<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł W mętnéj wodzie
Podtytuł Obrazki współczesne
Wydawca Mieczysław Leitgeber i Spółka
Data wyd. 1870
Druk Ludwik Merzbach
Miejsce wyd. Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Nikomu przygody nieszczęśliwe Sławka, o których naturalnie wiele mówiono po mieście — nie przypadały lepiéj do smaku, jak zacnemu Drabickiemu, który ręce zacierał i oczkami mrugał, a po cichu przez swych rozesłańców powoli, postrachem wydatków, kosztów i daremnych zachodów usiłował odciągnąć obywateli, którzy się do nowego Dziennika byli przyłączyli.
Umiał on wybornie z czasu korzystać. Otwarcie od wystąpień w gazecie przeciwko rzeczy nie istniejącéj jeszcze powstrzymywał się, utrzymując bardzo trafnie, iż jéj by tém raczéj służył, mnożąc rozgłos, niżeli zaszkodził. —
— Będzie na to czasu dość, gdy dzienniczek się ukaże...
Tymczasem nie zaniedbywał nic.
Szepnięto drukarzowi, który był zamówiony, że przedsięwzięcie kruche, kary sądowe pewne, a w ostatku bankructwo niezawodne. Drukarz się uląkł, począł robić trudności i cofnął się ostatecznie. Drugi prasy takich rozmiarów, jakich dziennik wymagał, nie miał; trzeci wcześnie dał słowo Drabickiemu, że się nie podejmie niczego, coby mu szkodzić mogło.
Tak w chwili, gdy już dziennik miał się ukazać, zabrakło mu środków, kto inny byłby się cofnął, co krok spotykając przeszkody, Sławek z całą energią młodości, postanowił iść przebojem. Pożyczył pieniądze na majątek, dał lichwę, bo z niego nie zaniedbano korzystać — i zakładać się wziął drukarnią własną. Współnakładzcy słyszeć o tém nie chcieli, przyjął więc Młyński na siebie ryzyko i brnął daléj.
Ale do drukarni potrzeba było ludzi, a Drabicki umiał być popularnym, gdy tego potrzebował, miał swych ajentów we wszystkich klasach społeczeństwa... i każde mu z czułością szepnął sam lub przez swoich na ucho.
— Niech cię Bóg broni tam iść! To już dziś trupem pachnie! Miejsce stracisz, a za dwa miesiące wszystko się rozsypie. Po przyjacielsku życzę... dajcie pokój. To interes nie solidny...
Z największą trudnością przyszło zawerbować pijaków, robotników bez zajęcia i wybierki czeladzi...
Na tych drobnych codziennych walkach, do których mało kto znajdzie w sobie siłę potrzebną, bo powolnie wyczerpują, wysysają człowieka — nużył się, nękał Sławek. Ale od czegoż młodość! przeciwności są dla niéj bodźcem, są raczéj zachętą niż przeszkodą.
Mimo tych intryg, które co dzień mu się w różny sposób czuć dawały ze swą zaskórną robotą, niszczącą, — drukarnia przepłacona, stanęła...
W walce téj Sławek zyskiwał tylko, że zapomniał przy pracy o tęsknocie za Leną, o ukąszeniach robactwa tego, co go pokątnie gryzło. Przyjaciele usłużni przynosili mu co dzień... krążące po mieście sarkazmy... Pierwszy numer obmyślany, wystylizowany, stokroć przemieniany.. ukazał się nareszcie pełen drukarskich omyłek i młodzieńczych niezręczności.
Wstępny artykuł — program był pisany lawą Etny i Wezuwiusza — Sławek wylał go z siebie w gorączce, był piękny, był poruszający... ale czuć w nim było ogień razem i niedoświadczenie wieku, który go dyktował.
