<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł W mętnéj wodzie
Podtytuł Obrazki współczesne
Wydawca Mieczysław Leitgeber i Spółka
Data wyd. 1870
Druk Ludwik Merzbach
Miejsce wyd. Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


W sercu człowieka o każdéj życia jego dobie — co innego mieszka, inne uczucie porusza nim, a gdybyśmy zajrzeć mogli do téj puszki Pandory!! Jak się tam z niczego rodzi to, co człowiekiem całym ma owładnąć... jak rośnie pod wpływem często przeciwnych na pozór wypadków, jak się z miłości nienawiść wykluwa, jak namiętność stygnie, gaśnie, spopiela się i rozwiewia... Te dzieje serca rzadko całkowicie zna świat po wulkanicznych tylko na zewnątrz wybuchach, krótkich i zamykających dramat. Patrząc na rozkwitłą swą córkę hr. Wartska badała nieraz jéj rumieńce, uśmiechy, ożywione ruchy i pochmurne zamyślenia, pytając sama siebie, coby one znaczyły, a choć własne doświadczenie miała za tłómacza, a córka jéj młodość przypominała, tak się zatarły! tak były daleko, tak była oną dziś inną, że córka stawała się zagadką.
Przecież Jadzia nie umiała się ukrywać z niczém i nie miała do tego powodów, ale jest w duszy wstyd dziewczęcy, który nie dozwala odsłonić nawet najniewinniejszych tajemnic... Człowiek czasem niemi bawi się, jak skąpiec zamkniętemi dukatami. Jadzia od kilku zwłaszcza dni mocno niepokoiła hrabinę, matka zauważała w niéj niecierpliwość jakąś, ożywienie, eksaltacyą nie zwyczajną. Nawet ulubione czytanie nie w smak jéj szło, przechadzała się po salonie, wyglądała oknami, zapytywała często matkę — dla czego Sławek nie przychodził.
— Ale dla czegoż cię znów ten Sławek tak mocno interesuje? spytała hrabina.
— A to pięknie! Jakżeby mnie nie miał obchodzić. Ja go uważam za brata... ja go jak brata kocham, przyzwyczaiłam się i z całego naszego towarzystwa męskiego, on mi najmilszy.
— Nie przeczę że może mieć zalety, ale znów tak nadzwyczajnéj doskonałości nie widzę.
— A! niechże Bóg broni doskonałości, przerwała Jadzia, to bym go cierpieć nie mogła, byłby sztywny, nudny... okropny... Matka na tém skończyła, ale nazajutrz wróciło pytanie... i hrabina musiała wytłómaczyć.
— Już o Sławku nie mów i nie pytaj o niego... zrobił pewną niedorzeczność i musiałam się z nim pokłócić...
Jadwiga poskoczyła ku matce łamiąc ręce — to nie może być! on! zrobić niedorzeczność! To są plotki. Niech go mama przeprosi...
— Ja! jego... przepraszać! nigdy w świecie.
— A więc nie będzie nawet bywał...
— Sądzę... do pewnego czasu...
Jadzia spojrzała na matkę, zrobiła posępną minkę i odeszła ale zamyślona i spoważniała. Matka była nie spokojna. Miałażby się na biedę pokochać w nim! A! to szczęście, żem go odprawiła... to szczęście — żem go odprawiła... to szczęście — ale nie może być, ażeby Jadzia! a! nie! to dziecko jeszcze...
I na tém się skończyło.
Dzień był piękny, panie obie pieszo wyszły na przechadzkę, wypadek... chciał, żeby Samiel ze Sławkiem zagadani o czemś zeszli się z nimi na trotuarze. Młyński byłby się cofnął, gdyby je wcześniéj postrzegł, ale zobaczywszy panie, był już o krok tylko od nich. Jadzia, która szła z matką obok i znalazła się naprzeciw Młyńskiego, zarumieniła się, zapomniała i w sposób nader kompromitujący pochwyciła kuzynka za rękę, drugą z dziecinną poufałością, kładąc mu na ramieniu.
