<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł W mętnéj wodzie
Podtytuł Obrazki współczesne
Wydawca Mieczysław Leitgeber i Spółka
Data wyd. 1870
Druk Ludwik Merzbach
Miejsce wyd. Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Lena siedziała w krześle, trzymając w ręku rolę nieznaczącą, którą jéj wyznaczono, a myślała pewnie nie o niéj, gdy do drzwi dziwnie jakoś zapukano...
Po chodzie byłaby poznała Sławka... domyśliła się, że to ktoś obcy i wstając, dosyć nieukontentowana, że jéj przerwano, odezwała się — proszę.
Drzwi otwarły się powoli, ostrożnie, i w progu ukazał się stary jegomość, przyzwoicie ubrany, nieznajomy całkiem, z twarzą zaschłą i nieokreślonego wyrazu... niemający w sobie nic teatralnego. Wyglądał raczéj na przeżyłego jakiegoś profesora...
Lena przypatrywała mu się bacznie, usiłując odgadnąć, coby ta wizyta znaczyć mogła.
— Wszak z panną Heleną Prater mam przyjemność mówić? spytał nieznajomy, wpatrując się w nią bardzo bacznie.
— Tak jest panie...
— Wszak z córką pani Prater, która była z domu Sopoćko? zapytał nieznajomy po chwili.
— Imię mojéj matki... było... Aniela, a nazwisko rodziny... tak! zdaje mi się Sopoćko...
— Imię było Aniela! powtórzył przybyły, tak imię jéj było — Aniela, nie mylę się...
Lena stała niezmiernie zdziwiona.
Przybyły zdawał się wzruszony, pomięszany, jakby niepewien, co mówić daléj... Milczeli oboje...
— Proszę mi przebaczyć, odezwał się po chwili nieznajomy... jestem... w tak dziwném położeniu...
— Niech pan siada... podsuwając mu krzesło — rzekła Lena, która z niego niespuszczała oka.
— O Boże! zawołał, ręce składając, stary... mógłżem się spodziewać kiedy...
Tu przerwał nagle... zamilkł.
Lena, wpatrując się w niego coraz baczniéj, przypomniała sobie w nim zmienioną tylko perspektywę, jednę z tych postaci w ulicy widywanych od wieków, w mieście znanych, do któréj, nazwiska niewiedząc tylko, nawykła była od dawna. Sopoćko kręcący się nieustannie po ulicach, był popularnym, ulicznicy zwali go szaraczkiem, gdyż najczęściéj ubierał się w suknie tego koloru, przydomek ten dany mu Lena niegdyś słyszała nawet i pomyślała sobie — co téż ten szaraczek chce odemnie?
— Mógłżem się ja spodziewać kiedy — dokończył Sopoćko, żebym córkę méj siostry... zastał... aktorką!!
Lena w pierwszéj chwili usłyszawszy to, zawołała.
— Siostry twéj! Pan byś był bratem méj matki? Matki mojéj! krewnym tak bliskim?
Oczy jéj pałały, ale myśl, że ten tak bliski krewny dopiero się teraz o niéj dowiedział, że nie szukał ani matki ani sieroty po niéj, ostudziła ją i uczyniła ostrożną a nieufną.
— I pan... dopiero teraz... dowiedziałeś się.
— Wypadkiem! rzekł Sopoćko...
— A o zgonie méj matki... o losie matki... Sopoćko się zmięszał widocznie.
— Matka waćpanny, rzekł surowo, naraziła się całéj naszéj rodzinie przez nierozważne i nieodpowiednie zamążpójście... wyrzekliśmy się jéj i stósunków z nią.
Lena cofnęła się o krok dumnie.
— A zatém, odparła, i sieroty się państwo wyrzekliście — nie mam więc szczęścia być siostrzenicą pańską.... Nic uwłaczającego pamięci méj drogiéj matki słyszeć nie chcę...
Gorąco wyrzeczone słowa zmięszały pana Sopoćkę..
— Ja wcale w złéj intencyi tu nie przychodzę, rzekł, ani myślę wywoływać pamięć rzeczy dawnych i już na sądzie Bożym będących... Mam pewne obowiązki względem waćpanny...
