Wojna i pokój (Tołstoj, 1894)/Tom VII/XXVI

<<< Dane tekstu >>>
Autor Lew Tołstoj
Tytuł Wojna i pokój
Tom VII
Wydawca J. Czaiński
Data wyd. 1894
Druk J. Czaiński
Miejsce wyd. Gródek
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Война и мир
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom VII
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XXVI.

Podczas konferencji księcia z rządcą, Desalles udał się do księżniczki Marji. Przedstawiał jej z uszanowaniem, ale nie mniej dobitnie, odwołując się do listu Andrzeja, jak wielkie niebezpieczeństwo grozi im w Łysych Górach, oddalonych zaledwie o sześćdziesiąt wiorst od Smoleńska, a tylko trzy wiorsty od głównego gościńca wiodącego do Moskwy. Skoro więc zdrowie jej ojca, nie pozwala mu zarządzić wszystkiego odpowiednio, postąpiłaby nader rozumnie i przezornie, posyłając ze swojej strony, przez Alpatycza list do gubernatora Smoleńska, z proźbą usilną, ażeby jej doniósł jak rzeczy stoją, bez ogródek i czy nie narażają życia po prostu, zostając dalej w Łysych Górach? Desalles list napisał, Marja go podpisała i wręczyła sama Alpatyczowi, z rozkazem żeby wracał jak najspieszniej.
Alpatycz obarczony sprawunkami i rozmaitemi poleceniami, był nareszcie gotów do drogi. Pożegnany uroczyście przez cały dwór, wsiadł do obszernej kibitki, ze skórzanym daszkiem i fartuchem, a zaprzężoną tęgą trójką dereszów.
Dzwonki przy zaprzęgu, poowijano starannie papierem, aby się chroń Boże! nie odezwały. Stary książę nie mógł znieść podobnego dzwonienia na swojem terytorjum. Alpatycz przeciwnie, lubił namiętnie ich dźwięki i postanowił sobie święcie, uwolnić je z obsłon, skoro wyjedzie za granicę książęcych posiadłości. Jego otoczenie, złożone z pisarza, kucharki, dwóch starych bab od drobiu i dzieciaka ubranego po kozacku, pomagało mu wsiadać.
Córka jego wkładała mu puchowe poduszki i pierzynę, pokrytą żółtym nankinem. Jedna z bab, gdy oczy zwrócił w inną stronę, wsunęła cichaczem pod nogi spore zawiniątko z rozmaitemi zakuskami.
— A toż co nowego? Kobiece fanaberje... Oh! te kobiety, te kobiety! — krzyknął wsiadając do kibitki, głosem tak samo szorstkim i piskliwym, jakim odzywał się zwykle jego pan. Po udzieleniu ostatnich rozporządzeń, co do robót w polu i przy budowli rozpoczętej, przeżegnał się trzy razy z rozmachem (w czem trzeba wyznać, nie postępował wcale za przykładem starego księcia, który nie wierzył w nic na świecie).
— Jeżeliby ci groziło cokolwiek Jakóbku, wracaj do nas czemprędzej! — przypolecała mu żona, zalewając łzami rzewnemi. Wieści o wojnie, posuwającej się coraz bliżej ku nim, przenikały ją trwogą śmiertelną. — Przez miłosierdzie Boże! nie opuszczaj nas w nieszczęściu.
— Oh! te kobiece płacze i lamenty! — odburknął niecierpliwie i kibitka wytoczyła się za bramę. Okiem znawcy spozierał po polach, dumny, że tak wszystko pięknie wygląda. Te bujne kłosy żyta, falowały poruszane lekkim wietrzykiem, żółkniejąc coraz bardziej. Niebawem trzeba będzie pomyśleć o żniwach. Tam owies gęsty, śliczny, jak ruta zielony, obiecywał również zbiór nader obfity. Zboża udały się były w tym roku nad podziw, rozweselając serce Alpatycza. Wszak on dopilnował tego wszystkiego. Po drodze układał sobie cały plan żniw tegorocznych, a przytem badał sam siebie z wielkim niepokojem, czyby nieszczęsnym wypadkiem, nie zapomniał o jakiem ważnem poleceniu swego pana.