— A! dobrze, żem winowajcę złapała! zawołała uradowana, pomięszana, niepamiętna na burę, którą sobie u matki mogła zarobić. — Zaraz mi pan pocałuj mamę w rękę, przeproś ją i zrób zgodę!!
Hrabina spojrzała, mrucząc na Jadzię, ale to nic nie pomogło, dziewczę tak było ucieszone, przejęte, tak mocno sobie postanowiło pośredniczyć pomiędzy kuzynem a mamą, że na nic już nie zważało. Sławek uśmiechał się, patrząc na hrabinę, pani Wartska ruszyła ramionami, a Samiel nie chcąc być świadkiem familijnych interesów ukłonił się i wysunął natychmiast.
— Jadzia nie wiedzieć co plecie! zawołała pani hrabina.
— Żadnego sporu między nami nie było, dodał Sławek...
— O! bałamucisz! przerwała Jadzia, — a dla czegóż bywałeś wprzódy codziennie, a teraz całkiem u nas bywać przestałeś. Byłeś domowym, stałeś się więcéj niż obcym, bo jak nieznajomym... Otóż mnie bez ciebie nudno, tęsknię za tobą i z tém się nie taję... proszę cię o zgodę! No! zgoda między parami chrześcijańskiemi! dodała, spoglądając na matkę, która stała zakłopotana i chmurna.
Trudno się było pogniewać na to miluchne dziecko. Hrabina tylko nie wiedziała jak to zakończyć; Sławek ukłoniwszy się z przymuszonym uśmiechem miał odchodzić, gdy na nic nie zważając dziewczę, nawet na to, że mnóstwo osób zdala się im przyglądało, z naiwnością klasztornéj pensyonarki, która nic nie widzi zdrożnego w poczciwém choć żywiéj objawioném uczuciu, odciągnęła o krok Sławka...
Twarzyczka jéj uśmiechnięta, oczki błyszczące, ruchy wdzięczne, prostota i szczerość, z jaką kuzynka wśród ulicy pochwyciła i puścić go już nie chciała... napełniły mamę trwogą, a Sławka nie małym kłopotem. Ale Jadzia była uparta jak dzieciaczek...
Na trotuarach stawano, przypatrując się téj ślicznéj parze, domyślając jakiéjś sceny nieodgadniętéj.
— Sławku mój — zawołała Jadzia — byliśmy jak brat i siostra... było nam z sobą dobrze... pocóżeś mamę obraził, mnie zasmucił... Zaraz mi przeproś i popraw się.
— Jadziu droga, przerwał Młyński, pozory były przeciwko mnie. Mama nic a nic nie winna, ale i ja nic nie jestem winien... Wszystko się to rozjaśni, porozplątuje, wróci do dawnego porządku.
— Tak! ale prędko! prędko! mój Sławku, — bo ja bez ciebie się nudzę, nie mam przyjaciółki, ty jesteś moją przyjaciółką! Ja proszę, ja każę...
I ścisnąwszy go kilkakroć za rękę z uśmiechem, z błaganiem, pobiegła do oczekującéj niespokojnie matki, która ją wołała po kilka kroć, niecierpliwiła się, rumieniła i rada byłaby co prędzéj uciec od natrętnych oczu. Jadzia wesoła, szczęśliwa, nie posądzając siebie o to, ażeby przeciwko formom światowym zgrzeszyć miała, śmiała się, była rozbawiona, roztrzepana i odchodząc już, powtarzała ciągle.
— Sławek przyjdzie, wytłómaczy się, przeprosi i wszystko się skończy...
Gdy się to działo, Samiel uchodził powoli za bliski klomb drzew, — nagle stanął zdziwiony wielce, bo za drzewami, z oczyma gorączkowo wlepionemi w tę żywo rozprawiającą młodą parę, znalazł Lenę... Od początku stała tu jak wkuta, chwytając wyrazy, łapiąc ruchy, usiłując odgadnąć jakie uczucie biło w dwojgu tych piersi. Była smutna, pogrążona, jakby rażona od pioruna... Ten mały dramat domowy, wydawał się jéj miłosną sceną... pożerała oczyma Jadzię, Sławka i równie jak Jadzia nie zważała wcale, że na nią także patrzyli ludzie... Samiel postrzegł ją i przybliżył się... ona zobaczyła go dopiero, gdy stanął przed nią i jakby strwożona, cofnęła się, ale z Jadzi niespuszczając z oka... Osłupiała patrzyła ciągle, łzy kręciły się jéj pod powiekami, na wargach czuła gorycz, w ustach żar...
