi, gromadzące wokoło tego wyjątkowego człowieka, który był ulubieńcem sześciu papieżów, nietylko całą sztukę, lecz także całe życie jego wieku. Na każde z tych dzieł trzeba było, naturalnie, wielu miesięcy, wielu poszukiwań, wielu trudów, wielkiego zapału umysłowego, szerokiej zdolności porządkowania.
W zakresie rysunku, zamierzał illustrować akwafortami trzeci i czwarty dzień Dekameronu, biorąc jako wzór ową Istoria di Nastagio degli Onesti, gdzie Sandro Boticelli okazuje tak wyrafinowany smak w umiejętności grupowania i wyrazu. Dalej marzył o seryi „Snów“, „Kaprysów“, „Grotesek“, rzeczy rodzajowych „Bajek“, „Allegoryi“, „Fantazyi“, na ulotny sposób Callofa, lecz z zupełnie odmiennem uczuciem i zupełnie odmiennym stylem, żeby módz swobodnie oddawać się wszystkim swoim ulubionym sposobom, wszystkim swoim fantazyom, wszystkim swoim najsubtelniejszym właściwościom i rozkiełzanym zuchwalstwom rysownika.

15. września, we środę, przybył nowy gość.
Markiza udała się, wraz ze swoim pierworodnym Ferdynandem i z Andrzejem, na spotkanie przyjaciółki do najbliższej stacyi Rovig!iano. Kiedy faeton staczał się po drodze ocienionej wysokimi topolami markiza, rozmawiała z Andrzejem o przyjaciółce z wielką miłością.
— Sądzę, że ci się będzie podobała — dodała w końcu.
Potem zaczęła się śmiać, jakby na myśl, która przeniknęła znagła jej umysł.
— Czemu się śmiejesz? — zapytał Andrzej.
— Z powodu pewnej analogii.
— Jakiej?
— Zgadnij.
— Nie wiem.
— Oto pomyślałam o innej zapowiedzi znajomości i innej znajomości, w której ci pośredniczyłam, prawie dwa lata temu, dodając wesołą przepowiednię. Czy przypominasz sobie?
— Ah!
— Śmieję się, gdyż i tym razem chodzi o nieznajomą i także tym razem byłabym... bezwolną wróżką.
— Biada!
— Lecz to jest całkiem inny wypadek; a raczej osoba możliwego dramatu jest inna.
— To znaczy?
— Marya jest turris eburnea.
— Ja zaś jestem teraz vas spirituale.
— Prawda! Zapomniałam, żeś wreszcie znalazł Prawdę i Drogę. „Serdecznie śmieje się dusza ze swych dalekich miłości“...
— Cytujesz moje wiersze?
— Znam je na pamięć.
— Jakże to pięknie!
— Zresztą, drogi kuzynie, owa „bardzo biała pani“ z Hostyą w ręce jest mi podejrzana. Ma mi cała wygląd czczej formy, szaty bez ciała, która stoi otworem dla jakiejkolwiek duszy anielskiej czy szatańskiej, ochotnej wnijść, by udzielić ci komunii i uczynić „ruch przyzwolenia“.
— Świętokradztwo! Świętokradztwo!
— Miej się na baczności i strzeż dobrze szaty i czyń liczne egzorcyzmy. Popadam znowu w przepowiednie! Istotnie, przepowiednie są jedną z mych słabości.
— Jesteśmy u celu, kuzynko.
Śmiali się oboje. Weszli na stacyę, mając jeszcze kilku minut do przybycia pociągu. Dwunastoletni Ferdynand, chłopczyna chorowity, niósł bukiet róż dla Donny Maryi. Andrzej czuł się po tej rozmowie wesoły, lekki, pełen życia, prawie jakgdyby naraz powrócił znowu do swojego dawnego lekkomyślnego i swawolnego życia: było to uczucie trudne do określenia. Zdawało się mu, że coś jak tchnienie niewieście, jak nieokreślona pokusa, przeniknęło mu umysł. Wybrał z ferdynandowego bukietu herbacianą różę i wetknął ją sobie w butonierkę; obrzucił szybkiem spojrzeniem swoje letnie ubranie; oglądnął z zadowoleniem dobrze pielęgnowane ręce, które w czasie choroby wysubtelniały i wybielały. To wszystko czynił bez zastanowienia, prawie przez instynkt próżności, który się w nim nagle na nowo rozbudził.
