Wesołe opowiadania wesołego chłopca/Poszukiwanie zaklętej królewny

<<< Dane tekstu >>>
Autor Seweryn Udziela
Tytuł Wesołe opowiadania wesołego chłopca
Pochodzenie Bibljoteka „Orlego Lotu“
Wydawca Księgarnia Geograficzna „Orbis“
Data wyd. 1934
Druk Tłocznia Geograficzna „Orbis“
Miejsce wyd. Kraków
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

Poszukiwanie zaklętej królewny.

Nie przebrzmiała jeszcze moja sława, zdobyta odwagą odwiedzin u biskupa, gdy jednego dnia kolega Walek zwierza mi się, że wczoraj poznał studenta, który dużo opowiadał o zaklętej księżniczce, pokutującej w jego wsi, a dotąd nikomu nie udało się wybawić jej z tego zaklęcia.
— Chodźmy do niego! — zawołałem rozpalony ciekawością — chciałbym sam usłyszeć, co on opowiada, a może udałoby się nam uwolnić nieszczęśliwą, a przytem zdobyć zaklęte skarby!
— Ale co będzie z księżniczką — zapytał zafrasowany kolega — przecież z wybawioną musi się wybawca ożenić?
— No, teraz nie można, bo chodzimy do szkoły; ale wybawiona księżniczka może poczekać, aż wybawiciel jej dorośnie.
— Prawda, że może.
Poszliśmy do tego studenta, co opowiadał o księżniczce zaklętej. Zastaliśmy go w domu, zapoznaliśmy się łatwo, a ja rozgrzany ciekawością mówię odrazu:
— Opowiadają tutaj dużo, że w twojej wsi jest zaklęta królewna. Opowiedz nam, co wiesz o tem, bo jesteśmy strasznie ciekawi.
— A mybyśmy chcieli iść na ratunek i wybawić ją z tego zaklęcia — odezwał się niepotrzebnie mój towarzysz, za co szarpnąłem go silnie za rękaw.
Nowy znajomy popatrzył na nas, uśmiechnął się i mówił:
— O, zaraz królewna! Królewny mieszkają po zamkach, a w Bukowcu nie było zamku, nie ma też nawet ruin, ale zaklęta jest dziewczyna, Maciaszkówna, z naszej rodziny, bo ja jestem Maciaszek, to wiem wszystko najlepiej.
Urósł w moich oczach krewny zaklętej dziewczyny, więc z uszanowaniem prosiłem dalej:
— Opowiedz, opowiedz, my słuchamy — i przysunąłem się do niego, aby nie stracić ani słóweczka z tego opowiadania.
— Opowiem, opowiem, czemu nie. Nieraz myślę o tem nieszczęściu, które spotkało naszą rodzinę, a myślę też i o tem, że dotąd jeszcze nic nie zrobiliśmy dla nieszczęśliwej.
— My pójdziemy! zaprowadź nas tylko! — wołamy.
— Pójdziecie, zaraz pójdziecie, a nawet nie wiecie gdzie jest ten Bukowiec.
— To też przyszliśmy do ciebie, żebyś nam wszystko powiedział, potem uradzimy, co i jak zrobić.
— Cztery mile stąd — zaczął opowiadanie Maciaszek — jest miasteczko Ciężkowice. Leży w bardzo ładnej okolicy pagórkowatej, a wszędzie tam po polach, wśród gajów, nad rzeką Białą wiele skał piaskowych porozrzucanych, nieraz o bardzo fantastycznych kształtach, tworzących to niby jakieś miasto zakamieniałe, to zwaliska zamku, to znowu niby domy większe i mniejsze. A wszędzie wiążą się z temi skałami podania, legendy i cudowne baśnie jakieś z za świata.
Kilka kilometrów na południowy-wschód od Ciężkowic jest wieś Bukowiec, moje miejsce rodzinne i tam to opowiadają straszne rzeczy o Maciaszkównie. Znane są dwa opowiadania. Jedno jest takie, słuchajcie!
Przysunęliśmy się jeszcze bliżej do opowiadającego, słuchamy, a on mówi:
— Na wzgórzu wśród wielkich lasów przed wiekami przemieszkiwali tutaj rozbójnicy, a dziewczyna Maciaszkówna, służyła u nich, gotowała im jeść i spełniała domowe posługi. Kiedy raz na rozkaz starszego zbójcy dziewczyna nie wykonała natychmiast jego polecenia, rozzłoszczony krzyknął:
— Żeby cię djabli wzięli!
