Wojna i pokój (Tołstoj, 1894)/Tom VII/XXV

<<< Dane tekstu >>>
Autor Lew Tołstoj
Tytuł Wojna i pokój
Tom VII
Wydawca J. Czaiński
Data wyd. 1894
Druk J. Czaiński
Miejsce wyd. Gródek
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Война и мир
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom VII
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XXV.

Budowniczy wróciwszy z listem do księcia gabinetu, zastał starca w tem samem miejscu gdzie go był zostawił, przed otwartą szufladą, z okularami na nosie, z umbrą zieloną nad oczami i ze sporym zeszytem w ręce. Przybrał pozę cokolwiek teatralną i czytał półgłosem, tonem napuszonym — Moje Uwagi. — Tak był zatytułowany rodzaj pamiętników, które miano posłać carowi po jego śmierci. Na wspomnienie chwil, kiedy je pisać zaczynał, oczy starca zaszły łzami. Wyrwał list syna budowniczemu, wsunął do kieszeni, zeszyt włożył również na miejsce przynależne i kazał przywołać Alpatycza. Zaczął mu teraz wydawać rozmaite rozkazy i pouczać dokładnie co ma czynić.
— Naprzód — przebiegł wzrokiem spis sprawunków — kupisz mi ośm ryz papieru listowego... rozumiesz? — papieru jak ten tu, z brzegami wyzłacanemi, następnie trzy laski laku czerwonego w najlepszym gatunku i pokostu... List mój oddasz do rąk własnych gubernatora, prosząc o odpowiedź — mówił dalej chodząc szybko po pokoju. Przypolecał mu również, aby nie zapomniał kupić zawias, rygli i zamków do nowego domu, a w zwyż tego wszystkiego duży pulares, w którymby mógł książę złożyć zeszyt Z uwagami i swój testament.
Rozmowa trwała już ze dwie godziny, gdy starzec usiadł nagle, przymknął powieki i zadrzemał. Gdy Alpatycz skrzypnął z lekka drzwiami, chcąc odejść, książę otworzył oczy.
— No, idź, idź!... każę cię przywołać, gdybym sobie coś przypomniał.
Starzec wrócił do swego biurka, rzucił nań okiem, poskładał starannie resztę papierów i usiadł przy stole, aby napisać list do gubernatora miasta Smoleńska. Gdy skończył i list zapieczętował, było już bardzo późno. Był strudzony i sen go morzył. Czuł jednocześnie, że zasnąć nie potrafi i że skoro się położy opadną go rojem myśli najsmutniejsze. Zawołał Tykona, aby obejść z nim wszystkie pokoje i wybrać miejsce, gdzie mają ustawić łóżko na tę noc. Mierzył najstaranniej każdy kąt, ale żaden mu jakoś nie przypadł do gustu. Łóżko w ogóle wstręt w nim prawie budziło. Lękał się go, jak dziecko kominiarza, zapewne dla strasznych snów, które go dręczyły, że zrywał się na równe nogi, zlany potem śmiertelnym i więcej do dnia białego nie mógł oka zmrużyć. Nareszcie po długim namyśle, wybrał kąt w salonie, pod ścianą, pomiędzy oknem a fortepianem, gdzie jeszcze nigdy nie spał. Tykon dostał rozkaz ustawić tam łóżko, co też wykonał natychmiast z pomocą jednego z lokai.
— Nie tak, nie tak! — krzyknął książę, pociągając łóżko ku sobie. — Nareszcie, spocznę cokolwiek! — Westchnął ciężko, podczas gdy go rozbierał jego wierny stary sługa. Zaledwie zdjął z niego wierzchni kaftan i spodnie, padł na łóżko, nie czekając na włożenie nocnej koszuli i zdawał się przypatrywać ciekawie swoim nogom żółtym i chudym jak piszczele. Wahał się i dumał nad wysiłkiem ostatecznym, na który musiał się zdobyć, aby je podnieść i na łóżku wyciągnąć.
