<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł W mętnéj wodzie
Podtytuł Obrazki współczesne
Wydawca Mieczysław Leitgeber i Spółka
Data wyd. 1870
Druk Ludwik Merzbach
Miejsce wyd. Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Nazajutrz rano Sławek zbladły i wymęczony siedział nad stosem papierów w redakcyi, rozmyślając nad drugim już artykulikiem z wiadomości krajowych, który znowu przyszedł go ukłuć boleśnie. Brzmiał on jak następuje:

„Nowy dziennik zapowiedziany tak szumnie, któryśmy już oglądać mieli... węże podobno dusi w kolebce, z któréj się nie może wydobyć. Dwom panom służyć nie podobna, a serce zajęte przez wielkie uczucie, nie może bić dla wielkiéj sprawy.. słychać, że wyjście dziennika odroczoném zostało do nieoznaczonego czasu... Powitalibyśmy go byli staropolskiém — Szczęść Boże! ale podobno skończy się na nekrologu dla niedonoszonego niemowlęcia“ i t. d.

Dziennik w istocie doznawszy zwłok wielu, miał nareszcie ukazać się w przyszłym tygodniu, dla tego rozgłaszano usilnie, iż cale na świat nie przyjdzie. Trzeba to było znieść cierpliwie... lub redakcyi nasłanym urzędownie listem zaprzeczyć — ale wyzywać ją do nowéj walki niemiał Sławek ochoty.
Osobiste ukąszenie bolało...
Zamyślony siedział tak, gdy w przedpokoju dał się słyszeć hałas, drzwi otwarły się z trzaskiem i osoba płci żeńskiéj, w średnich latach, rzekła... mimo oporu sługi, który ja chciał zameldować.
— Żebym ja się jeszcze potrzebowała meldować, zawołała głosem piskliwym — słyszał kto co podobnego? Gbur?... Przepraszam pana, rzekła zwracając się do Sławka i twarz usiłując uczynić wdzięczną — przepraszam... mam honor sama się zaprezentować. Jestem Prakseda Wielebiska... Pan zapewne słyszał już? Miałożby nazwisko moje być mu nieznaném? Tłómaczyłam Legendę Wieków Wiktora Hugo, jestem wielką admiratorką jego... drukowałam téż.
Ale słówko tu o pannie Praksedzie. Mogła mieć lat trzydzieści, nie była ani piękną, ani brzydką, nosiła okulary, ubierała się starannie i dosyć pretensyonalnie, ruchy miała żywe i śmiałe... Znano ją z wyobrażeń postępowych... i z wielkiéj pracowitości, wszystkie redakcye drzwi przed nią zamykać musiały — wszyscy księgarze uciekali przed nią, wszyscy literaci drżeli na widok jéj i sam postrach rozpraw które zawiązywać lubiła... Tego dnia miała na sobie suknią czarną, mantylkę i duży worek z papierami i drukami...
Nim Sławek miał czas ją przywitać, usiadła.
— Nie przeszkadzam panu? proszę ceremonii nie robić, pan zajęty??
Ja tylko parę słów mam... parę tylko. Poświęciłam się literaturze naszéj, która tak jest ubogą, z całym zapałem oddałam się jéj od lat najmłodszych... Nie wdzięczne to jest pole... ale kto uczuł powołanie? nieprawdaż?
Nie czekając odpowiedzi, mówiła daléj.
— Przyzna pan, że raz wszedłszy na tę drogę, cofnąć się już niepodobna... Chociaż krytyka zawsze zjadliwa, dosyć mi dni zatruła... i teraz téż nie cofam się... pracuję. Słyszałam że pan ma wydawać dziennik, nie może istnieć bez odcinka? przychodzę mu ofiarować usługi moje... Mam poezye... poezye które znalazły powszechne uznanie... mam dwie powieści. Tytuł pierwszéj jest... Zakapturzony. Prawda że tytuł wyborny. Ja się mogę pochwalić, że mam talent do tytułów... Powieść współczesna... dotknięta w niéj kwestya niewiast w społeczeństwie... Druga ma tytuł — Mózg i serce... także nazwanie szczęśliwe... Jest tylko w czterech tomach... oparta na rozwoju uczucia... tragiczna! do odcinka stworzona! Pewna jestem, że nadałaby młodemu pismu urok wielki. Ja mam tu przyjaciół wielu między postępowemi... Możemy się umówić łatwo. Wreszcie kończę poemat w rodzaju Słowackiego — Bromira! i tem bym służyć mu gotowa! Co? Sławek odurzony tym słów potokiem, niemiał jeszcze czasu opamiętać, ani wcisnąć wyrazu, gdy pani Prakseda już po kruciuchnym przestanku poczęła daléj...