— Żadnych, odpowiedziała żywo Lena, jeśli ich nie mieliście względem méj matki. Powtarzam panu, jesteśmy i będziemy sobie obcy. Dwadzieścia kilka lat, sierota nie miałam rodziny, ona zapomniała o mnie — ja dziś nie pamiętam o niéj... Przyznam się, że w innych okolicznościach rodzina... byłaby dla mnie największym skarbem, szczęściem... ale... ja nie mam rodziny.
— Czy waćpanna chcesz, czy nie, ale ją prawnie masz, rzekł zimno Sopoćko... ja jestem legalnym jéj opiekunem...
— Być może — nie zdaje mi się jednak, bym teraz potrzebowała opieki — odpowiedziała Lena równie chłodno. Nie miałam jéj, gdym z głodu marła, gdym była dzieckiem na miłosierdziu i jałmużnie, nie chcę jéj teraz...
— Powtarzam pannie, zawołał Sopoćko, że tu nie idzie o jéj zezwolenie... fakt jest, żem ja opiekun...
— A z tego faktu cóż pan chce wyciągnąć?
— Może to, iż o przyszłości jéj mam myśleć prawo...
— W jaki sposób?
— Jak mi się podoba... A naprzód może niechcę méj siostrzenicy widzieć na deskach teatralnych i na drodze do zguby.
Lena ruszyła ramionami.
— Daruj mi pan, rzekła, prawa nie znam, ale serce ludzkie oceniać nauczyło mnie nieszczęście. Nie ozwało się ono jeszcze w panu... powiedz mi więc, proszę... czego możesz żądać odemnie i z czém do mnie przychodzisz?
— Chcę się zająć jéj losem...
— Zawsze dla mnie tajemnicą, dla czego teraz, nie dawniéj?
— Bom o niéj nie wiedział.
— Przepraszam pana, nagle zbierając swe wspomnienia, odpowiedziała Lena... pan doskonale musiałeś wiedzieć o mnie, ale zapewne naówczas nie miałeś powodów upominania się o opiekę. Doskonale pamiętam, gdym była u Sióstr i na pensji, żeś pan asystował eksaminom, na których moje nazwisko było czytaném... Gdybyś był chciał choć spytać naówczas... o tę biedną Helenę Prater... Teraz zapewne masz pan jakieś dla mnie niezrozumiałe przyczyny troskliwego opiekowania się.
Rozśmiała się gorzko: Sopoćko schwytany na fałszu, porewał się zarumieniony, gniewny, napróżno usiłując być panem siebie. Nic go więcéj upokorzyć nie mogło, jak być złapanym na gorącym kłamstwa uczynku.
— Nie spodziewałem się, zawołał, abym w niéj zastał istotę, tak zdziczałą, tak... tak zdziczałą, tak... tak zdziczałą, tak... z prawéj drogi sprowadzoną, dla któréj najświętsze uczucia rodzinne.
— A! panie! ja je szanuję, gdzie są... ale, gdzie ich nie czuję...
— Szczególne zaprawdę przyjęcie wujaszka, rzekł, śmiejąc się złośliwie Sopoćko.
— Prawda... aleś pan przybył tak późno!
Dałeś uschnąć sercu mojemu...
Odstąpiwszy kilka kroków, ukłoniła mu się, jak gdyby wzywając do wyjścia — Sopoćko tak z niczém odejść sobie nie życzył.
— Nie przyszedłem tu, aby jéj przykrość zrobić — anim się spodziewał téż, że jéj od panienki doznam... przecież musisz mi wierzyć, że mam dla niéj dobre chęci...
— Wierzę panie, odpowiedziała Lena... i dziękuję mu za nie, ale w żadnym razie nic nie pragnę i chcę tylko pozostać swobodną...
— Cóż to? tak szczególne powołanie do teatru? spytał stary.
— W istocie.
— Mówiono mi, żeś była nauczycielką?
— Nie miałam znać do tego potrzebnych zdolności..
— Może stan ten zbyt dla niéj był surowym...?
— Nie rozumiem...
— Teatr jest swobodniejszym, ale w nim traci się sława, czystość...
— Ci je tracą, którzyby i gdzieindziéj ich nie uchowali — odparła Lena.
— Mówmy otwarcie — nalegał Sopoćko — ja WPannie pomimo to, że wychodzisz z tego nieszczęsnego teatru, wyrobię miejsce nauczycielki, w zakładzie znakomitym... i gdzie przynajmniéj sława jéj będzie zabezpieczoną!
Lena śmiała się pogardliwie.
