<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł W mętnéj wodzie
Podtytuł Obrazki współczesne
Wydawca Mieczysław Leitgeber i Spółka
Data wyd. 1870
Druk Ludwik Merzbach
Miejsce wyd. Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Ks. Kanonik żył, jak mówiliśmy w klasztorze, zajmował on w nim parę celek ubogich, ciasnych, smutnych, ale bogobojny prawdziwie staruszek, zgadzający się téż z wolą Bożą we wszystkiém, złe i dobre przyjmujący z uśmiechem — nigdy nie dał nawet poznać po sobie, żeby mu ta degradacya niesłuszna, to wygnanie do miasta, zbytnie ciężyło. Gdy mu bardzo stało się smutno na duszy, wówczas zamknąwszy drzwi, klękał pod krzyżem i wypłakał się przy modlitwie, od któréj wstawał wesoły i pocieszony. Ci co go bliżéj znali, mogli ocenić głąb téj pięknéj, spokojnéj, prawdziwie chrześcijańskiéj duszy, gołębiéj niewinności i prostoty; dla obcych była to niepoczesna figurka milcząca i zamyślona, na którą mało kto zwracał uwagę. Żył téż kanonik bardzo samotnie i czas spędzał na czytaniu, modlitwie i przechadzkach. U wyższego duchowieństwa wcale w łaskach nie był. Zadziwić się musiał mocno, gdy jednego z tych dni kleryk przyszedł go prosić nazajutrz na herbatę do ks. Sufragana... Godność tę piastował podówczas duchowny zaledwie lat trzydzieści mieć mogący, potomek znakomitéj niegdyś rodziny, wychowany w Rzymie, monsignor już, prałat domowy Ojca świętego... człek zacny, należący jednak nie do tego duchowieństwa zrosłego na ziemi naszéj, w obyczaju polskim, — ale do przywożącego z sobą francusko-włoskie obyczaje, teorye i tradycye z za morza.
Spędziwszy długie lata w Rzymie i na rozmaitych misyach, monsignor, zaledwie teraz uczył się na nowo swojego języka, z trudnością stósunki miejscowe i zwyczaje odwieczne pojmując. Każdy z kościołów katolickich, do wielkiego świata jedności należących, miał, jak wiadomo, przy dogmacie jednym obyczaje i dyscyplinę wielce różną, na któréj ukształtowanie się wpływał przez wielki charakter narodowy. W łonie katolickiéj jedności i związku była niby federacya kościołów i wielka harmonia a nie monotonia... jakiéj dziś po nich wymagają, zbyt ściśli ultramontanie... Dla tego i biskupstwa i kapitały, obsadzane były prawie bez wyjątku ludźmi miejscowymi, w żywym stósunku z krajem będącymi, znającymi go... posiadającymi tajemnicę władania sercami...
Monsignor, zresztą najzacniejszy człowiek w świecie, miał tę wadę wielką, że był obcym wśród tego, co go otaczało, ale z dobrą wolą, jaką okazywał nauczenia się kraju i obyczaju, mógł bardzo przyjść do porozumienia z nim. Tymczasem stósunki familijne, wychowanie... wszystko go zbliżało do arystokracyi, do wyższych klas społeczności i poniekąd utrzymywało w odosobnieniu, bo bywając po salonach tylko, i mówiąc po francusku, trudno się nauczyć — po polsku.
Monsignor był bardzo pięknym, młodym mężczyzną i jak na duchownego, może nadto o tych darach Bożych pamiętał. Włos miał kruczéj czarności, rysy regularne, rączki białe i bardzo wypieszczone, figurę zgrabną, nosił się elegancko, ubierał wdzięcznie i z efektem. Każdy ruch jego, czy w prywatném towarzystwie, czy u ołtarza, zdawał się obrachowany, tak był pełen gracyi i uroku. Nie bardzo majętny zrazu, najosobliwszym trafem już po wyświęceniu otrzymał znaczny spadek po wuju i teraz mógł żyć na bardzo pięknéj stopie, czego téż uczynić nie zaniedbał. Miał karetę wiedeńską, parę koni arabskich, dwóch lokajów, kamerdynera i lokal przepyszny... Przyznać mu należy, że uczynił wiele dobrego, że był przystępny dla ubogich, miłosierny, łagodny, że miał poruszenia serca najzacniejsze... ale obok tego wszystkiego był niezmiernie surowym w rzeczach ortodoksyi, a nawet w tych, w których jako in dubiis.. kościół orzeka — libertas.