Zatrzymał się dwa razy, aby coś przekąsić i koniom poddać obroku. Nakoniec pod wieczór dnia 16 sierpnia wjechał do miasta. Spotykał po drodze kilka razy rozmaite transporta z żywnością, lub innemi dostawami dla armji. Mijał również i mniejsze oddziały wojska maszerującego pospiesznie ku Smoleńskowi. Gdy zbliżał się do miasta, zdawało mu się słyszeć strzelaninę, ale gdzieś bardzo daleko. Nie zwrócił też na to uwagi. Co go o wiele bardziej zdziwiło, to obozowisko rozłożone wśród pysznego łanu owsa zielonego, który żołnierze kosili w najlepsze, zapewne na furaż dla koni. Zadumany i zatopiony w swoich własnych sprawach i w swoich rachunkach, zapomniał wkrótce o tym niezwykłym widoku.
Od lat trzydziestu, człowiek ten wytężał wszelkie władze umysłu, aby wypełniać jak najściślej rozkazy swego pana. Co tylko więc nie odnosiło się wprost do tychże, nie istniało prawie dla niego.
Na przedmieściu Smoleńska zatrzymał się przed rodzajem oberży, utrzymywanej przez niejakiego Ferapontowa, do którego zawsze zajeżdżał. Ferapontow kupił był niegdyś przez pośrednictwo Alpatycza, część lasu, należącego do dóbr księcia Bołkońskiego. Sprzedano mu ten las (jak sam się później wyrażał) taką lekką ręką i tak mu się powiódł dobrze ten interes, że po nitce do kłębka, wybudował dom na własnym gruncie, założył oberżę na głównym trakcie, a teraz prowadził na wielką skalę sprzedaż mąki. Był to chłop tęgi, przysadkowaty, szeroki w plecach, z włosem krętym i czarnym jak smoła, z wargami tłustemi, czerwonemi i ruszającemi się, jakby coś ciągle przeżuwały; z nosem szerokim i przypłaszczonym, ale zresztą dość sympatycznej powierzchowności i z uśmiechem dobrodusznym w swojej facjacie okrągłej, niby miesiąc w pełni. Stał na progu zajazdu w czerwonej koszuli i długiej kamizeli zarzuconej po wierzchu, kręcąc dwa wielkie palce u rąk, założonych poważnie na brzuszku mocno odstającym. Miał lat czterdzieści, brwi krzaczyste, które wiecznie marszczył i dwie kości odstające nad oczami.
— Witajcie, witajcie Jakóbie Iwanowiczu!... Cóż wy tu jednak robicie? Wjeżdżacie do miasta, w chwili kiedy wszyscy zeń uciekają!
— Dla czego?
— Bo głupi naród boi się Francuzów.
— Niedoczekanie ich!... Plotki kobiece, nic więcej! — bąknął niechętnie Alpatycz.
— I ja to samo powtarzam. Car wydał rozkaz, żeby tych psów, nie puścić do środka, to też nie wejdą do miasta, na pewniaka!... Czy uwierzylibyście kumie, że ci zbóje, chłopi, korzystając z tego popłochu, śmią żądać po trzy ruble od lada wózka!
Alpatycz słuchający go z roztargnieniem, przerwał mu, prosząc o umieszczenie koni i jego samego, strudzonego wielce drogą. Nastawiono samowar, wydobyto z kibitki prowjanty i Alpatycz podjadłszy porządnie, po kilku szklankach „czaju“, usnął twardo, snem błogosławionych, na łóżku gościnnem w alkierzu.