— Kto to jest? zapytała Samiela, mów mi pan kto to?
— To panna Jadwiga hr. Wartska... jakaś daleka kuzynka jego...
— Kuzynka... tak! mówiła pół głosem Lena — wychowali się razem... kochać muszą od dzieciństwa...
— I ja się tego domyślam, rzekł Samiel... bo przez kilka dni... gdy Sławek bywać tam poprzestał... Jadzia chodziła jak zwarzona, uspokoić się nie mogąc.
— A dla czegoż bywać poprzestał? zapytała zamyślona.
— Nie wiem... może go tam ogadano... może... ale a prawdziwie nie wiem.
— Biedne dziecię cierpieć musiało! cicho dodała Lena. Pan tam bywasz?
— Tak jest, znam te panie.
— Nie wiesz przyczyny tego nieporozumienia.
— Nie... wahając się, rzekł Samiel.. nie domyślam się...
— A ja.. łatwo je odgaduje! szepnęła Lena, żegnając go ukłonem i oddalając się szybko... Samiel, który był ciekawym bardzo, równie żywo pogonił za nią. Zdaje mi się, rzekł, że pani odgadujesz fałszywie!!
Na te słowa jeden z dawnych natrętnych adoratorów Leny, Jasiek... przyskoczył i ukłonem powitał artystkę...
— O co tu idzie? zapytał... o co?
— Pan znasz te panie? podchwyciła Lena.
— A jakże, nie! znam! hr. Wartska i p. Jadwiga, kuzynka a bodaj narzeczona Podkomorzyca.
— Widzisz pan? odwracając się do Samiela — odezwała się Lena, pan mi tego nie mówiłeś? ona jest narzeczoną...
— Nie mówiłem, bo jeszcze dotąd przynajmniéj nią nie była...
— Oto mi mówisz — przerwał gorąco Jasiek, całe miasto o tém wie? jeśli od pewnego czasu stósunki te ostygły... są może przyczyny!! dodał, bystro spoglądając na Lenę, która oczy spuściła.
Biednéj Lenie zimno było, gorąco i słabo, ruchem głowy milczącym pożegnała tych panów szybko i pobiegła ku domowi na pół obłąkana...
Wpadła nieprzytomna prawie do swego pustego saloniku, zaryglowała drzwi wewnątrz i poczęła płakać, chodząc po nim, a twarz tuląc rękami.
— A! jaka ona piękna! wołała — jak świeża i piękna! jak na niéj znać gołąbka, który się wypieszczony pod skrzydłem matki wychował!... Jemu takiego serca, takiéj było potrzeba istoty świeżéj, niewinnéj... a nie jak ja zniszezonéj i uwiędłéj... życiem zmęczonéj z oczyma i sercem wypłakaném. A! czyż ja godną jestem, aby mój wzrok spoczął na nim, ...A przecież uchwyciłam się go, narzuciłam mu, stanęłam mu może na drodze do szczęścia... Widziano mnie z nim... doniesiono... to biedne dziecię cierpieć musiało... on także! ale dla mnie zniósł i nie dał nawet poznać po sobie...
Godzi się, bym ja trupem moim drogę mu do szczęścia zaparła? Nie — nie! byłabym podłą.
Wolę być nieszczęśliwą niż nikczemną. A! tak przy nim, u jego boku byłam niebiańsko szczęśliwą, spokojną... odmłodzoną... ale trzeba się zdobyć na męstwo, umieć kochać poświęceniem, nie egoizmem... i choćby umrzeć dla niego!