— Mów waćpanna ze mną po dobréj woli, zawołał rozgniewany Sopoćko — to nie są żarty! Ja jestem jéj opiekunem legalnym... prawo mi przyjdzie w pomoc, mogę WPannę wziąć siłą z téj jaskini.
— Jaskini! z oburzeniem podchwyciła Lena... Prawo może przyjść mu w pomoc — dodała, po latach dwudziestu kilku, w przeciągu których pan mnie w pomoc przyjść nie myślałeś! A! to by było srogie szyderstwo!! to by była tyrania...
Ja jestem pełnoletnią! zawołała — WPan szydzisz chyba ze mnie, grożąc mi prawem i siłą... ja chcę być swobodną — jakem była... i nic, nawet łaskawéj waszéj opieki nie potrzebuję...
Domawiała tych wyrazów, gdy spostrzegła, że wśród gorącéj rozmowy drzwi się były cicho otwarły... i zdumiony, zdrętwiały niemal oburzeniem i gniewem stał u nich Młyński...
Ostatnie słowa Sopoćki i odpowiedź Leny słyszał całą...
Stary, który go był dotąd niepostrzegł, wzdrygnął się zobaczywszy... Zmierzyli się oba oczyma groźnemi. Milczenie dość długą trwało chwilę...
Sopoćko musiał się dobrze zastanowić, jaką mu tu rolę przy obcym, żywym, młodym człowieku grać wypadnie, aby się i tchórzem nie okazać i nie skompromitować. Milczał jeszcze, gdy Lena bardzo śmiało i zręcznie zawołała.
— Przedstawiam panu mojego wuja p. Sopoćkę... pan podkomorzyc Młyński, któremu winna jestem ocalenie moje, wychowanie, wszystko, czém jestem i że żyję... dla którego mam niezmierzoną wdzięczność.
Młyński się skłonił zimno.
— Ja mam przyjemność znać WPana dobrodzieja...
— A! panowie się znają! dodała Lena... tém lepiéj, oba jesteście opiekunami, sądzę, że porozumienie się będzie łatwe.
— O cóż to idzie? spytał Młyński...
— Nie wiedziałem, że pan jesteś opiekunem téj młodéj osoby...? rzekł, uśmiechając się Sopoćko.
— Była dziecięciem jeszcze, gdym był tak szczęśliwym, w dniu zgonu jéj matki... przybyć osieroconéj w pomoc... to była pierwsza nasza znajomość.
— Odnowiona jak widzę... sarkastycznie rzekł Sopoćko.
— Tak jest, śmiało dodał Młyński — czy pan znajdujesz w tém co zdrożnego?? I jakże się to stało, że dopiero teraz zgłaszasz się do tak bliskiéj krewnéj.
— Bom się o niéj teraz dopiero dowiedział, rzekł Sopoćko i przyznaję się, dowiedziałem się z boleścią, że taki sobie zawód wybrała.
— W każdym zawodzie można zostać czystą i poczciwą! zawołała Lena.
— Tylko nie w teatrze — sucho odparł Sopoćko... teatr potępia kościół...
— Przecież teatra są w samym Rzymie! zawołał Młyński.
— Tak, jak są i rynsztoki! gniewnie odparł stary.. i Immondezaio.
— Pozwól pan chłodniéj pomówić o tém, przerwał Młyński — gdybyś znał lepiéj pannę Helenę, niewidziałbyś dla niéj niebezpieczeństwa... Ma prawdziwe artystyczne powołanie...
Sopoćko ruszył ramionami...
— Czy późno się zgłosiłem — za późno może — rzekł z przyciskiem, nie wchodzę w to, obowiązkiem moim wyrwać ją z tych szpon szatańskich... zaopiekować się... i tego bądź co bądź dopełnię.
— Przeciwko woli panny Heleny? zapytał Młyński.
— Chociażby — odparł stary — mam prawo, legalnie jestem jéj opiekunem...
— Wątpię, żeby się to dało zrobić, rzekł Młyński zimno[1] i nie życzyłbym próbować... dowiódłbym panu, żeś matkę jéj i ją opuścił, gdy rzeczywiście pomocy i ratunku potrzebowały... musielibyśmy się prawować... proces narobiłby skandalu... a ostatecznie pan byś go jeszcze przegrać musiał...
— Niewiem... niewiem, rzekł ciszéj na to Sopoćko.