— Pociąg, pociąg — rzekł Ferdynand.
Markiza podeszła naprzeciw radośnie oczekiwanej, która była już w oknie wagonu i witała ręką i pozdrawiała głową, owiniętą całkowicie w welon perłowy, pokrywający do połowy kapelusz z czarnej słomki.
— Franczeska! Franczeska — wołała z wylewem szczerej, pieszczotliwej radości.
Ten głos uczynił na Andrzeju szczególne wrażenie; przypominał mu niepewnie jakiś głos znany. Jaki?
Donna Marya zestąpiła ruchem szybkim i lekkim; i z gestem pełnym wdzięku podniosła gęsty welon odkrywając usta do pocałunku z przyjaciółką. Natychmiast ta wysoka i falista pod płaszczem podróżnym pani, z której widać było tylko usta i brodę, wywarła na Andrzeju głęboki, uwodny urok. Cała jego istota, zwiedziona w tych dniach przez pozór wyzwolenia, była sposobną do poddania się urokowi „wiecznie kobiecego“. Zaledwie poruszone przez tchnienie niewieście, popioły dały iskry.
— Maryo, przedstawiam ci mego kuzyna, hrabię Andrzeja Sperelli-Fieschi d’Ugenta.
Andrzej skłonił się. Usta obcej pani otwarły się do uśmiechu, który wydawał się tajemniczy, gdyż połyskliwy welon ukrywał resztę twarzy.
Następnie markiza przedstawił Andrzeja Don Manuelowi Ferres y Capdevila. Potem rzekła, pieszcząc włosy dziewczynki, która patrzyła na młodzieńca dwojgiem słodkich, wylękłych oczu:
— Oto Delfina.
We faetonie Andrzej siedział naprzeciw Donny Maryi u boku męża. Ona nie odsłoniła jeszcze welonu; na kolanach trzymała bukiet od Ferdynanda i od czasu do czasu podnosiła go ku nozdrzom, odpowiadając na pytania markizy. Andrzej nie pomylił się: w jej głosie brzmiały najzupełniej niektóre akcenty głosu Heleny Muti. Naszła go niecierpliwa ciekawość obaczenia odkrytej twarzy, wyrazu, barwy.
— Manuel — mówiła, rozprawiając — odjedzie w piątek. Potem wróci, żeby mnie zabrać.
— Mamy nadzieję, że po długim czasie — obiecywała sobie ze serdeczną rozkoszą Donna Franczeska. — Najmniej po miesiącu; czy tak, Don Manuelu? Najlepiej jednak byłoby, żebyśmy wyjechali wszyscy w jeden dzień. My zostaniemy w Schifanoji do pierwszego listopada, nie dłużej.
— Gdyby mnie matka nie czekała, zostałabym chętnie z tobą. Lecz przyrzekłam na wszelki sposób być w Sjenie 17. października, w dzień urodzin Delfiny.
— Szkoda! 20. października obchodzą w Rovigliano święto podarunków, prześliczne i osobliwe.
— Jakże zrobić? Gdyby mnie brakło, sprawiłoby to matce wielką przykrość. Delfina jest jej bóstwem...
Mąż milczał: musiał być milczący z natury. Średniego wzrostu, trochę tłusty, trochę łysy, miał skórę szczególnej barwy, o bladości zielonawo-fioletowej, od której odbijało białko oczu przy promieniach wzroku, jak emaljowe białko na niektórych głowach starożytnych bronzów. Szorstkie, sardoniczne usta, ocieniały wąsy czarne, twarde, równo podstrzyżone jak włosie szczotki. Był podobny do człowieka całkiem przepojonego żółcią. Mógł mieć lat czterdzieści lub nieco więcej. W jego osobie było coś dwoistego i zwodniczego, co nie mogło ujść uwagi, bacznego spostrzegacza; był to ów nieokreślny wygląd zbrodniczości, który mają w sobie generacye pochodzące z pomięszania ras nieprawych, wzrastających w niepokoju.