— Władam dobrze językiem polskim, niemieckim, francuskim, umiem po angielsku i po włosku... mogłabym zdaje mi się być użyteczną Redakcyi — nie jestem interesowaną. Pan wie że pracy słusznie się należy wynagrodzenie, ale nie byłabym wymagającą...
Sławek niewiedział już co na tę napaść odpowiedzieć.
— Chce pan posłyszeć mały wyjątek z Bromiry, ażeby mieć pojęcie o udatności fermy?
— Daruje pani... ja... ja — wolałbym sam przeczytać... w téj chwili mam właśnie wyjść... A co się tyczy dziennika, plan jego jest jeszcze nieustalony.
— Więc o cóż idzie? więc w czém nieustalony? spytała panna Prakseda.
— Nie wiemy nawet czy mieć będziemy odcinek powieściowy, a co się tyczy poezyi, tych dziennik polityczny nie znosi.
— Dziennik! dziennik pojęty wedle ducha wieku, dla szerokiego ogółu? zawołała literatka — mógłby się obejść bez tego, co stanowi najponętniejszy pokarm młodzieży, osób płci mojéj...? To by był błąd, niedarowany, nie mógłby rachować na powodzenie!
— Daruje pani... ale w téj chwili!
— Pan wychodzi? pilno mu? przepraszam, ale pan będzie pamiętał nazwisko moje — Prakseda Wielebiska... mieszkam u krewnych, ulica Turecka, numer 8... pierwsze piętro... Nawet zdaje mi się żem pana widywała, będąc na wsi w okolicy, w któréj mieszkała pani podkomorzyna... Matka moja jest z domu Kantabrien z hrabiów Kantabrien... a podobno nawet dawniéj książęcéj familii. Wielebiscy, rodzice moi mieli majątek znaczny w Wielkopolsce... Ja jestem osieroconą, ocaliłam część majątku i mając zapewnioną skromną egzystencyą, oddaję się poezyi i piśmiennictwu... Na nieszczęście u nas brak przedsiębiorców, organów, współczucie i głos mój ginie stłumiony...
Sławek nie mógł nic mówić, tak był zmięszany płynnością mowy p. Praksedy... kłaniał się tylko.
— Niechże mnie pan téż odwiedzi? na herbatę kiedy? przeczytałabym panu choć jedną pieśń Bromiry, lub parę urywków z Zakapturzonego. Wcieliłam do téj powieści nieco poezyi, jak Shakespeare do niektórych swych dramatów prozę... Dosyć szczęśliwie mi się to udało...
P. Prakseda wstała, uśmiechnęła się, podała już rękę Sławkowi, a jeszcze odejść nie mogła.
— Więc mam nadzieję do zobaczenia — tak? Młyński mruczał niezrozumiale coś i przyprowadzał do drzwi.
— Ulica Turecka numer ósmy... Pan mi daruje, żem mu się narzuciła, ale ja nie zwracam uwagi na przestarzałe formy. Trzeba mieć odwagę zdeptać je... i wzgardzić przesądem. Dla czegoż by kobieta nie miała równego prawa pójść, podać rękę pracującemu na jedném polu...
Do zobaczenia...
Zdaje się, że wyszedłszy na ganek pani Prakseda mówiła jeszcze... ale Sławek już siedział w fotelu i odpoczywał, gdy — był to dzień feralny prawdziwie, służący oznajmił pana Aurelego Matapackiego...
Ponieważ p. Aureli spotkał się w ganku z p. Praksedą, nie podobna było go nie przyjąć.