Kanonik znał monsignora zaledwie z kościoła, z zakrystyi, w któréj ilekroć go spotkał, stawał w kątku ze swą wyszarzaną sutanną i butami kozłowemi, znał go z karety... nawet z jego jałmużn obfitych... ale osobiście... tak mało jak nic. Załamał ręce i w rozpaczy prawie myślał, jak wejdzie na te salony... i co tam robić będzie.
— Nie mógł mi większéj psoty wyrządzić, mówił w duchu — jak czyniąc mi tę grzeczność... Ale odmówić... nie wypada! nie można... powiedzą, żem dumny, że się buntuję, że sierdzę się na nich... panu Bogu ofiaruję i... pójdę.
Kanonik tak dawno w odwiedzinach nie bywał nigdzie, że gdy mu przyszło z kufra dobyć nową rewerendę... płaszcz... z pudełka distinctorium zaśniedziałe, z szafy buty zeschłe... wszystko nosiło ślady zbyt długiego spoczynku.. Kapelusz był rudy; a chustka od nosa, najlepsza! miała dziury, które umiejętnie dyssymulować należało...
Gdy nadeszła godzina, cichą odmówiwszy modlitwę, pociągnął się ks. kanonik ku domowi, w pobliżu katedry zajmowanemu przez monsignora.. Już wschody mieszkania imponowały... w pierwszych drzwiach stał Szwajcar skromnie ubrany, na stole przy nim leżała księga do zapisywania odwiedzin. Wschody okryte dywanem, prowadziły na piętro, gdzie lokaj znowu w czarnym fraku otwierał...
Mieszkanie było dosyć obszerne, a że gospodarz w czasie długiego we Włoszech pobytu zajmował się równie archeologią i sztuką jak teologią... ściany okrywały obrazy... na sprzętach pełno było włoskich pamiątek i marmurów. Wprawdzie nic pogańskiego i świeckiego nie mięszało się do tych zbiorów... ale one nadawały jakąś barwę światową mieszkaniu...
W trzecim dopiero salonie, dywanami wysłanym, gdzie mieściły się najkosztowniejsze obrazy, Chrystus Bonvenuta... w szafach mozaiki i naczynia XVI wieku, Monsignor siedział na kanapie, a przy nim na fotelu Cavaliere Sopoćko... w czarnym fraku. Gospodarz miał na sobie suknię czarną z guziczkami palowemi, z koronkowemi mankietami, krzyż złoty na piersiach i fioletowe tylko pończochy.
Postrzegłszy przygarbionego, śrebrnowłosego staruszka, który kapelusz trzymając w drżących rękach i chustkę w roztargnieniu wyjętą a świecącą dziurami, monsignor wstał, pospieszył przeciw niemu niezmiernie grzecznie, uprzedzający, uśmiechnięty i posadzić go chciał obok siebie na kanapie, ale skromny starzec, nie przyjął tego honoru i siadł opodal na krześle. Monsignor był tak bardzo grzeczny, iż w wyszukanych jego komplementach, czuć było straszliwy chłód tylko...
Była to owa znana grzeczność monarchiczna, gdy idzie o zyskanie wpływowego człowieka, który zresztą... na chwilę potrzebny tylko... zawadza.
Sopoćko raczył się przypomnieć z równie obrachowaną grzecznością.
— Ks. kanoniku, rzekł wesoło monsignor, (z obcymi zawsze zachowywał tę urzędową wesołość) — dla czego się tak zamykacie, że was nigdzie i nigdy oprócz kościoła widzieć nie można?...
— Stary jestem Ekscellencyo, stary i nie zdatny światu. Pan Bóg mnie przyjmuje takim, jakim jestem, ludzie są mniéj wyrozumiali...
— Ale i ludzie i towarzystwo różne przecie, a są między niém i tacy, liczę siebie do nich, którzyby ks. kanonika radzi widzieli i zbliżyli się doń.