W nocy wojsko przeciągało nieustannie po pod oberżę, ale Alpatycz spał jak zabity i nie słyszał niczego. Nazajutrz po śniadaniu udał się do miasta aby załatwić się ze sprawunkami i listem do gubernatora. Słońce Paliło. Już o ósmej zrana, upał zaczynał dokuczać.
— Śliczny dzień! jakby wybrany do żniwa! — pomyślał nasz podróżny. Strzelanie z ręcznej broni i głuche armat warczenie, słychać było w okolicy miasta, z pierwszym dnia brzaskiem. W ulicach roiło się od żołnierzy, izwoszczyki kręcili się jak zwyczajnie, kupcy ziewali i przeciągali się leniwie na progach sklepów, w cerkwiach odprawiano ranne nabożeństwo, wszystko na pozór odbywało się zwykłem trybem. Alpatycz pozałatwiał sprawunki, był w sądzie, na poczcie i u gubernatora. Gdziekolwiek się pokazał rozprawiano o wojnie i o nieprzyjacielu atakującym miasto. Jedni drugich pytali, badali, a każdy usiłował uspokoić obawy swego sąsiada.
Przed domem gubernatora, Alpatycz zastał cały tłum zgromadzony. W dziedzińcu zaprzęgano właśnie konie do kocza wypakowanego, jak do drogi. Gubernator gotował się najwidoczniej do podróży. Na stopniach ganku zastał dwóch panów. Jednego z nich znał osobiście, bywał bowiem u księcia.
— Tu nie ma żartów! — ten właśnie znajomy Apaltycza wymachiwał gwałtownie rękami, posiniały z wielkiej irytacji. — Dobrze dla niego... starego, bezżennego kawalera! Węzełek pod pachę, i dalej, wio!... Ale kto ma dzieci... jak ja naprzykład, tylko trzynaścioro! i stawia na chybił trafił wszystko co posiada?... Cóż powiecie o naszej władzy? O naszych matadorach?... Dopuścić do czegoś podobnego!... A teraz nic nam nie pozostaje, jak wyzdychać z głodu i nędzy!... Pięknie nas wykierowali!
— No! no! tylko spokojnie!
— A co mi tam! Niech mnie wszyscy słuchają, jeżeli chcą! Mam ich w pięcie!... My nie psy, żeby tak się z nami obchodzić!
— Oho! Jakób Alpatycz! A ty skąd się tu wziąłeś?
— Przyjechałem z rozkazu Ekscellencji, jaśnie oświeconego księcia, aby oddać list pisany przez niego własnoręcznie panu gubernatorowi, i dowiedzieć się, co się w świecie dzieje — Alpatycz wyprostował się dumnie, zakładając rękę po za kamizelę. Tak czynił zawsze, ilekroć przyszło mu wspomnieć o księciu.
— Wolna droga! Idź dowiaduj się! Dowiesz się bratku, pięknych rzeczy! Ani jednego wózka, ani żadnego sposobu wydostania się z miasta z czemkolwiek. Słyszysz ten hałas tam?... Masz więc gotową odpowiedź! zbóje przywodzą nas do zguby ostatecznej!... Powinny się przynajmniej łotrów powywieszać!...