P. Aureli miał lat pięćdziesiąt, kulał na jedną nogę, u guzika miał jakąś wstążeczkę... surdut zapięty pod brodą, ubranie wyszarzane, wąsy duże... postawę profesorską, pół żołnierską, Sławek podniósł się na powitanie go.
— Aureli Matapacki, doktor filozofii, rzekł chrząkając — nazwisko moje znanem panu być musi? Jestem, jak wiadomo autorem przekładu rozprawy znakomitego filozofa francuskiego „o zgryzotach sumienia”, przekładałem także Bukoliki Wirgiliusza, począłem jak wiadomo Lukrejusza... a teraz zajmuję się dykcyonarzem łacińskim...
— Czemże doktorowi służyć mogę? spytał Sławek.
— To ja, to ja zwracam do pana pytanie, czem mu użytecznym być mogę? Pan jak słyszałem, wydawać ma dziennik? tak?
— Tak jest...
— Nic właściwszego jak w odcinku dla wszczepienia dobrego smaku w nowe pokolenia, dać Bukolik Wirgiliusza... lub niektóre ułamki Lukrejusza, albo li téż z Metamorfoz coś. Ułamkowo pracowałem nad Metamorfozami...
— Szanowny doktorze... to dziennik polityczny.
— Rozumiem, wszakże nie przeszkadza to, by się i literaturą zajmować nie miał... ale zdrową, klasyczną. Wreszcie kto ma styl, naukę, wytrawność, może pisać lub przekładać z pożytkiem — co zechce... ofiaruję panu pomoc moją. Tu nikt pisać nie umie, to studenci, to fuszery panie dobrodzieju... to tałatajstwo... marodery...
— Co do dziennika, odparł zafrasowany Sławek — jeszcze nic pewnego nie ma jaki program ostatecznie będzie przyjętym... Daruj doktór, że się téż nie mogę zobowiązywać.
— A! jak się podoba! jak się podoba! ja się nie narzucam nikomu! Znam wartość swoją... Ale jeśli państwo zechcecie stworzyć rzeczywiście coś po polsku pisanego i poważnego, to bezemnie nie obejdziecie się. Mnie tu znają, ale intrygi! intrygi niecne.
Do nóg upadam!
Wyszedł, ale się drzwi nie zamknęły, gdy chudy, blady młodzieniaszek nieśmiały, choć szydersko uśmiechnięty, wpadł do pokoju — czekał jak się zdaje w przedsieni na oddalenie się doktora. Sławek już był tak znużony jak czytelnik, któremu ten najazd przedstawiamy, porwał się od stołu przepraszają...
— Emil Zaparski... pan dobrodziéj Podkomorzyc Młyński? Redaktor nowego dziennika — Chwila? jeśli się nie mylę.
— Tak.
— Przychodzę jako współpracownik, wiedząc, że dziennik bez sił młodych istnieć nie może... Młodość jest wyrazem wieku... w niéj jego siła...
— Cóż byś nam pan mógł dać? zapytał Młyński, przyglądając się twarzy zwiędłéj wprawdzie, ale jeszcze nawet nieokrytéj włosem.
— Wszystko co pan dobrodziéj zechce. Władam piórem dzielnie... mam rzeczywisty talent, któremu przyznają świeżość i oryginalność. Sam się chwalić nie mogę... Ale może pan czytał moją krytykę pana Tadeusza, w któréj z błotem zmięszałem tę mniemaną epopeję i postawiłem jéj autora tam, gdzie oddawna zasłużył być pomieszczonym.
— A! a! rzekł uśmiechając się Sławek.
— Tak jest... Słowackiego teraz rozbieram... o innych mówić niema co — to są trupy i to zgnilizna!! Nowa poezya dopiero się ma narodzić.. Ja mogę do dziennika co zechcę... studya... obrazy obyczajów... dziejowe rysy... polityczne, wstępne artykuły... cokolwiek będzie potrzebném — nawet powieść! Jestem autorem — krwawéj Chmury, pod pseudonymem Emila Lapislazuli... Tak! Lapislazuli to ja, panie dobrodzieju.
— A! a! powtórzył Sławek, którego to niemal bawić zaczynało.