Staruszek dziękując ze złożonemi rękami i zawsze na widoku będącą tą chustką dziurawą, skłonił siwą głowę. Zaczęto mówić o nowinach z Rzymu, o mieście, o roku... o tém i owém. Sopoćko był małomówny i milczący. Wśród saméj rozmowy kamerdyner otworzył podwoje drugiego pokoju, w którym podano herbatę i rodzaj wieczerzy. Stół nakryty starannie, błyszczący od srebra i szkła, oświecony lampami, wydawał się dziwnie kanonikowi, który swe obiady jadał na małéj serwetce i wyłupanych talerzach.
Monsignor wziął go pod rękę i wprowadził z sobą, sadzając z jednéj strony Sopoćkę, z drugiéj jego... Daléj usiadł przybyły kapelan i sekretarz Jego Ekscellencyi. Przy herbacie i postnych przekąskach bardzo smacznych i wytwornych rozmowa znowu ciągnęła się o rzeczach ogólnych... Kanonik mało jadł, był zakłopotany, a choć nic nie oznajmowało, aby był zaproszony z innego powodu oprócz grzeczności, przeczuwał jednak zawsze, iż to bez celu i interesu obejść się nie może... Ku końcowi herbaty kapelan odszedł, sekretarz się wysunął, słudzy znikli i monsignor gości swych nazad wprowadził do salonu. Kanonik liczył bijące kwadranse na wspaniałym zegarze, który komin przyozdabiał, myśląc, kiedy mu wyjść będzie wolno, gdy przerywane gawędki o tém i owém, padły na mediae res, na bieżące miejskie wypadki. Sopoćko zaczął mówić o zgubnym wpływie dziennikarstwa na społeczność, i wyraził się, że nowy przez stronnictwo liberalne, nieprzyjazny kościołowi założyć się mający dziennik, rodzi wielkie obawy.
— Któż to stoi na czele tego? spytał monsignor.
— Na nieszczęście potomek bardzo zacnéj rodziny, syn świętobliwéj matrony, którą znać miałem szczęście, pan podkomorzyc Młyński...
— Młyński! zawołał kanonik mimowoli, zdziwiony nieco — Młyński!
— Widzę, że się Wielmożny Pan Dobrodziéj dziwisz temu, ja także, mówił Sopoćko, ale sądzę, że go podejściem do tego skłoniono... młody, nieopatrzny człek dał się na lep wziąść błyskotliwym ideom... wieku...
— Czy ks. kanonik zna Podkomorzyca? zapytał monsignor.
— Ja? ale to mój uczeń, najukochańsze dziecię moje — zawołał kanonik, a znając go od pierwszéj młodości, wiedząc o głębokiém jego uczuciu religijném, pomnąc przykłady domowe, nigdybym nie sądził, aby się w coś bezbożnego miał wdawać.
— Za pozwoleniem — przerwał Sopoćko... ja niepowiadam, żeby dziennik miał być bezbożny. W takim razie nie był by niebezpiecznym, bo kraj by go odrzucił... Będzie on niby katolicki, a pełen tolerancyi, będzie głosił zasady równouprawnień wszystkich religii, małżeństwo cywilne... mięszane... i t. p. banialuki... które ludzi z drogi ścisłéj powoli odwodzą i ostudzają w nich wiarę!!
Kanonik zamilkł chwilę — monsignor spojrzał z ukosa na niego i dodał.
— W istocie, nic nie ma niebezpieczniejszego nad te książki i dzienniki, które pod płaszczem jakiegoś idealnego chrześcijaństwa wydają kościołowi wojnę nie otwartą, ale podjazdową...
— Ale mój mości dobrodzieju — począł kanonik łagodnie — ja tam o dzienniku nic nie wiem, znam tylko człowieka, i za niego ręczę, że jest katolikiem i Polakiem dobrym, co jedno znaczy...
Monsignor uśmiechnął się.
Już jak tylko katolikiem jest, to dosyć... katolik ojczyznę ma w Rzymie na ziemi, a po zgonie, jeśli Bóg da, w niebiesiech...
Kanonik umilkł przestraszony niemal, chustką otarł pot z czoła, w dysputy się wdawać nie miał ochoty...
Sopoćko dźwignął go z tego ciężkiego nieco położenia.