W polityczne wiadomości, w krajową kronikę wcisnęły się z pospiechu usterki codzień trafiające się dziennikom; które były doskonałą gratką dla nieoszacowanego Drabickiego. Z jakim on zapałem pochwycił ten mokry arkusz drzącemi rękami — któż opisze! jak się trząsł z radości, notując czerwonym ołówkiem omyłki, jak poskoczył, znajdując niezręczną zaczepkę duchowieństwa, diatrybę przeciwko szlachcie zardzewiałéj i arystokracyi kosmopolitycznéj. Naturalnie występował zaraz w ich obronie...
Drabicki nie umiał pisać... ale wskazać swoim pisarkom słabizny, ale podyktować ukąszenie najzłośliwsze, pokrytą osobistość, aluzyą wściekłą a adeptom tylko zrozumiałą — potrafił jak nikt. W tém był mistrzem nieporównanym... Śmiał się żółto... i cichusio szepnął tylko...
Pierwszy numer dziennika jest zawsze ciekawością wielką, ale z zajęcia, jakie obudza, żadnego prognostyku przyszłości wyciągać nie można, bo każda nowość jest dla ludzi lepem...
Wyrywano go sobie z rąk do rąk. Przyjaciele Drabickiego wcześnie wskazali słabe miejsca, podłechtano kilka osób... wzbudzono sztucznie oburzenie... okrzyczano nową publikacyą jako najczerwieńszą... Prokuratorya wprawdzie nie skonfiskowała pierwszego numeru, aby pismu na wstępie nie nadawać popularności, ale na denuncyacyach nie zbywało — Drabicki numer poznaczany wykrzyknikami i znakami zapytania sam złożył w ręce pana Radzcy..
Pod wieczór już Sławek nie mógł wyjść na ulicę, przyjaciele mu radzili, aby dał przejść burzy, nie narażając się na nią. W gazecie Drabickiego ukazał się tylko króciuchny artykuliczek pełen wykrzykników, ale zły, jak pies wściekły. Kąsał, nie szczekając, podnosił, uwydatniał, tłómaczył a w końcu witał uprzejmie nieszczęśliwą towarzyszkę, prorokując jéj zgon rychły.
Nie było czasu na lamenta, mimo widocznie fatalnego wrażenia pierwszego numeru, musiał on ukazać drugi. Nastąpiła narada nad tém, czy na zaczepkę odpowiedzieć. Sławek uznał, że nie należy. Inni mniéj dumni a żywiéj dotknięci prorokowali, że milczenie jak najgorzéj będzie przez publiczność przyjęte i tłómaczone... Stanęło wszakże na nic nie zważać i iść daléj...
Następne numera przeszły niemal cicho, Drabicki przycupnął, aby nie zwracać uwagi na współzawodnika. Niektóre Sławka artykuły podobały się — położenie wyjaśniać się nieco zaczęło... abonament... rosnął.
Było coś w nowém piśmie żywego, mówiącego za uczciwością i szczerością redakcyi, jakieś tchnienie szlachetne, którego żadną zręcznością wynaśladować nie podobna — obudzające w ludziach uczciwych współczucie.
Mimo omyłek i usterków, poważniejsi prorokowali pismu temu, jeśli przetrwa pierwsze burze, istnienie świetne i pożyteczne...
Drabicki, który po kawiarniach zbierał posłuchy, z tryumfującego wrócił trwożliwym do domu... Zawołał do siebie p. Izydora... byli sami... Stary żołnierz nieco podchmielony, szydersko spoglądał na swego wodza.
— No? co tam panie Redaktorze...
— Co?... co? źle.
— Jakto źle...
— Ale ja mam węch... źle... i będzie coraz gorzéj powiadam... to nie są żarty, Sławek nie jest bez talentu... ludzie są głupi... a ja jestem stary, a waćpan obojętny, choćby na głowę naszę sklepienie runąć miało...
— Myślisz? spytał szydersko Izydor...
— No, czemu nie radzisz?
— Radź sam... jam tu nie do rady, tylko do roboty.. gdybym miał radzić, to bym powiedział, idź, sprzedaj gazetę swoję i pókiś cały umykaj z placu.