— Musiałeś pan skończyć studya uniwersyteckie?
Lapislazuli uśmiechnął się pogardliwie.
— To są przesądy te studya... to jest gymnastyka tylko... Geniusz jéj nie potrzebuje, mając siły rodzinne... Studya zabijają właśnie oryginalność, traci się świeżość tchnienia... rzut, werwę...
— Wszakże zapas wiadomości przynajmniéj... przerwał Sławek.
— Ale ja czytam, ogromnie! czytam...
— Ma pan łatwość do języków...
— Nie — języki psują styl... umiem naturalnie po niemiecku, innych nie chciałem się uczyć z zasady...
— A! a! ale mi się zdaje dla literata niezbędne...
— Tak! dla literata? ja będę wieszczem lub niczém... To co dziś piszę, jest tylko przejściowe... wprawiam się na krytyce, wyrabiam styl... ale całą siłę wyleję w wielkim poemacie... i to są dotąd tylko zarysy, widma przyszłości...
Szanownemu Lapislazuli, tę samą dał niemal odpowiedź Sławek co jego poprzednikom i miał już drzwi zamknąć wszystkim, gdy wszedł przyjaciel Samiel.
Młyński odetchnął, postrzegłszy go i widząc że serya kandydatów do współpracownictwa na dziś się wyczerpała. Samiel który teraz był w wielkich łaskach u hrabinéj Wartskiéj, a przyczynił się do wysadzenia ztamtąd, zawadzającego mu Sławka, grał jeszcze rolę najczulszego przyjaciela, choćby dla tego, żeby wiedzieć o jego obrotach. Młyński rad mu był prawie.
— Cóż mi przynosisz? zapytał...
— Powiedz lepiéj co u ciebie znajduję... odpowiedział Samjel — cóż? dziennik?
— A no! idziemy ku niemu.
— Znasz już artykuł gazety?
— Leży na stole.
— Trzeba nań odpowiedzieć!
— Zdaje mi się że nie — odrzekł Sławek... na takie napaści, milcząca wzgarda odpowiedzią całą.
— Co zaszło między tobą a hr. Wartską, spytał filut, udając, że nic nie wie — przestałeś tam bywać... kilka razy wspomniałem o tobie, jakoś mi nie odpowiedziano... co to jest?
— Nic niema? czasu mi brak... jestem zajęty... zresztą chcę i muszę całkiem się od świata usunąć.
— To źle, kochany, dziennikarz musi żyć w świecie i trzymać na jego pulsie,
Sławek odwracając rozmowę spytał o zdrowie tych pań.
— Jak najlepsze, panna Jadwiga, cudne dziewczę, szczebiocze... mama miła i dobra... usiłuje ściągnąć najlepsze towarzystwo do siebie. Wprawdzie Drejssowa także ma dawać wieczory, ale śliczna hrabina przemoże ją...
— Cóż więcéj? spytał Młyński.
— A! no! nowina dzisiejsza musi ci być wiadomą.
— Nie wychodziłem z domu i nie widziałem nikogo, prócz kandydatów do stanu redaktorskiego...
— Ale bo nowina i ciebie się tyczé, choć nie bezpośrednio.
— Mnie?
— Ciebie, bo Leny... Lenie Dyrektor na naleganie wuja i jego przyjaciół dał dymisyą... z teatru!
Sławek się zarumienił i drgnął.
— Wiedziałem, że to ciebie obejdzie, rzekł Samiel — ale wdałaś się w walkę z tymi świętoszkami, będą cię kłuć i prześladować na wsze strony. Któżby się był spodziewał, że w czcigodnym Sopoćce znajdą jéj wujaszka...? Ale bo téż zbytecznie się z nią afiszowałeś.
— Wiesz dla czego? odparł Młyński, dla tego właśnie, że nic na sumieniu nie mam. Jestem dla niej bratem, opiekunem.
— Na tę funkcyą niemasz lat...
— Niech ludzie plotą, co chcą...
— Jakkolwiek bądź! za granicą uchodzi wszystko, ale w naszém małém miasteczku, gdzie każdy krok widny jak na dłoni, wśród kraju tak surowego jak nasz!