— Patrz, Delfino, wszystkie pomarańcze kwitną! — wykrzyknęła Donna Marya, wyciągając w przejeździe rękę, żeby zerwać gałązkę.
Droga wspinała się w istocie, w pobliżu Schifanoji pomiędzy dwoma lasami pomarańczowymi. Drzewka były tak wysokie, że rzucały cień. Morski wiatr powiewał i tchnął poprzez cień, pełen woni, którą można było prawie pić łykami, jak orzeźwiającą wodę.
Delfina klęknęła na siedzeniu i wychyliła się zewnątrz powozu, żeby chwytać gałęzie. Matka objęła ją ramieniem, przytrzymując.
— Uważaj! Uważaj! Możesz upaść. Zaczekaj chwilkę, aż zdejmę welon — rzekła. Daruj, Franczesko; pomóż mi.
I nachyliła głowę ku przyjaciółce, żeby sobie dać zdjąć welon z kapelusza. Przy tym ruchu bukiet róż upadł jej na ziemię. Andrzej schylił się by go podnieść; i, podnosząc się dla podania go właścicielce, ujrzał nareszcie odsłoniętą całą jej twarz.

— Dziękuję, rzekła.

Miała twarz owalną, może nieco za długą, lecz zaledwie troszeczkę, troszeczkę, owem arystokratycznem wydłużeniem, w którem przesadzali artyści XV wieku, goniący za wytwornością. W jej delikatnych rysach był ów nikły wyraz cierpienia i znużenia, który tworzy ludzki czar Przeczystych w „tondach“ florenckich z czasów Kuźmy. Miękki, delikatny cień, podobny do zlewu dwu przejrzystych barw, idealnego fijoletu i lazuru, otaczał jej oczy z czarnymi tęczówkami smagłych aniołów. Włosy okalały jej czoło i skronie, jak ciężka korona; gromadziły się i zwijały na karku. Kędziory z przodu były gęste i ułożone tak jak owe, co niby hełm, pokrywają głowę farnezyjskiego Antinousa. Nic nie było w stanie przewyższyć wdzięku tej przesubtelnej głowy, która zdała się przytłoczoną od onej gęstej masy, jakby od bożego skarania.

— Boże! — wykrzyknęła, próbując poprawić rękoma ciężkie warkocze, ścieśnione pod słomkowym kapeluszem. — Cała głowa mnie boli, jakgdybym była całą godzinę wisiała na włosach. Nie mogę długo trzymać ich nie rozluźniając; zbyt mnie nużą. Prawdziwa niewola.

— Czy przypominasz sobie — pytała Donna Franczeska — w konserwatoryum, kiedy nas tylecChciało cię czesać? Zachodziły wielkie sprzeczki, każdego dnia. Wyobraź sobie, Andrzeju, że raz nawet popłynęła krew! Ah, nie zapomnę nigdy sceny pomiędzy Karlottą Fiordelise a Gabryjelą Vanni. Była to prawdziwa mania. Czesać Maryę Bandinelli było marzeniem wszystkich uczennic, większych i mniejszych. Zaraza rozprzestrzeniła się na całe konserwatoryum; nastąpiły zakazy, napomnienia, kary, wreszcie groźby tonzury. Czy przypominasz sobie, Maryo? Wszystkie nasze dusze były w niewoli tego czarnego węża, który ci zwisał aż do pięt. Ileż namiętnego płaczu po nocach! A kiedy Gabryjela Vanni, z zazdrości, podstępem podcięła ci je nożycami? Gabryjela rzeczywiście straciła głowę. Czy przypominasz sobie?