— Ja mogę za to ręczyć, bo broniłbym mojéj pupilli.. do ostatka... zawołał Młyński. Wiem, że stojąc w jéj obronie, na potwarze się narażam, ale czystym będąc w sumieniu, nie dbam o to wcale, panna Helena także. Przeciwko woli jéj nie zrobię kroku... ale jeśliby gwałt zadać chciano... uprzedzam, że do upadłego walczyć będę. Najmniejszą nieprzyjemność jéj uczynioną... potrafię stokroć odpłacić...
— Bohaterstwo! rzekł! bohaterstwo... niedziw, panna Helena ładna a pan młody.
— Nie zapominaj pan, że ona była dzieckiem, a ja studentem, gdym opiekunem jéj został...
— Piękne cnoty zawczasu się rozwijają! mruczał stary — podziwiam... podziwiam.
Skłonił głowę i milcząco poszedł ku drzwiom, nie mówiąc już słowa... Zamknęły się za nim, a Lena padła na krzesło...
— Uspokój się, rzekł Sławek — jest to niemiła niespodzianka... ten zjawiony wujaszek, ale to intryga przeciwko mnie wymierzona zapewne, a ja nie dam się zgnieść tak łatwo, gdy piersią ciebie zasłaniam... Powiedz mi, jakże to było? zkąd? co?
— Pierwszy raz dziś w życiu dowiedziałam się, że mam rodzinę i wuja... Dla czego on teraz dopiero mi się oznajmił i przyznał do mnie, tego nie pojmuję... Całe jego tłómaczenie ciemne, dziwne, chciał coś mówić przeciwko mojéj matce... nie dopuściłam.
— Czegóż on chce?
— Powiada, że ma się zająć moim losem, że chce mnie wyrwać z zatracenia, że mi w jakimś zakładzie wyszuka miejsce...
— Dla czegóż wprzódy o tém nie myślał?
— Rzecz niezrozumiała... nie wiem, dodała Lena, to wiem, że się mocno lękam.
— Nie trzeba się obawiać — przerwał żywo Młyński, ale natychmiast cokolwiek bądź się stanie, dać mi wiedzieć. Mam słuszne powody domyślać się, iż cała ta sprawa przeciwko mnie jest wymierzona, słuszna więc, abym ja ją podjął i prowadził... A gdyby ona tylko ciebie się tyczyła, nie jesteśmyż bratem i siostrą.
— Tak! cicho szepnęła dziewczyna, ale dla świata.. my jesteśmy czém inném.. ja nie wiem... Ogarnia mnie jakaś trwoga, przeczucie jakieś... lękam się, drżę... czuję że tu nie idzie o mnie, że oni chcą ocalić — ciebie odemnie! że będą usiłowali rozerwać ten węzeł święty, który poczciwe twe serce związało...
Jak walczyć ze światem? W końcu oni mnie pokonają! jam bezbronna!
— A ja? zapytał Sławek, stając przed nią, liczyszże mnie za nic? nie wierzysz mi?
— W końcu ulegniesz, zawstydzisz się, i — opuścisz mnie! wzdrygnęła się.
— Przysiągłbym ci, gdyby przysięga dla mnie więcéj co nad słowo znaczyła. Daję ci to słowo, że cię nie opuszczę i nie dam się złamać...
Lena schyliła mu się do kolan, błagającym wzrokiem patrząc na niego.
— A! rzekła, być sierotą opuszczoną od dziecka, nie mieć nikogo... to nic, to jeszcze nic! ale ujrzeć światełko na chwilę i pogrążoną być znowu w tych ciemnościach — to śmierć!!
— Ja ci jedno powtarzam, bądź spokojną i ufaj mi, a o jedno proszę, nie czyń żadnego kroku bez mojéj wiedzy...
— Brońże mnie! zawołała Lena[2] od wszystkiego, od wszystkich, odemnie saméj... bądź bratem...
— Powtarzam ci raz jeszcze — nie opuszczę, a że intrygę należy natychmiast dociec i w zarodzie zniszczyć, niemam chwili do stracenia, muszę iść, śledzić i zapobiegać...
Podał jéj rękę, którą ona uścisnęła żywo i przyłożyła do serca...
— Broń mnie! szepnęła raz jeszcze, Sławek wybiegł natychmiast.