— Jeśli ksiądz kanonik go zna, rzekł powoli, warto by było, ażeby go zreflektował i od jego zamiaru odwiódł... wiele złego uczynić może...
Staruszek się zamyślił.
— Mój mości dobrodzieju, rzekł po chwili, ja te rzeczy po staremu widzę i po staremu może a błędnie pojmuję... Ale nie przypuszczam, aby wiekuistéj prawdzie kościoła swoboda rozpraw i zdań zaszkodzić mogła. Wiem to, iż wszelkie duszenie idei wykłuwającéj się z wieku czyni ją tylko silniejszą. Gdziekolwiek ona jest prześladowaną, tam nabywa potęgi. Owszém dać jéj wynijść z ciemności na światło, walczyć z nią i nie lękać się...
— O kościół, to pewna, lękać się nie mamy potrzeby, przerwał monsignor, ale iluż to ludzi łatwowiernych pada ofiarą téj swobody.
— Mój mości dobrodzieju — odparł zapomniawszy Ekscellencyi kanonik... jak w wielkich wojnach dla ludzkości przyszłość lepszą mających wywalczyć, nikt nie liczy ofiar, co padną na placu, tak i tu dla ocalenia kilku istot słabych, nie godzi się poświęcać sprawy kościoła. Musi on zwalczyć opozycyą, a nie pokona jéj tylko w walnéj bitwie, pocóż ją opóźniać i zwłóczyć?
Argument ten w prostocie ducha wyrzeczony, doniosłością swą zdziwił p. Sopoćkę, zdumiał nawet monsignora... na chwilę, ale nadto był wprawny dyalektyk, ażeby nim dał sobie usta zawiązać.
— Jest to bardzo słuszna uwaga, rzekł, jeśli podobne przypuszczonym premissa przyjmiemy... ale ja nego majorem; i nie sądzę, aby walka była konieczną, nieuchronną, i żeby przez nią przechodzić potrzeba...
— Może się mylę, rzekł kanonik pokornie, ale tak.. tak mi się zdawało. Historya świadczy, że nigdy nad fałszem nieotrzymano zwycięstwa, dopóki on był tylko in potentia; dopiero gdy wzrósł, spotężniał i jak aniołowie upadli porwał się na prawdę... blask jéj i siła strącić go mogła w przepaście. Pan Bóg téż nie wstrzymał aniołów, chociaż wiedział o ich buncie, ale dał im się podnieść, by ich zdruzgotać. Ta walka niebieska jest prototypem, jest symbolem walk ciemności ze światłem... na wieki wieków...
Kanonik powiedział to skromnie, cicho, ale monsignor słuchając z uwagą, tak był uderzony pięknością myśli, iż pochwycił go z młodzieńczą nieco żywością za rękę i uścisnął. Sopoćko osłupiał zupełnie. Nie spodziewał się on wcale takiego wystąpienia i tak dziwnego zwrotu; spojrzał na Ekscellencyą jakby żebrząc posiłku... Króciuchna chwila milczenia nastąpiła.
— Jest to myśl bardzo piękna, ks. kanoniku, ale w życiu praktyczném ludzie pojedyńczy mają obowiązki, o których dla teoryi historycznych zapominać nie powinni. Sam Bóg prowadzi i kieruje losami kościoła, my musimy pojedyńczych żołnierzy ochraniać od szwanku.. myśmy Chrystusowym ambulansem.
— Tak jest! tak jest! rozgrzany rzekł kanonik, to nasze posłannictwo... pocieszać, słodzić, nieść ulgę... chronić odezłego.
— Z tego tytułu, przerwał Sopoćko niecierpliwie trochę, winienbyś ks. kanonik dawnego swojego ucznia zreflektować i ku lepszéj zwrócić drodze.
Staruszek spojrzał i rzekł — o! chętnie spróbuję...
— W życiu wszystko się wiąże i trzyma... mówił daléj Cavaliere Sopoćko... póki żyła matka, nigdyby nie śmiał i pomyśleć nawet o takim brudnym zawodzie.. Ten nieszczęsny zawód go pobratał z ludźmi płochymi, a ich przykład wciągnął i w... stósunki cale nie zaszczytne i niebezpieczne...