Donna Marya uśmiechała się, rodzajem melancholijnego i prawie rzekłbym oczarowanego uśmiechu, jak osoba, która śni. W jej przymkniętych ustach warga górna wystawała trochę nad dolną, lecz tak mało, że ledwo wpadało w oczy, a kąciki skłaniały się ku dołowi, bolesne, i w swem lekkiem zagłębiu gromadziły cień. Te szczegóły sprawiały wyraz smutku i dobroci, lecz umiarkowanych tą dumą, która objawia moralną wyniosłość tego, co wiele przecierpiał i przecierpieć umiał.
Andrzej myślał, że żadna z jego przyjaciółek nie miała takich włosów, nie miała tak olbrzymiego i cienistego lasu, gdzieby można błądzić. Historya owych wszystkich dziewczątek, zakochanych w warkoczach, rozpłomienionych namiętnością i zazdrością, żądnych wpijać grzebień i palce w ten żywy skarb, wydała się mu miłym i poetycznym epizodem z klasztornego życia; i ta pani włosów w wyobraźni jego zajaśniała nieokreślenie, jako bohaterka z bajki, jako bohaterka chrześcijańskiej legendy, w której były opisane lata dziewczęce świętej, przeznaczonej na męczeństwo i przyszłe uwielbienie. Równocześnie zaświtało mu w umyśle dzieło sztuki. Jakiegoż bogactwa, jakiej rozmaitości linii mogłaby użyczyć rysunkowi postaci niewieściej ta wijąca się i rozdzielna moc czarnych włosów! Właściwie nie były czarne. Oglądał je w dzień potem, przy stole, w chwili kiedy ich dotknęło odbicie promieni słonecznych. Miały odcienie ciemnego fioletu, w rodzaju tych, które posiada zabarwienie drzewa kampeszowego lub także czasami stal, próbowana w płomieniu, lub też pewien rodzaj polerowanego palisandru; i zdawały się sypkie, gdyż, mimo swej gęstości, włosy były oddzielone jedne od drugich, przeniknięte powietrzem, prawie rzekłbym oddychały. Trzy świetne i melodyjne epitety Alceusa jakby przynależały Donnie Maryi „Iδπλοχ δγνα μειχσμειδε...“ — Mówiła subtelnie, okazując umysł delikatny i skłonny do spraw umysłowych, do wybrednego smaku, do rozkoszy estetycznej. Posiadała wykształcenie bogate i różnorodne, rozwiniętą wyobraźnię, barwne wyrażenia, określenia osoby, która widziała wiele krajów, żyła w rozmaitych klimatach, znała różnych ludzi. I Andrzej czuł egzotyczny wiew, który otaczał jej osobę, czuł idący od niej dziwny, uwodny urok, czar, składający się z błędnych fantazmatów rzeczy dalekich, które ona widziała, z widoków, które jeszcze miała w oczach, z przypomnień, które napełniały jej duszę. Był to czar nieokreślny, niewyrażalny; było to, jakgdyby nosiła w swej osobie ślad światła, w którem się nurzała, wonie, którymi oddychała, języki, które słyszała; było to, jakgdyby nosiła w sobie wszystkie zmięszane, gasnące, niewyraźne czary owych dziedzin Słońca.
Wieczorem, w wielkiej sali, która przechodziła w przedsionek, usiadła przy fortepianie i otworzyła go dla spróbowania, mówiąc:
— Grywasz jeszcze, Franczesko?
— Oh, nie — odrzekła markiza. — Porzuciłam grę już od kilku lat. Myślę, że proste słuchanie jest przedniejszą rozkoszą. Jednakowoż udaję protektorkę sztuki; i w zimie mam zawsze w swoim domu trochę dobrej muzyki. Nieprawdaż, Andrzeju?
— Moja kuzynka jest bardzo skromna, Donno Maryo. Jest czemś więcej niż protektorką; jest wznowicielką dobrego smaku. Właśnie tego roku, w lutym, w jej domu, za jej staraniem, zostały wykonane dwa kwintety, jeden kwartet i jedno trio Boccheriniego i jeden kwartet Cherubiniego: muzyka prawie zupełnie zapomniana, lecz godna uwielbienia i zawsze młoda. Adagia i Menuety Boccheriniego mają rozkoszną świeżość, tylko Finale zdają mi się nieco przestarzałe. Pani zna z pewnością coś z jego rzeczy...