Zapalając się tak coraz bardziéj, Lena wpadła w rodzaj szału... łzy płynęły z jéj oczów, łamała ręce, chodziła, klękała... modliła się i płakała znowu, rzucała się na sofę, wstawała... była chwilami obłąkaną... Nareście przetrwawszy tę walkę z sobą, nagle porwała się pakować rzeczy... zawołała sługę... zamknęła drzwi i gdy w kilka godzin późniéj nadszedł Sławek, napróżno się do nich dobijał, próżno stukał — powiedziano mu, że pani nie było w domu.
Młyński się jeszcze nic złego nie domyślał, rozstali się w takiéj zgodzie, po tak uroczystych przyrzeczeniach... mógłże przypuścić jaką w niéj zmianę? — Sądził, że była w teatrze, powlókł się tam i nie zastał także. Dyrektor nisko mu się kłaniając, zapewnił go, że nie widział za kulisami panny Prater.
— Tak! tak! nic niewiem! Słowo uczciwe daję panu baronowi (wszyscy dla Dyrektora byli hrabiami lub baronami) — nie mam najmniejszego wyobrażenia, gdzie by się mogła znajdować.
Sławek powrócił raz jeszcze do jéj domu, ale na wschodach już spotkała go służąca, oznajmując, że pani nie powróciła... przechadzał się dosyć długo w ulicy, myśląc spotkać się z powracającą, na ostatek noc mu odjęła nadzieję, smutny, zdziwiony, niespokojny poszedł do siebie.
Nazajutrz niespokojny trochę, nie odebrawszy ani kartki, ani żadnego znaku życia od Leny, wstał raniéj, niż zazwyczaj i pobiegł do niéj. Na kamienicy uderzyła go przylepiona karteczka o mieszkaniu do wynajęcia... na górze salonik zastał pusty, papiery porozrzucane po podłodze... meble porozsuwane, wszystkie oznaki nagłego pakowania się i wyniesienia... Lena w istocie w nocy jeszcze wyprowadziła się z mieszkania, nikt nie wiedział dokąd... W domu ani sługi, ani nikogo nie było, któryby najmniejszą mógł dać wiadomość lub wskazówkę do zrozumienia przyczyny i celu tak nagłego wyjazdu. Gospodarz mruczał, że mu za kwartał zapłacono — ale z temi aktorkami — dodał, to licho ich wie, kiedy to wyleci i dokąd... Ot i to! zdawała się osoba porządna — stateczna: wczoraj jeszcze mówiła zemną, że z lokalu kontenta... żeby jéj tylko piec na zimę postawić. Mówiłem, jeśli nie postawię, to poprawię... A wieczorem, łap, cap... płać! jedź! nie wiedzieć dokąd!! Dowiedział się Sławek tylko, że sprowadzono wóz, który zabrał ją, sługę i rzeczy...
W tém wszystkiém Sławek czuł niewidomą rękę wujaszka Sopoćki i to go najwięcéj przerażało... W istocie saméj Sopoćko skorzystał wcale niespodzianie z eksaltacyi chwilowéj biednéj Leny... Nadszedł on wieczorem, gdy już postanowiła była uciekać, nie wiedzieć jeszcze dokąd, aby tylko nie być Sławkowi ciężarem i w obec świata nie kompromitować go sobą. Lena myślała, że przebędzie dni kilka ukrytą w zajeździe, a potém znajdzie na wsi lub mieście choćby najbiedniejsze zajęcie nauczycielskie, robotę ręczną, co bądź... byle z głodu nie umrzeć. Na te marzenia wszedł Sopoćko... Wiedział on od Dyrektora, że Lenie dano z teatru odprawę, chciał korzystać z pierwszéj chwili niepewności i trwogi. Wsunął się tym razem, łagodząc wyraz twarzy..
Niespodział się wcale, że siostrzenica przyjmie go teraz... zdając mu się na łaskę... nie zrozumiał nawet téj zmiany w niéj i przypisywał ją samemu sobie.
— Ofiarowałeś mi pan pomoc swoję — zawołała — biorę go za słowo... Nie jestem już w teatrze, nie mam gdzie podziać.. wskaż mi pan, jeśli możesz, gdzie się umieścić.