— Niebezpieczne!! zawołał kanonik, składając ręce... niebezpieczne...
Sopoćko znaczącém milczeniem potwierdził swą mowę i ciszéj dokończył...
— Rozpuścił się zupełnie... skandal publiczny... żyje z kobietą płochą...
Kanonik aż się porwał z kanapy...
— Przepraszam pana dobrodzieja — to chyba plotki! to potwarze.. ja tego chłopca znam z gruntu. Nigdy skromniejszéj istoty i dziewiczéj takiéj czystości obyczajów w młodzieńcu nie spotkałem... Stary się rozśmiał, ruszając ramionami. Monsignor poprawiał koronkowe mankietki.
— Ale całe miasto patrzy na to i mówi o tém.
— Pozory może, bo to chłopiec nieostrożny, zaufany w swéj niewinności.
— Wszyscyśmy ułomni, a miasto psuje rychło młodych ludzi — rzekł monsignor.
— Tak! to pewna... zamruczał kanonik — nie sądzę jednak, żeby do bezwstydu doszedł... a gdyby, uchowaj Boże, nawet wpadł — pewien jestem, że się dźwignie i opamięta...
— W istocie szkoda by było młodzieńca, któremu Pan Dobrodziéj tak wielkie oddajesz pochwały — mówił gospodarz...
Sopoćko chciał jeszcze coś mówić, ale na dany znak przez monsignora, rozmowa się zmieniła zręcznie, staruszek dopiero teraz znowu spojrzał na zegarek i przestraszył się, że było późno. Furta klasztorna zamykała się wcześnie, wstał więc, żegnając monsignora i z daleka Sopoćkę. Ekscellencya nadto był wielkim ludzi znawcą, ażeby nie ocenił staruszka, przeprowadził go do drzwi drugiego salonu, a ztąd lokaj aż na wschody...
Kanonik dopiero włożywszy płaszczyk i usłyszawszy za sobą zatrzaskujące się wielkie drzwi, odetchnął swobodniéj. Cały ten wytwór, zbytek... jak zwykle ludzi prostych obyczajów, onieśmielały, przestraszały... wolał swą celę ubogą i raźno mu było, gdy się do niéj dostał, suknie uroczyste zdjął, a do modlitwy wieczornéj miał uklęknąć i potém wziąść się do brewiarza..
Niespokój wszakże pewien o wychowańca trapił go nawet na modlitwie, i postanowił zaraz nazajutrz widzieć się z Sławkiem, a wyspowiadać go i zburczeć jak należy.
Cała ta historya jakoś mu jasną nie była, ale teraz tylko to dobrze wiedział, iż do monsignora na herbatę nie dla czego innego był wezwany... zapewne by Sławka powstrzymał.
Nazajutrz po mszy wybrał się ks. kanonik do gospody, w któréj stał Sławek. Tam go już nie zastał... powiedziano mu, że dom najął na redakcyą nowego pisma i wyniósł się jeszcze wczora... Dano mu nawet adres, a staruszek, który chodzić lubił, spraw zaś pilnych zasypiać nie miał zwyczaju — pospieszył ku niemu.
Wskazany dworek wyglądał bardzo ładnie, nadto nawet świeżo i wdzięcznie na smutną oficynę plotek politycznych i garkuchnią spółecznych idei. Trudno było pogodzić wyobrażenie redakcyi z tym ogródkiem kwiecistym, który go otaczał...
Szczęściem zastał gospodarza...
— Niech będzie pochwalony! odezwał się u progu... Sławek pisał, porwał się i pobiegł uściskać kanonika, sadząc go w najwygodniejszym fotelu... i całując po rękach...
— Otóźci mi gościem miłym! zawołał.
— Ale, ale, nie mów hoc aż przeskoczysz, odparł stary nauczyciel — zobaczysz z czém tu ja do ciebie przyszedłem... mospaneńku... ze srogą burą...
— Do mnie! z burą! no ojcze, mów! słucham z pokorą, a jeślim winien przyznam się i poprawię...
— Co wy tam o jakimś dzienniku anty-katolickim myślicie! wy! Polacy! gdy katolicyzm, który nas wykołysał i wykarmił, którego dziećmi jesteście, prześladowany jest i znękany? Człowiecze! Jakby się to nazywało!