— Przypominam sobie, żem słyszała w Brukseli kwintet, cztery czy pięć lat temu, i wydał mi się wspaniały, a nadto ogromnie nowy i pełen niespodzianych epizodów. Przypominam sobie dobrze, że w niektórych częściach kwintet przez użycie unisona sprowadzał się do duetu. Efekty otrzymane przez rozmaitość zabarwień były osobliwie subtelne. Nie znalazłem niczego podobnego w innych kompozycyach instrumentalnych.
Mówiła o muzyce z subtelnem znawstwem: a dla oddania uczucia, które dana kompozycya lub wszystkie dzieła danego mistrza w niej wzbudzały, miała znakomite wyrażenia i śmiałe obrazy.
— Grałam i słyszałam wiele muzyki — mówiła. — I z każdej Symfonii, z każdej Sonaty, z każdego Nokturnu, z każdego wogóle kawałka zachowuję widzialny obraz, wrażenia kształtu i barwy, figurę, grupę figur, krajobraz; tak, że wszystkie moje ulubione rzeczy mają swoje imię, stosownie do obrazu. Mam naprzykład Sonatę czterdziestu synowych. Pryjama, Nokturn Pięknej uśpionej w gaju, Gawot żółtych dam, Taniec Młyna, Preludyum kropli wody i tak dalej.
Zaczęła śmiać się, śmiechem nikłym, który na tych boleściwych ustach miał niewymowny wdzięk i zjawiał się znienacka, jak nieoczekiwana błyskawica.
— Przypominam sobie, Franczesko, ilu objaśnieniami na marginesie, nękałyśmy w kollegium muzykę tego biednego Chopina, naszego boskiego Fryderyka? Ty byłaś moją współwinowajczynią. Pewnego dnia zmieniłyśmy wśród gruntowych rozpraw wszystkie nagłówki Schumanna; i wszystkie nagłówki miały długie objaśnienie. Zachowuję jeszcze owe karty na pamiątkę. Teraz, kiedy odgrywam Myrthen i Albumblätter, nie rozumiem wszystkich tych tajemniczych znaków; wzruszenie i widzenie są zupełnie różne; i jest to subtelna przyjemność, módz porównywać uczucie obecne z minionem, nowy obraz z dawnym. Jest to przyjemność podobna do owej, której się doznaje, odczytując swój własny pamiętnik; lecz jest może bardziej melancholijna i bardziej napięta. Pamiętnik jest w ogólności opisem zdarzeń rzeczywistych, kroniką dni szczęśliwych i smutnych, śladem szarym lub różanym, zostawionym przez umykające życie; zaś przeciwnie uwagi robione na marginesie nut, w młodości, są urywkami tajemnego poematu duszy, która się roztula, są lirycznymi wylewami naszej nietkniętej idealności, są dziejami naszych snów. Co za język! Co za słowa! Czy przypominasz sobie, Franczesko?
Mówiła z zupełnem zaufaniem, może z lekkiem podnieceniem duchowem, jak kobieta, która, długo gnębiona przez konieczne obcowanie z ludźmi niższymi lub przez widok pospolitości, odczuwa nieprzepartą potrzebę otwarcia swojego umysłu i swojego serca tchnieniom wyższego życia. Andrzej słuchał jej, przepełniony uczuciem słodkiem, podobnem do wdzięczności. Zdawało się mu, że, mówiąc o takich rzeczach wobec niego i do niego, dawała mu szlachetny dowód życzliwości i, że prawie mu pozwalała zbliżyć się. Mniemał, że wgląda poza rąbek jej wewnętrznego świata nie tyle poprzez znaczenie słów, które mówiła, ile przez dźwięki i odcienie głosu. Na nowo rozpoznawał akcenty tamtej.