Alpatycz potrząsł smętnie głową i zaczął iść po wschodach na pierwsze piętro. W poczekalni było pełno kupców, kobiet i urzędników. Otworzono drzwi od gabinetu. Wybiegł z tamtąd urzędnik cywilny, z wzrokiem błędnym, w najwyższem przerażeniu. Zamieniał słów kilka z jednym z kupców czekających; skinął na kogoś drugiego, jakąś urzędniczą matadorę, z szeroką wstęgą od orderu przez piersi przewieszoną, i nic nie odpowiadając na mnogie zapytania, ani na badawcze spojrzenia otaczających go, porwał pod ramię owego jegomości udekorowanego, i pociągnął za sobą szybko do sieni. Alpatycz wysunął się naprzód, i gdy wrócił ten sam urzędnik do poczekalni, podał mu dwa listy, wyjąwszy je z zanadrza, starannie w papier zawinięte:
— Do pana barona Asch, od jaśnie oświeconego księcia Bołkońskiego — przemówił tonem tak uroczystym i z takim naciskiem, że urzędnik zwrócił się ku niemu mimowolnie, i wziął listy, które podawał. W chwilę później gubernator kazał przywołać do siebie Alpatycza:
— Odpowiesz ustnie księciu i księżniczce — mówił z pospiechem, głosem drżącym i urywanym — że nie mogę nic powiedzieć na pewno... zresztą według poleceń z góry otrzymanych... Oto masz!... — Podał mu okólnik drukowany. — Książę cierpiący, radzę mu zatem po przyjacielsku wyjechać natychmiast do Moskwy. I ja się tam udaję... Powiedz mu w dodatku, że byłem zmuszony tak działać z powodu... — Nie dokończył: wpadł bowiem do gabinetu bez zapowiedzenia, oficer okryty kurzem i potem kroplistym. Szepnął słów kilka po francuzku gubernatorowi, który pobladł śmiertelnie, wpatrując się w przybysza wzrokiem osłupiałym.
— Idź! idź już! — gubernator pożegnał pospiesznie Alpatycza, lekkiem głowy skinieniem. Ten oddalił się natychmiast, a gdy przechodził przez poczekalnią, wszyscy spojrzeli na niego badawczo i z najwyższym niepokojem. Wrócił czemprędzej do oberży, zwracając teraz baczniejszą uwagę na strzelaninę, która przybliżała się coraz bardziej ku miastu. Okólnik zawierał te słowa: „Mogę zapewnić uroczyście pana barona, że jak dotąd, nie zagraża żadne niebezpieczeństwo miastu Smoleńskowi. I prawdopodobnie, nie będzie nań narażone. Ja posuwam się z jednej strony, książę Bagration z drugiej, aby złączyć się pod samem miastem, w dniu 22 tego miesiąca. Wtedy obie armje będą broniły wspólnemi siłami, i swoich ziomków, i rządu powierzonego i złożonego w pańskie dłonie, póki ich usiłowania nie odniosą skutku pożądanego, póki nie wyprzemy wroga z naszej ukochanej ojczyzny, lub nie legniemy wszyscy na polu chwały! Widzisz więc panie gubernatorze, że możesz zostać najbezpieczniej w mieście, i uspokoić obawy mieszkańców Smoleńska. Gdy jest się bronionym przez dwie armje tak waleczne i nieustraszone, jak nasze wojsko, można być pewnym zwycięstwa!
(Rozkaz dzienny Barclay’a de Tolly, do gubernatora miasta Smoleńska, barona Ach — 1812).
Lud pełen trwogi, snuł się tłumnie po ulicach miasta.
Można było spotkać co krok wozy wyładowane, rozmaitemi sprzętami domowemi i kuframi, wyjeżdżające z dziedzińców domostw i kierujących się ku bramom miasta. Kilka z nich, zupełnie gotowych do wyruszenia w drogę, zatrzymały się na chwilę przed sklepikiem z wiktuałami, który stykał się ze ścianą magazynu Ferapontowa. Kobiety na wozach siedzące, i te, które biegły za niemi, zamieniały między sobą ostatnie wykrzykniki, lamenty, uściski i pożegnania. Jakiś psiak z sierścią rudą i zjeżoną, ujadał okrutnie, skacząc koniom do łbów.
Alpatycz wbiegł na dziedziniec oberży, z niezwykłym u niego pospiechem. Zbudził swego woźnicę, który spał w najlepsze, i kazał mu zaprzęgać natychmiast. Sam zajął się upakowaniem należytem wszystkich rzeczy zakupionych. W głównej izbie właściciela oberży, słychać było wrzask przeraźliwy dzieci, płacz i krzyki bolesne samej gospodyni, które zagłuszał głos ostry i gniewny Ferapontowa. Kucharka, niby kwoczka strwożona, czy nie grozi co złego jej pisklętom, biegła tam i nazad po sieni, tracąc prawie przytomność z przerażenia:
— Wybił, zbił na śmierć!... naszą biedną barynię! — wołała w niebogłosy.