— Surowy! bardzo dobrze, odparł Sławek, ale niechże będzie sprawiedliwy, do kaduka... Dla czegoż posądzać ma zaraz o złe, gdzie go niema.
— Pozory na świecie wszystkiém! —
— Ależ hrabia Alfred jest jawnym protektorem pani B... a nic mu nikt nie mówi.
— Naprzód hrabia, to należy do atrybucyi stanu, powtóre zachowuje pewne dekorum, po trzecie nie zabiera się do wydawania dziennika, po czwarte szpakowacieje... Wszystko to są łagodzące okoliczności. Ale cóż się stanie z tą piękną Leną?
— Nie wiem, pomyślimy o tém, rzekł zamyślony Sławek.
— To są dopiero początki twojéj drogi krzyżowéj, mówił Samiel... przyznam ci się, że ani tobie, ani żadnemu z ludzi publicznych nie zazdroszczę. My pokorne cielęta... cicho sobie robimy, co chcemy... wy stoicie na świeczniku, wymagają od was więcéj.
— Może mają słuszność, krótko odparł Sławek, są łaski stanu, ale są i starsze brzemiona.
Samiel spojrzał na niego, ale nie śmiał badać więcéj i rozmowę odwrócił.
— Nie będziesz u hrabinéj? spytał.
— Nie mam czasu.
— Czyś tylko zemną szczery? dodał Samiel... ja się czegoś domyślam?
— Domyśl się, powiedzieć nie chcę lub nie mogę.
— Czy Wartska jest tak bardzo rygorystką? znasz ją dawno, ze wsi, naucz mnie?
— Wartska może ma słuszność także — krótko odparł Sławek. Ja sam czuję, że w fałszywém jestem położeniu. Była dla mnie zimną, uznałem właściwém się usnąć. Może téż kto z dobrych przyjaciół powiedział jéj co o Lenie.
Samiel zaczerwienił się, buchnął dymem. Jużciż mnie nie posądzasz?
— Nikogo!!
— Ale coś zaszło? zaszło?
— Była chłodną, żenowaną ze mną... ja się nikomu nie narzucam...
— No, to ci powiem, że ona jak ona, ja tam nie znam bliżéj waszych stósunków, ale Jadzia tęskni i rozbija się za tobą. Nieustannie pyta o ciebie...
— Biedne dziecko! ma dobre serce!
— Ale dziecko! westchnął Samiel — dla mnie dojrzała piękność matki ma więcéj uroku... I nie jestem w wielkich łaskach u Jadzi...
Jadzia to laleczka.
— To kwiatek, którego chłodny powiew nie tknął jeszcze... tylko co rozwity ku słońcu... rosa na nim lśni, a listki drżą...
— Czy byś się kochał w Jadzi?
— Nie — ale kocham Jadzię...
— Bliskie kuzynostwo?
— Dosyć... znamy się od dzieci.
— Będziesz tam dzisiaj pewnie? dodał Sławek, pokłoń się Jadzi odemnie.
— Po cichu!
— A! uchowaj Boże! jak możesz najgłośniéj.
— Więc i mamie.
— Jak zechcesz... wszakże nie koniecznie.
Poczęli się śmiać... Samiel, któremu o to szło, ażeby go widziano z Młyńskim, nawrócił go na przechadzkę...
Sławek przyjął to, ale postanowił sobie z niéj pójść do Leny i obmyśleć, co ma począć... Żal mu było biednéj, czuł że nie za swoją, ale po części za jego pokutowała winę, wiedział jak ją zaboli oddalenie od teatru, który lubiła, i w nim widziała przyszłość. Potrzeba było znaleść jéj zajęcie, chleb... opiekę... i odepchnąć prześladowanie dalsze Sopoćki, które się zdawało jéj zagrażać... W tych myślach wyruszyli razem z domu, a Samiel pociągnął go najgłówniejszemi ulicami... przypadkiem czy umyślnie, któż zgadnie? Tacy Samiele, wszakże rzadko co czynią bez rachuby pewnéj i bez celu — Sławek nie wiedział dobrze, dokąd idzie.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.