— Ja com powiedział raz, nie cofam nigdy — odezwał się Sopoćko — ale proszę w wyborze umieszczenia i zajęcia spuścić się zupełnie na mnie...
Lena milczała...
— WPanna, jak wiem, sposobiłaś się na nauczycielkę, najwłaściwiéj jest powrócić do tego stanu... a że długi pobyt w teatrze i we wirze świata potrzeba nagrodzić duszy spokojem... życzę, abyś WPanna udała się do Wizytek, u których ją jako nauczycielkę postaram się umieścić...
W parę dni Lena, która się wyrzekła sama siebie, złamana niemą jakąś rozpaczą powtarzała ciągle jedno.
— Umrzeć dla niego! nie być mu u szyi kamieniem! Umrzeć... Niech on nic nie wie...... Zamknęła się z dobréj woli w klasztorze, nie jako zakonnica wprawdzie, ale jako pomocnica nauczycielki i dozorczyni.
Sopoćko w oczach hr. Dreissowéj i wszystkich wtajemniczonych w tę sprawę tryumfował, noszono go na rękach, sadzano na pierwszém miejscu, słów nie umiano wynaleść na pochwały dla niego, gorliwości jego, zręczności — siły przekonania, jaką posiadał.
Następnych dni pensyą Pań Wizytek odwiedzały wszystkie protektorki i tercyarki ciekawe, zdala przypatrując się téj ocalonéj istocie, która chodziła niema, milcząca, posłuszna, z oczyma osłupiałemi, nieprzytomna ale zrezygnowana do odrętwiałości. Słowa się było od niéj trudno dopytać — a wyraz jéj twarzy przerażał. Posłuszeństwo jednak było tak przykładne, iż nic jéj zarzucić nie umiano... W godzinach nabożeństwa szła do kaplicy, klęczała, ale usta jéj się nie poruszały, oczy wlepione w jedno miejsce, a jeśli rozłożyła książkę — na jednéj karcie trzymała ja tak rozłożoną przez mszę całą...
Dla sióstr, dla świeckich pań, dla wychowanic był to przedmiot podziwu, litości, współczucia... a może i szyderstwa. Wskazywano ją sobie, jako przykład stanu duszy, który się zyskuje na obcowaniu ze światem... Poczciwe siostry napróżno usiłowały przynieść jéj ulgę w cierpieniu, nie przyznawała się do niego...
Wszystko przeszłe wydawało się jéj snem... a pozostała reszta życia.. powolném konaniem... I mówiła sobie w duszy, aby się ukrzepić — umrę dla niego... a w ostatniéj godzinie wszak niema na świecie tak nielitościwój istoty, która by mi go zobaczyć i pożegnać nie dozwoliła!!
Sławek biegał ale gniewny, burzyło się w nim wszystko. To łatwe zwycięstwo intrygi nad nim, nad nią młodą, jego duszę napełniało oburzeniem. Był pewnym, że użyto siły, grozy, podstępu może, aby mu Lenę odebrać i uspokoić się nie mógł. Przez parę dni nie spoczął na chwilę, poszukując na wszystkie strony śladów znikłéj, ale nic nigdzie nie mogąc wynaleść. Nareszcie postanowił oko w oko spotkać się z nieprzyjacielem, dowiedział się, gdzie mieszka Sopoćko i poszedł do niego. Nie łatwo wszakże z nim w domu widzieć się było, bo nigdy nikogo u siebie nie przyjmował. Mieszkał na trzeciém piętrze w lokalu zajmowaném od lat wielu, do którego nawet gospodarz nie miał wstępu. Wszystkie zgłoszenia przyjmował na piśmie. Wkładano je do skrzynki przybitéj do drzwi. Nie było przykładu, ażeby się go kiedykolwiek dodzwonił, choćby o szóstéj rano. Wychodził z domu, zabierając klucze z sobą, wracał i zamykał się, służącéj nie dopuszczał robić u siebie porządku, mówiąc, że sam starczy sobie — wodę przyniesioną stawiono mu podedrzwiami.