I w tej chwili trzasnął piorun w chałupę, zniknęła Maciaszkówna i zbójcy, a pozostał tylko dom, zamieniony w kamień i jaskinia pod nim. Za to, że służyła u zbójników pokutować będzie Maciaszkówna tak długo, dopóki jej kto nie wybawi.
Bywali śmiałkowie, którzy pragnęli ratować biedną dziewczynę i zapuszczali się w czeluście skalne daleko w głąb ziemi. Jeden odważny przez dwa dni błąkał się w labiryncie podziemnym, wreszcie doszedł do bramy żelaznej, a gdy chciał ją otworzyć i dobijał się silnie, usłyszał głos z poza drzwi zamkniętych, że bramę otworzą wtedy, gdy zniesie pod nią z kościoła wszystko, czego potrzeba do odprawienia mszy świętej, znosząc każdą rzecz z osobna, i ksiądz odprawi tu mszę świętą. Gdyby zaś zapomniał przynieść choćby jednej jakiejś najdrobniejszej rzeczy, to za sto lat dopiero można próbować uwolnić dziewczynę znowu.
Ucieszony parobek pomyślnym wynikiem swoich trudów, wrócił na powierzchnię ziemi i za zezwoleniem księdza proboszcza zaczął znosić potrzebne sprzęty i aparaty kościelne do jaskini. Gdy wreszcie po wielu trudach zniósł wszystko na dzień oznaczony i przyprowadził księdza gotowego odprawić mszę świętą, zaczął się znowu dobijać, aby mu bramę otworzono. Tymczasem usłyszał tylko śmiech szyderczy i odpowiedź, że nie przyniósł jeszcze miotły, aby podmieść miejsce, na którem ma się odprawić nabożeństwo.
Przeraziliśmy się, słuchając tego strasznego opowiadania, bo trudna z djabłami sprawa i mogliby jeszcze głowę ukręcić, gdyby się im sprzeciwić.
Ale opowiadający ciągnął dalej.
— Jest jeszcze jedno podanie o zniknięciu Maciaszkówny. Dziewczyna zamiast iść do kościoła w niedzielę, podczas sumy pasła bydło. Wtedy wyskoczył djabeł, porwał ją i zaniósł do jaskini pod ziemię. Jeden z parobków poszedł jej szukać. Spuścił się do jaskini, szedł, szedł długo i daleko, aż natrafił na rzekę podziemną, której nie mógł przejść. Widział tylko na drugim jej brzegu w głębi w jakiejś komnacie Maciaszkównę, rachującą pieniądze. Gdy na nią zawołał, zbliżyła się i powiedziała, że może ją wybawić tylko ten z rodu Maciaszków, kto zostanie księdzem i przy pierwszej mszy świętej pomodli się za nią.
To drugie podanie zdaje się być prawdziwsze. Było już kilku księży w naszej rodzinie, ale każdy w czasie mszy 1-szej zapominał o nieszczęśliwej krewniaczce.
— Chodźmy więc, chodźmy koniecznie obejrzeć to nadzwyczajne miejsce pokuty nieszczęśliwego dziewczęcia. Kto wie, jak daleko uda się nam dotrzeć w głąb jaskini i kto wie, co tam zobaczymy, co tam znajdziemy? Może skarby nagromadzone i ukryte przed wiekami przez rozbójników? A ty nie byłeś tam jeszcze? — pytamy Maciaszka.
— Nie byłem, bo sam bałem się tam iść, a nie mogłem namówić chłopców, aby mi towarzyszyli, bo się także bali.
Dobraliśmy sobie jeszcze jednego kolegę, zabraliśmy na drogę chleb i świece i pod przewodnictwem Maciaszka w piękny, pogodny dzień wybraliśmy się w drogę. Szliśmy pieszo, bo wtedy nie było kolei, zresztą nie mieliśmy pieniędzy na opłacenie jazdy. Szliśmy przez Gromnik, Tuchów, Ciężkowice, aż na wieczór zaszliśmy strudzeni wielce do Bukowca. Maciaszek zaprosił nas na noc do siebie, a matka jego przyjęła nas gościnnie, uraczyła mlekiem i wybornym chlebem razowym, poczem poszliśmy zaraz do stodoły na siano, gdzie spaliśmy jak zabici do późnego ranka. Po śniadaniu, nie wyjawiając naszych zamiarów, poszliśmy do lasu szukać jaskini. W lesie napotkaliśmy chłopaka, pasącego bydło; pytamy się go gdzie tutaj w skale jest jaskinia?
— Hę? Jaskinia? — pyta wyrostek.
— No, jaskinia w skale. Chcieliśmy ją obejrzeć.