Był to głos niepewny prawie rzekłbym dwupłciowy, podwójny, głos Androginy; o dwu zabarwieniach. Zabarwienie męzkie, niskie i nieco przysłonione, miękło, rozjaśniało się, przechodziło w kobiece tak harmonijnymi pasażami, że ucho słuchacza użyczało niespodziewanej rozkoszy i równocześnie zakłopotania, jak kiedy muzyka przechodzi z tonacyi z moll do dur lub jak kiedy muzyka, przeszedłszy w bolesne dyssonanse, wraca po wielu taktach do tonu zasadniczego, podobnie ów głos przemieniał się interwałami. Właśnie zabarwienie niewieście przypominało tamtą.
I zjawisko to było tak osobliwe, że wystarczało samo do zajęcia umysłu słuchacza, niezależnie od znaczenia słów. Im więcej słowa nabierały wartości muzycznej przez rytm lub modulacyę, tem więcej traciły swą wartość symboliczną. Umysł w istocie, po kilku minutach uwagi, oddawał się tajemnemu urokowi; słuchał z napięciem i pragnął słodkiego spadku słów, jak melodyi wykonanej na jakimś instrumencie.
— Czy pani śpiewa? — zapytał Andrzej, prawie trwożnie.
— Trochę — odrzekła.
— Zaśpiewaj, troszeczkę — prosiła Donna Franczeska.
— Dobrze — przyzwoliła — lecz będę tylko nuciła, gdyż już od przeszło roku straciłam wszelką moc.
W przypierającym pokoju Don Manuel grał w karty z markizem d’Ateleta, bez szmeru, bez słowa. Po salonie rozlewało się poprzez japońską umbrę światło przyćmione i czerwone. Pomiędzy kolumnami przedsionka przeciągał wiatr morski i chwiał od czasu do czasu długiemi karamańskimi firankami, przynosząc wonie ogrodów, leżących poniżej. W międzykolumnowych przerwach było widać wierzchołki cyprysów, czarnych i tęgich, jak hebanowe drzewo, na niebie przejrzystem, całem drżącem od gwiazd.
Donna Marya usiadła przy fortepianie, mówiąc:
— Skoro już jesteśmy przy rzeczach starych, zanucę melodyę Paisiella z Ninna pazza; rzecz boska.
Śpiewała, wtórując sobie sama. W ogniu pieśni dwie barwy jej głosu zlewały się jak dwa drogocenne metale, tworząc jeden, dźwięczny, ciepły, falisty, drżący metal. Melodya Paisiella, prosta, czysta, szczera, pełna tęsknej słodyczy i ulotnego smutku, przy przejasnym wtórze, wynikając z boleściwych ust, podnosiła się z takim ogniem namiętności, że rekonwalescent, przejęty aż do głębi, czuł jak mu dźwięki przechodzą po żyłach, jeden po drugim, jakżeby w jego ciele krew przystanęła, by słuchać. Subtelny mróz zdjął korzenie jego włosów; na oczy padały mu nagłe i częste cienie; lęk zapierał mu oddech. I napięcie uczucia wskutek wrażliwości jego nerwów, było tak wielkie, że musiał wysilić się, by powstrzymać wybuch łez.
— Och, moja Maryo! — zawołała Donna Franczeska, całując czule włosy śpiewaczki, skoro umilkła.
Andrzej nie mówił; trwał nieruchomie we fotelu, z plecami odwróconymi ku światłu, z obliczem w cieniu.
— Jeszcze! — dodała Donna Franczeska.
Zaśpiewała jeszcze piosenkę Antonia Salieri. Potem zagrała Tokkatę Leonarda Leo, Gawot Rameau i Gigę Sebastyana Bacha. Cudownie ożywała pod jej palcami muzyka XVIII wieku, tak melancholijna w tanecznych aryach, które zdają się stworzone, żeby je tańczyć w omdlałe popołudnie późnego lata, w opuszczonym parku, pośród zaniemiałych fontan, pośród piedestałów bez posągów, przez pary kochanków, którzy niebawem nie będą już więcej kochali.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Gabriele D’Annunzio i tłumacza: Józef Ruffer.