Lena zaczęła chodzić po pokoju i łzy mimowolnie z pod powiek się dobywały. W obec niebezpieczeństwa widocznego, oznaczonego, miałaby może siłę i energią, nieokreślona groźba napełniała ją strachem...
Chodziła tak długo, gdy drzwi się otworzyły i — wszedł szybkim krokiem pan Dyrektor teatru, oglądając się na wszystkie strony.
Pan Dyrektor teatru był człowieczyna mały, zwinny, suchy, nerwowy, kręcący się ciągle, śmiejący zawsze, szepleniący nieco.. Znano go z tego, że najtrudniejszą w świecie do komenderowania armią artystek i artystów dowodził szczęśliwie, że umiał być jak najlepiéj z publicznością, miał łaski u władzy, uchodził razem za patryotę, duchowni go tolerowali, arystokracya protegowała... Słowem niemiał prawie nieprzyjaciela. Wiedział, jak sobie z każdym dać rady, grzeczny był, kłaniający się, zręczny, usłużny... W artystyczność transcendentalną się nie wdawał, o teatrze miał pojęcie jak najprostsze, ale umiejętnie nim kierował, i szczęśliwie dla kieszeni. Wykręcał się raczéj ze swéj roli, niżeli ją odegrywał — ale ostateczny cel był osiągnięty — on żył a teatr wegetował.
Wiedział, że wstępnym bojem na świecie nie wiele się zdobywa, a wyrobkiem prawie wszystko... na téj teoryi oparty, pracował ukłonami, słowy, datkiem, uśmiechami artystek, kantatami, patryotycznemi reprezentacyami, protekcyami — aby daléj.
Zjawienie się samego Dyrektora u Leny było pełném znaczenia, nigdy on tu prawie nie bywał... a nie miał czasu na to, by wizyty oddawać artystkom... można się więc było spodziewać, że coś z sobą przynosi, w każdym razie nie gratyfikacyą, bo tych nigdy dawać nie miał zwyczaju...
— Jak się panienka ma! jak się ma! upadam do nóżek! co słychać! co dobrego słychać? Hę? panienka sama?
— Sama jak pan widzisz...
— A niema gdzie schowanego jakiego opiekuna lub adoratora?
— Panie Krzyszko! czy pan o mnie masz tak złe wyobrażenie?
— Złe? jakto złe? dla czego złe! a to pięknie! Byłoby istotnie źle, gdyby panna Lena nie umiała obudzić szacunku i... czulszych uczuć... To by było dopiero źle!
Lena ruszyła ramionami.
— Znasz mnie pan — odpowiedziała, nie staram się o to.
— Tak! tak! znam, rzekł Krzyszko — a! tak! znam, to jest, trzeba powiedzieć znałem, bo z wami kochane panie, kto was wczoraj znał.. nigdy pewnym być niemoże, iż jutro znać jeszcze będzie. — Frt! i już nowa postać! Tak! tak!
— Albożem się zmieniła.
— Odrobińciuńko... odrobiątko! odrobineczkę! rzekł ze śmiesznemi ruchami Dyrektor.
— Na gorsze? spytała Lena.
Krzyszko zamilkł..
— To jest... na inszą! rzekł po namyśle, ruszając ramionami — tak! tak!
— Masz mi co do wyrzucenia, kochany Dyrektorze?
— Ja! a! uchowaj Boże! ja! a cóżbym miał panience do zarzucenia... nie — nic... ale...
— Mów już pan otwarcie... co masz mi powiedzieć? bojaźliwie spytała Lena.
— Panna zgaduje, że mam coś do powiedzenia! Tak! tak! na nieszczęście... ale mi to z trudnością przez gardło przejdzie...
— Po prostu a szczérze, panie Dyrektorze...
— Ja! ja, rzekł zacierając ręce Krzyszko, ja — jak mamę kocham, jestem z panny kontent, ale jak!! powiem, że na niéj budowałem wielkie nadzieje... ale pocóż było, nagle... po takiém śliczném, cichém, skromném życiu... po takiéj surowości, że się tak wyrażę, nagle znowu zrobić taki głośny skandal.. Ja się w to nie wdaję, to do mnie nie należy... to nie moja rzecz... umywam ręce, ale ściągnęło to oczęta ludziąt na pannę, chłopak majętny, młodziuśki, skoligacony.. familia, przyjaciele... wszystko to intryguje... tak! tak! intryguje... Nasiedli jedném słowem na mnie, ale nasiedli na szyję, żebym pannę z teatru odprawił! ot co! tak! tak!