— Niewdzięcznością! — odparł Sławek — ale ojcze mój — powiedziano ci nieprawdę, o dzienniku anty-katolickim nikt nie myśli i myśleć nie może...
— A cóż macie robić?...
— Dziennik! mój ojcze! Sprawy religijne dogmatu, kościoła nie tyczą się nas wcale, a te, w których spór między kościołem a społecznością w nowe formy się układającą — rodzić się może... mamy i prawo i obowiązek mówić wedle sumienia i ducha wieku... Ci, co nas pomawiają o występek, nie widzą tego, że pragniemy właśnie przejednania katolicyzmu z wiekiem, ich zgody i pokoju...
Kanonik zaczął się śmiać.
— No i no! jaki z waści statysta teraz! zawołał. — Nie będę cię spowiadał z zasad i myśli, ale dajesz mi słowo, że w duchu jesteś katolikiem i synem wiernym kościoła?
— Daję — rzekł Sławek. Nie tajno ks. kanonikowi, że te pojęcia, o których ja mówię i które niedołężnie reprezentuję, objawiają się u ludzi dobréj wiary we Francyi, Niemczech, po całym świecie. Ultra-katolicyzm może tak o szacunek przyprawić kościół, jak despotyzm władzę monarchiczną.
— Bredzisz moje dziecko — odezwał się stary, porównanie kulawe. Kościół spoczywa na tradycyi i powadze... a bramy piekieł nie przemogą.
— Nie będę i nie mogę dysputować z ks. kanonikim — rzekł Sławek — ale wracam do tego, że w duchu jestem i będę katolikiem... tylko domagam się tego, co kościół dawno światu nadał, in dubiis libertas, dziś zaś, żeby ukrócić libertatem, wszystkie dubia poroztrząsano różnemi sposobami...
— Rób co ci sumienie mówi, ja się w to nie wdaję, rzekł kanonik po namyśle — jeźli się zapędzisz nadto... będę chłostał...
Tu zamilkł, zmienił ton i smutniéj, oglądając się do koła, spytał.
— Mój Sławku, moje dziecko, żebyżeś ty poczciwy, skromny, dawał publiczne zgorszenie. Co mi to ludzie o tobie mówią! zlituj się! Wszystkie słabości ludzkie Bóg przebacza, ale nie urąganie się z praw, ale nie bezwstyd umyślny, naigrawający się z cnoty i skromności. Nie wiem coś popełnił... ale ludzie są zgorszeni, a biada temu, od kogo przychodzi zgorszenie...
Sławek stał zarumieniony i zmięszany.
— Nie taję, rzekł, pozory, straszne pozory są przeciwko mnie — to prawda... ale mój ojcze, nim rzucisz anathema, wysłuchaj spowiedzi... Rzecz tak się ma.
Tu Sławek z największą szczerością, ale z przejęciem wielkiém, gorąco opowiedział milczącemu staruszkowi, przygodę swoją z Leną i bukiecikiem aster przed laty... a potém skromniéj już i nieco ją oszczędzając, ale nie kryjąc prawdy. — Spotkanie teraźniejsze po latach tylu, jéj wdzięczność... i swoje wymarzone z nią braterstwo...
Kanonik słuchał, nie przerywając.
— Na cienie mojéj świętéj matki, przysięgam wam, rzekł w końcu Sławek, iż dotąd w tym stósunku naszym, potępionym tak zuchwale przez ludzi, niema nic grzesznego, nic zdrożnego. Tylko nikczemni, zepsuci, co nie pojmują czystych uczuć... mogli mnie posądzić i osądzić — dodał Sławek... jestem niewinny... to jest uczciwa dziewczyna i byłbym podłym, gdybym z jéj wdzięczności i braterskiego przywiązania śmiał uczynić rozpustę!
Wymówił to z takim zapałem, z taką cechą prawdy, oburzeniem, iż kanonik, który go znał, ani na chwilę nie mógł powątpiewać, że mu powiedział całą prawdę.