— Jaskinia? Jaka jaskinia? Tu niema żadnej jaskini.
— Ale jest — mówimy — taka, co w niej siedzi zaklęta Maciaszkówna.
— Aha, taka dziura. Jest hajnok! — i pokazał nam niedaleko stojącą skałę, a nawet podszedł z nami na miejsce.
Zobaczyliśmy w ziemi dziurę, niby otwór do studni o powierzchni, mniejwięcej metra kwadratowego. Zaglądamy do wnętrza, ciemno, nic nie widać, zejścia żadnego też nie ma. Pytamy raz jeszcze chłopca:
— To tutaj?
— Tu.
— Tędy się schodzi?
— A tędy.
— A byłeś tam kiedy?
— Ej, nie — mówi zaambarasowany.
Zapalamy świece i oświetlamy otwór ciemny, aby zobaczyć, w jaki sposób można spuścić się na dół. O metr niżej widzimy dno, więc wskakujemy i rozglądamy się dalej. W boku w skale spostrzegamy czeluść, prowadzącą skośnie w dół. Można przejść, więc idziemy jeden za drugim, rozglądając się po bokach. Jesteśmy w wąskiej szczelinie skalnej, niby w korytarzu. Warstwy piaskowca poszarpane wystają mniejszymi lub większymi zębami. Korytarz prowadzi w dół i zwęża się. Wsuwamy się po jednemu w tę gardziel kamienną. Szczelina ma wygląd wypłóczyska przez wodę, która w czasie nawałnic, albo tajania większych mas śniegu ściekała wgłąb, wymywała i rozszerzała pęknięcia w skale i gdzieś tam potem ujściem innem wydobywała się jako źródełko na powierzchnię ziemi.
To też wędrówka nasza nie trwała długo. Jaskini obszerniejszej nie znaleźliśmy, gardziel, którą spuszczaliśmy się w dół, w dwunastym metrze od powierzchni ziemi tak się ścieśniła, że dalej człowiek nie potrafił się wsunąć. Najszczuplejszy z nas sunął przodem, więc gdy nie mógł się już ruszyć dalej, zawiadomił nas o tem i dał znak do odwrotu. Najprzód musiał się teraz wydostać ostatni, to jest czwarty z naszych towarzyszy. Ja byłem trzeci, więc za nim, jak kominem, miałem się posuwać do góry. Wtem towarzysz, znajdujący się podemną, krzyczy, że nie może wydobyć się, tak się wsunął między skały. Chwytam go za ramiona i ciągnę do góry. Ani rusz! Ten, co był pod nim, mówi, że może jeszcze pociągnąć go nieco w dół, a w tedy będzie mógł obrócić się i dogodnie wysunie się w górę. Więc go ciągnie za nogi, a że ja nie puściłem go jeszcze i mocno szarpię za ramiona, nieborak krzyczy:
— Bójcie się Boga, dajcie pokój, bo mnie rozedrzecie!
Wreszcie jakoś odwrócił się w szczelinie i zaczął się wysuwać ku górze, a za nim i ów zakorkowany czwarty towarzysz.
Wydostaliśmy się nareszcie na światło dzienne, otrzepali, bo szczelina była sucha i opowiadali przeżyte wrażenia.
Sprawdziliśmy, że w Bukowcu niema ani tu, ani nigdzie indziej żadnej jaskini, jak tylko ta szczelina w skale wypłókana przez wodę, którą daleko zajść nie można.
Więc cóż się stanie z Maciaszkówną? Tędy nikt się do niej nie dostanie, ani ona nie wyjdzie. Trzeba czekać, aż który nowy ksiądz z tej rodziny westchnie za nią do Boga przy pierwszej mszy świętej, a wtedy pewnie rozstąpią się skały, a dziewczyna wybawiona wróci do wsi cała i zdrowa.
Tak rozmawiając weszliśmy do chaty Maciaszka, a tu zaraz na wstępie pyta nas matka:
— Gdzieżeście byli chłopcy?
Teraz dopiero opowiedzieliśmy jej całą przygodę, a widzieliśmy, że kobieta z przerażenia ręce załamała.
— I wyście tam byli? I nie baliście się niczego? A jakby was djabeł gdzieś tam w skałach podusił, albo otwór zawarł za wami? No, no, odważni chłopcy — powtarzała po kilka razy.
A my dumni z dokonanej wyprawy pożegnaliśmy poczciwą Maciaszkową i obdarzeni chlebem i masłem na drogę, pomaszerowaliśmy z powrotem do miasta.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Seweryn Udziela.