— I pan im ulegniesz...
— Ale ba! jak nie uledz? czy panienka wie, czém to pachnie? Nie pójdą do teatru, obrzucą nas zgniłemi jabłkami, wyświszczą, zrobią spisek... teatr ogłodzą... i jak twierdzę żywność jéj odciąwszy — wezmą... Gdybym miał się czém bronić.
— Niechcę pana narażać na to, odpowiedziała Lena, chociaż dobrze nie rozumiem, na co się im to zdało...
— Mogę panu poprzysiądz na cienie mojéj matki, że stósunek nasz jest święty i czysty.
— Tak! tak! ale dajże panienka pokój! wierzę... wszystkie miłości są czyste... tylko skutki ich bywają czasem niezupełnie... tak! tak!
— To mój brat! przysięgam panu...
— A! zawołał Dyrektor zdumiony — brat! tego nie wiedziałem... a dla czegóż?... a no tak! rozumiem... z lewéj ręki... tak tak!
Lena nie dosłyszała i nie zrozumiała.
— I nikt nie o tém nie wie?
— Ludzie po ludzku nas sądzą... więc nie słusznie.
— A objaśnić im nie można? spytał Krzyszko... hę?
— Nie uwierzą.
— Tak! tak! ma panienka słuszność, nie uwierzą... Plotki chodzą... no... i osoby wpływowe, wysoko położone... które dla mnie są wielkiego znaczenia, wymagają, nalegają, forsują.
— Musisz mnie pan oddalić!
— Tak! tak! muszę! sama niech panna Lena wejdzie w położenie moje? hę? Nie zechcesz mnie zgubić?
Zamilkli, Dyrektor cały był w ruchach jakichś sprężystych, któremi wyrażał stan swéj duszy... nieszczęśliwy, zburzony... oczy podnosił w niebo — łamał ręce — wzdychał...
— Muszę! jestem zmuszony! tak! tak! jestem zgnieciony, jestem zniewolony... na to nie ma wyrazu... tak! tak!
— Ponieważ, odpowiedziała zwolna Lena, zależę teraz od brata mego i nic bez jego rady nie czynię, zatém Dyrektor będziesz łaskaw z nim o tém pomówić.
— Z nim? hę? Jakto? ale ja nie znam go? i kontraktu z nim nie zrobiłem, i nie mogę pójść mu powiedzieć... To chłopiec żywy, opryskliwy... mógłbym mieć nieprzyjemność — ale nie! niech się sobie pani z nim rozmówi...
To mówiąc, dobył z kieszeni pugilares.
— Miesiąc skończony... umówioną pensyą składam na stole, w banknotach nie publikowanych, o kwit proszę i od téj chwili jesteś pani wolną... a ja rozwiązany. Dałem na to słowo... dotrzymuję go.
— Komu? zapytała Lena obojętnie już.
— A! dałem słowo téż, że nie powiem, zawołał Dyrektor — tak! tak! że nie powiem. Pozostaje mi prośba usilna do panienki...
Złożył ręce i podniósł je do góry.
— Śliczności moje! panno Heleno! daruj mi, przebacz mi, za złe nie miéj, nie klnij, nie złorzecz i chciéj wierzyć szacunkowi, z którym zawsze mam honor zostawać.
Choć smutnie uśmiechnęła się Lena, bo Dyrektor był pocieszny w téj chwili.
— Panienko! paniusiu! panieneczko! dodał — nie frasujta się! Młodzieniec jéj brat... szlachetny, mówią wszyscy... tak! tak! — on nie da ci zakosztować goryczy... on obmyśli...
Dla mnie to większa strata! bo byłbym z panny miał taką Maryą Stuart... (pocałował się w palce)... taką Ofelią... a! a! tak! tak! coby z waćpanny nie było!! Ale z publicznością walczyć nie podobna! Siła złego wielu na jednego... Jest nawet jakieś łacińskie przysłowie podobne, którego nie pamiętam... kończy się na... ures... czy ules... nie pamiętam... kłaniam uniżenie! tak! tak! do nóg upadam! słowo honoru, byłem zmuszony! do nóg upadam!!



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.
  1. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; po słowie zimno brak znaku interpunkcyjnego.
  2. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; po słowie Lena brak znaku interpunkcyjnego.