— Boże wielki! jakież one ciężkie! — mruczał gniewnie. — Czemu mary piekielne, które mi zasnąć nie dozwalacie, czemu mnie raz nie dobijecie? Czemu nie skrócicie moich mąk straszliwych! — Udało mu się nareszcie ułożyć nogi na łóżku, jęcząc i stękając. Zaledwie położył się, a łóżko zaczęło się z nim kołysać, to w prawo, to w lewo, to w przód, to w tył i podnosić się razem z nim. Mogło się zdawać, że przedmiot nieruchomy, nabiera życia i drga konwulsyjnie. Tak było prawie co nocy. Starzec otworzył oczy na nowo.
— Ani chwili spokoju! ani chwili wypoczynku z temi marami przeklętemi! — uderzył pięścią w nocny stoliczek, jakby te słowa stosował do kogoś niewidzialnego. — Czyż nie zapomniałem o czemś ważnem, o czem miałem myśleć w nocy z całem spokojem? Zawiasy, zamki? Nie, te poleciłem, ażeby je w mieście kupiono... Cóż to byłem zostawił w salonie... w chwili kiedy księżniczka Marja i ten głupiec Desalles pletli niestworzone banialuki?... Nie włożyłem też czego do kieszeni?... Nie pamiętam!... Nie mogę sobie niczego przypomnieć!... Tykon! o czemże to rozmawiali przy objedzie?
— O jaśnie oświeconym księciu Andrzeju.
— Cicho, cicho!... Aha! już wiem... list od mego syna. Czytała go w głos księżniczka Marja, Desalles coś plótł o Witebsku... teraz ja go sobie odczytam w spokoju.
Kazał list podać i przysunąć do łóżka gierydon, na którym stała szklanka z limoniadą i nocny lichtarz. Założył okulary, odczytując list z uwagą wytężoną. Wśród ciszy nocnej, przy mdłem światełku, przyćmionem z góry umbrą zieloną, zrozumiał po raz pierwszy, na krótką chwilę, całą doniosłość wiadomości, udzielonych mu przez syna.
— Francuzi są już zatem w Witebsku?... Za dni cztery mogą dojść do Smoleńska... może już go nawet zdobyli?... Hej! Tykonie, Tykonie! — krzyknął gromko zrywając się na równe nogi. Tykon przyskoczył, zbudzony ze słodkiej drzemki w rogu przeciwległym na kobiercu. — Nic, nic — mruknął starzec niechętnie. — Coś mi się przyśniło — wsunął list pod lichtarz i przymknął oczy... Zobaczył brzegi Dunaju, jego fale majestatycznie w słońcu połyskujące, wysoką trzcinę nad brzegiem rosnącą... Obóz rosyjski oświetlony przepysznie blaskami słonecznemi. Siebie zaś samego na dzielnym, czystej krwi Arabczyku... był wtedy młodym, pięknym, ognistym, jak jego rumak... świeżo zamianowany jenerałem przez Katarzynę. Stanął mu w oczach i rywal znienawidzony Potemkin... słyszał prawie słowa gwałtowne, które w przystępie szalonej zazdrości z nim zamienił. Zobaczył i tę kobietę, o cerze smagłej, dość już wtedy otyłą, a mimo tego wywierającą taki dziwny urok... rozpłomieniającą go do szału... niestałą jak toń morska i jak ona zdradliwą!... Co on wtedy zniósł, wycierpiał!... jak dzika rozpacz nim miotała, widząc się zastąpionym we wszystkiem... przez Potemkina! Uśmiecha się jednak teraz i do niego, słodko... czarująco... przemawia łaskawie, naraz widzi ją na wysokim katafalku, z twarzą obrzękłą, żółtą jak wosk, otoczoną światłem jarzącem. Wielką carowę Katarzynę!
— Ah! gdybym tak mógł raz jeszcze wrócić się do owej epoki, lub gdyby „Oni!“ przestali mnie dręczyć i zostawili w spokoju! — szepnął starzec przez sen.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Lew Tołstoj i tłumacza: anonimowy.