Można sobie wyobrazić, jaką ciekawość obudzało mieszkanie, tak szczelnie od lat wielu zamknięte, do którego nikt nigdy nie wchodził. Opowiadano o niém osobliwsze rzeczy, ale faktem było, że nikt do niego nie zajrzał. Sopoćko nie wszedł i drzwi nie otworzył, dopóki kto stał przy nim, — natychmiast za sobą ryglował. Okna jego pokoików wychodziły w ciasną uliczkę, tak że przez nie, gdyby były otwierane, cośby we wnętrzu zobaczyć można, ale ani podwójnych nie wyjmowano, ani oprócz małych szybek otworzono co kiedy... Zresztą zapuszczał story... a w wieczór migało tylko przez nie światło, które u niego po całych nocach czasem widzieć się dawało.
Nie było powodu urzędownie się dostawać do mieszkania tajemniczego człowieka, który zresztą z władzą i z policyą był w jak najlepszych stósunkach, ale nie jeden wiele by był dał, żeby się dostać do tych troskliwie skrywanych izdebek. Sopoćko wychodził do kościoła rano, obiad jadł w mieście, w domu nigdy nie potrzebował pić ani jeść... wracał późno... i zamykał się — gdy go się pytano, dla czego u niego po nocach bywało światło — odpowiadał, że się modlił długo.
Sławek dowiedział się, złotówkę dawszy stróżowi domu, iż próżno by biegał tu, chcąc się widzieć z czcigodnym Ritterem...
— Już to, Jaśnie Panie! łatwiéj się do namiestnika dostać, niż do niego, mówił stróż — już to — panie nie praktykowana rzecz, żeby tu kto dostukał się i dodzwonił. Jego bo i nigdy w domu niema...
Machnął ręką z jakimś wyrazem oznaczającym, że w tym przedmiocie rozprawiać dłużéj nie warto.
Młyński czekał na Sopoćkę we drzwiach kościoła po mszy rannéj — schwytał go na progu.
— Przepraszam pana za natręctwo moje, rzekł, miałbym parę słów do pomówienia.
— Bardzo chętnie — rzekł grzecznie Sopoćko.
— Jako opiekun panny Heleny, miałbym przynajmniéj wiedzieć prawo, co się z nią stało?
— Opiekun? spytał Sopoćko — o żadném na seryo opiekuństwie nie wiem, bo ja, jako wuj rodzony, sam jeden opiekunem jéj jestem.
— Wiadomo panu, że gdyś pan ani o umierającéj matce jéj, ani o niéj nie wiedział, ja miałem przyjemność być im użytecznym...
— Tak! tak! dodał stary — ale jeśli się dobry uczynek popełni, czy koniecznie ma się potém o wypłatę z lichwą dopominać?
— Ale ja żadnéj wdzięczności nie żądam, zawołał Sławek — chcę wiedzieć, co się z nią stało. Nie należało mi się więcéj nad proste pożegnanie, ale to mi się należało...
— Nie wiem — odparł stary... to nie moja rzecz.
— Mógłbyś mnie przecie pan dobrodziéj objaśnić o jéj losie.
— Nie wiem, czy to się godzi i czy potrzebne.
— Ale jesteś pan uwiadomiony o nim.
— Spodziewam się! trochę szydersko odparł Sopoćko.
— Czy wyjechała z miasta...?
— Gdyby panna Prater była uznała właściwém dać o sobie wiadomość, zapewne by to uczyniła.
— Może nie mogła, rzekł gniewnie Sławek, wiemy o podobnych w imię świętobliwych intencyi popełnionych sekwestracyach... trafiało się to gdzieindziej. Któż wie czy i tu co podobnego się nie stało.. Mogliście użyć zwykłych narzędzi podstępu, kłamstwa i siły, wszakże u was cel uświęca środki.
— Co to jest u was? spytał Sopoćko...
— Domyśl się pan... rzekł Sławek, i bierz, to jak chcesz.
— Ja tę maksymę, cel uświęca środku — oddaję na użytek rewolucyonistom, jest to ich broń przecie, nie nasza, nie moja... Żegnam pana!
— Do widzenia! spodziewam się! rzekł szydersko Sławek.
W ten sposób się rozeszli.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.