— Za co? — spytał Alpatycz.
— Bo go błagała na kolanach, żeby jej pozwolił z dziećmi odjechać!... — „Wywieź nas!... zabierz!... nie każ mi ginąć marnie razem z moim drobiazgiem... Widzisz przecie, że cały świat wynosi się, dla czegóż my jedni zostajemy?“ — A on ją zbił, zbił za to na kwaśne jabłko!... Rany Chrystusowe!.. O Boże! wielki, miłosierny Boże!...
Alpatycz nie ciekawy reszty babskich lamentów, zadowolnił się za całą odpowiedź potrząśnięciem głową, i udał się prosto do alkierza, gdzie był złożył wszystkie sprawunki.
— Zbóju! Potworze! — krzyczała uciekając na dziedziniec, kobieta blada, wynędzniała, z niemowlęciem przy piersi suchej i obwisłej, w poszarpanej chustce i koszuli. Ferapontow gonił za nią. Zobaczywszy jednak Alpatycza, zatrzymał się nagle. Poprawił na sobie kamizelkę, ziewnął od ucha do ucha, wyciągnął ramiona, że aż w stawach zatrzeszczały, i wszedł także do alkierza:
— Jakto? Kum już odjeżdża?
Alpatycz składał rzeczy pośpiesznie do podróżnej walizki i zamiast mu wprost odpowiedzieć, zażądał rachunku.
— Ależ o tem potem, kumie kochany! Powiedźcież mi przecie, co zamyśla gubernator? Na cóż zdecydowano się ostatecznie?
Alpatycz przyparty do muru, opowiedział mu wszystko szczegółowo:
— Gubernator myszkuje... — rzekł w końcu z naciskiem — Nibyto mieszkańców uspokaja, a sam pierwszy wynosi się cichaczem... Kto tam będzie mądry z jego gadaniny na wiatr!
— A wiecie kurmie, że dla handlu, to ta wojna wcale nie zła? Seliwanow sprzedał wczoraj wór mąki po dziewięć rubli dla armji... Napijcież się choć „czaju“ przed odjazdem!
Na wsiadanem Alpatycz i Ferapontow wypili jeszcze po kilka szklanek trunku ulubionego, gawędząc po przyjacielsku, jakie będą ceny na zboże, czy żniwa odbędą się bez wielkiej słoty, i o piękności zbóż wogóle w tym roku, a szczególnie jarych gatunków.
— Zdaje mi się — zauważył Ferapontow, — że ustaje pukanina. Musieli nasi zwyciężyć, zwyciężyli najniezawodniej! Wydrukowano, że im wejść nie pozwolą: a więc my górą! Kiedyś tu Platow wpakował do wody ośmnaście tysięcy!
Alpatycz wyrównał rachunek z oberżystą, i zapłacił.
Zadzwoniły dzwonki w zaprzęgu i kibitka wyjechała z pod sieni na drogę. Alpatycz spojrzał przez okno na gościniec. Słońce oświetlało ulicę cokolwiek ukośnie. Minęło już było południe.
Nagle usłyszano świst daleki i dziwny a po nim nastąpił głuchy łoskot. Później zagrzmiało w powietrzu, że aż wszystkie szyby w oknach oberżowych zadźwięczały. Alpatycz wyszedł na ulicę w chwili gdy dwóch ludzi biegło pędem w kierunku mostu. Nic nie było słychać ze wszystkich stron, tylko świsty przeraźliwe, głuchy łoskot bomb, i trzask suchy granatów pękających, które padały gęsto niby grad na miasto. Mieszkańcy zrazu mało na to zważali. Interesowała ich bardziej strzelanina z ręcznej broni po za murami miasta... Zaczęło się bombardowanie Smoleńska, nakazane przez Napoleona! Sto trzydzieści paszcz ziało ogniem bez przestanku...