— Wszystko to piękne i dobre do dziś dnia, odparł powoli starzec, ale, mój Sławku, i opinią szanować i pozornie zepsucia należy unikać. Nie dosyć jest być cnotliwym, nie trzeba stawić się w położeniu takiém, aby ludzi zmuszać do przypuszczania u nas bohaterstwa i świętości, wedle pospolitego prawa, zbyt bliskie, poufałe stósunki między młodym mężczyzną a młodą kobietą, narażają zawsze na posądzenia niepotrzebne... Tego unikać należy. Więcéj powiem, należy unikać napróżnych walk z pokusami, które sto razy zwyciężysz, ale wreszcie chwili szału i zapomnienia nie będziesz panem, upaść możesz i nieszczęście istoty biednéj sprowadzić...
Zapewnij jéj los, widuj ją w pewnych godzinach przyzwoitych, szanując zwyczaje, nie brawując sądów ludzkich... ale nie pochwalę ci tego, żeś takiego skandalu był przyczyną.
— Niewinną — rzekł Sławek.
— Zaręczasz, wierzę, odparł kanonik... ale wiesz że ty, czy młokos jaki, co cię widział z nią, a niema uczciwości i szlachetności, nie będzie cię naśladował... w najgorszy sposób?
— To prawda, zawołał Młyński, całując ręce księdza — w tém się poprawię...
— Ale nie zetrzesz złego wrażenia! rzekł wzdychając staruszek... boleję nad tém — bo to nie powetowana omyłka i grzech...
— Nie byłoby ani skandalu, ani plotek, przerwał Sławek powoli, gdyby nie ten dziennik... Porywając się nań, nie mógłem przeczuwać, że na osie gniazdo nastąpię, jak mi to ktoś prorokował. Naprzód współzawodnicy w dziennikarstwie, potém ludzie krańcowych przekonań, w ostatku poruszone temi dwoma siłami złośliwości bezmyślne... próżniactwo chciwe skandalu... cała armia intrygantów i intryg wysypała się na mnie...
Ale mamże ustąpić? stchórzyć, ulęknąć się gróźb i wyrzec walki!
Nie! to wszystko mnie do niéj zachęca... powołanie łatwe, zadanie bez przeszkód i niebezpieczeństwa nie miałoby dla mnie powabów. Idę drogą wskazaną mi przez sumienie, spełniam powinność... nie cofnę się...
Kanonik słuchał ale smutnie...
— W téj chwili, rzekł — ważą się może losy twoje, przechyla szala, nie wiem na którą stronę... Mogłeś obrać życie spokojne a użyteczne, biegniesz na ogień z młodości zapałem... Bóg jeden wie, co cię czeka...
Ale dziecko moje! pomnij na świętą macierz, którą tak kochałeś, która cię tak kochała... nie zdradź ogniska, przy którém ogrzewała cię życie całe, tradycyi katolickich, polskich, naszych... Ludzie cię będą łudzić postępem kosmopolitycznym. Narody nie szczepią się jak jabłonie... naród każdy z łona swego prawdę swą wydać musi, pracą własną i boleścią.
Powiedziałem źle, jeden jest Bóg i prawda jedna i myśl jedna i dusza — ale ta prawda, jak się wyraża w tysiącu językach coraz innemi dźwiękami, tak w narodach tysiącu wyraża się pod inną coraz postacią... Nasze idee z nas wyrość powinny. Może je słońce wieku oświecić i do życia powołać, ale wierzajcie mi, przywiezione z Francyi, z Niemiec, z Anglii doktryny na naszym gruncie zmarnieją lub w chwast pójdą...
Niech Bóg błogosławi dobrym chęciom, dodał kanonik — nie zapominaj wszakże, żeś katolik i Polak... nigdy... że nasz katolicyzm jaśniejszy był i gorętszy i rozumniejszy niż którykolwiek bądź, co go dziś sprowadzają z za gór i chcą zaszczepić na nas.
Machnął ręką... Sławek stał i słuchał.
— Nie lękaj się, ojcze, rzekł, ale téż i nie wierz lekko, gdy ci na mnie źli ludzie powiedzą, żem oszalał i ogłupiał... z początków wnosząc, miarkuję, że mnie nie jedno słowo niejasne... nie jedna myśl źle wypowiedziana, pod pręgierz wywlecze!!
— Pomódl się! cicho szepnął kanonik.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.