— Ale ba! pókim cały! Źle czy dobrze, ja się im przecież nie dam...
— No to się nie skarż.
— Na jutro napiszesz artykuł pochwalny, w tonie humorystycznym, lekkim, pogardliwym, wszystko wynosząc, ale tak, żeby śmiertelnie wydrwić.
— To najmniejsza rzecz...
— A więcéj nic — dodał Drabicki... ja już wiem, jak postąpię... ale nagle nie mogę... nie mogę... trzeba poczekać...
Artykuł pochwalny wyszedł, ale się nie udał, był słaby, czuć w nim było nieszczerość, złość... brak przekonań...
Daleko skuteczniéj działał Drabicki żywém słowem po szyneczkach, po restauracyach i na zgromadzeniach, do których go przypuszczano, bo wszędzie potrafił się wcisnąć jeśli nie jako prezes, to jako członek...
Szło sobie pomalutku, cicho, ale skutecznie... We dwa tygodnie po wyjściu pierwszych numerów, Sławka poznać nie było można, tak wychudł, zbladł, zestarzał. Przez pół dnia ogniem mu się paliły policzki, potém nabierały marmurowéj bladości... Wieczorami kaszleć zaczynał, ale cygaro mocne tłumiło tę nerwową draźliwość. Pochłonięty pracą nad siły, pożerany chęcią wystarczenia wszystkiemu — Sławek się powoli zabijał. Dobijano go téż zewsząd, bardzo umiejętnie, dopomagając do tego.
Z pięciu listów co dzień przynajmniéj trzy przychodziły anonymy. Znacie czytelnicy tę broń sztyletników, która się listem bezimiennym zowie.
W piśmie takiém można powiedzieć wszystko bezkarnie, zbezcześcić matkę, rzucić plamy na rodzinę, zasiać nieufność wśród familii, szafować potwarzą i nie żałować obelg najkarczemniejszych, od perfumowanego anonymu pisanego złotém piórkiem na palisandrowém biurku, woniejącego patchulą, zapieczętowanego francuską dewizą, aż do brudnéj szmaty na papierze od świec, pisanéj szuwaksem i zapieczętowanéj groszakiem, a śmierdzącéj tytuniem i wódką. Ten, co to pisze, zna wszystkie rodzaje ich, bo je przebolał, bo je zebrał na pamiątkę boju. Nic podlejszego wystawić sobie nie można nad zbiór anonymów, ale nie ciekawszego nad taką dwudziestoletnią kollekcyą! W przeciągu dwóch tygodni Sławek mógł się pochlubić téż sporą kupką groźb, łajań, szyderstw... krytyk bez sensu i napaści pełnych jadu... Ale był młodym i to policzkowanie ręką niewidomą, w ciemnościach, krew w nim burzyło — kipiał. Darł w kawałki i deptał te brudy, a zapomnieć o nich nie mógł.
Czasem słowo bolesne wpiło mu się w pierś i tkwiło w niéj długo, a rana po nim zostawała nie zgojoną... a trzeba było milczeć i nie dzielić się tą chłostą z nikim, bo któżby się z tego nie uśmiechnął obcy?... Z cudzéj boleści najserdeczniejsi przyjaciele po troszę tryumfują — a cóż? nie mówiłemże? nie przestrzegałem go? Wlazł? niech siedzi.
I przyjaciel odchodzi uszczęśliwiony, że ta strzała nie w nim utkwiła...
Współczucia w ludziach... trudno znaleźć — a litość to jałmużna upokarzająca. W dodatku u nas wszystko, co zakrawa na wyraz ogólnéj opinii, choć by było najnierozsądniejszém, przestrasza ludzi pospolitych tak, że rodzonego ojca dla bałamutnego strachu onego odstąpić gotowi. Nie raz téż i matki rodzonéj dlań się wyrzekli.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.