Żona Ferapontowa, która dotąd nie przestała płakać i wyrzekać na czem świat stoi, w kącie dziedzińca, nagle ucichła... Zbliżyła się do samej bramy od sieni, aby zdać sobie sprawę dokładniej, z tego całego tartasu i popatrzeć na przechodzących, których zaciekawienie wzrastało z każdą chwilą na widok bomb i granatów.
Do oberżystki przyłączyli się jej własna kucharka i kupiec z naprzeciwka. Wszystko troje gapili się z oczami wytrzeszczonemi na pociski, przelatujące im nad głowami. Kilku nowych przechodniów, pokazało się na zakręcie ulicy. Rozmawiali żywo pomiędzy sobą.
— To ci siła, iście djabelska! — wołał pierwszy z podziwem — dach, sufity z powałami, wszystko rozniesło na okruszyny!
— A ziemię to ci tak ryje, jak świnia nieprzymierzając — dodał drugi.
— Szczęście, żem na bok uskoczył — potrząsł głową trzeci. — Byłoby mnie zgnietło na placek!
Zatrzymał ich tłum zewsząd napływający. Zaczęli więc opowiadać, jak widzieli tuż obok siebie padające bomby i granaty. Tymczasem wzmagał się świst, huk i trzask. Pociski padały w około coraz gęściej. Dotąd jednak wszystkie przelatywały wysoko po nad głowami.
Alpatycz wsiadł nareszcie do kibitki, a oberżysta, wyprowadził go aż przed dom, pomagając pakować rzeczy ostatecznie. Zobaczył naraz swoją kucharkę, z rękawami po łokcie zawiniętemi, z podkasaną spódnicą pąsową, jak kołysze się z nogi na nogę, wziąwszy się pod boki. Doszła w ten sposób aż do rogu ulicy, aby posłuchać o czem gadają w tłumie, i nasycić oczy tak niezwykłym dla niej widokiem.
— Czego się tam gapisz, do stu djabłów? — krzyknął na nią ostro. Przestraszona, wróciła się natychmiast, opuszczając spódnicę.
W tej samej chwili, coś znowu w powietrzu świsnęło. To „coś“ leciało tak blisko, i tak ponad samą ziemią, niby lot ptaka, gdy skrzydłem muska źdźbła trawki rosą wilgotnej. Błysnęło na środku ulicy, huk straszliwy wszystkich ogłuszył i wzniósł się gęsty słup dymu. Kucharka upadła na ziemię z jękiem bolesnym, wśród grona ludzi wybladłych i przerażonych. Ferapontow skoczył do niej, kobiety uciekały z krzykiem, dzieci płakały na głos cały; ale jęki żałośne nieszczęśliwej rannej, górowały nad tamtemi wszystkiemi glosami.
W chwilę później pusto się zrobiło na ulicy. Biedną kobietę, której granat pękający rozerwał cały bok, przeniesiono na łóżko do alkierza. Wszystko co żyło zresztą w oberży, schowało się do piwnicy. Słychać było dalej głuche dział warczenie, świst granatów i jęki dogorywającej. Żona Ferapontowa, usiłowała nadaremnie uspić wrzeszczące niemowle. Wypytywała się z najwyższym niepokojem świeżo nadchodzących, czy nie wiedzą czego o jej mężu, który nie skrył się był razem z innymi do piwnicy. Powiedziano jej, że poszedł z całym tłumem do głównej cerkwi, aby ubłagać o wyniesienie procesjonalnie obrazu Matki Boskiej, wsławionego licznemi cudami.
Pod wieczór zaczął ustawać huk armat. Niebo okrywała szara, gęsta opona z dymów. Gdzie niegdzie, rozdzierała się, i można było dojrzeć skrawek lazuru, z srebrnym jasnym półksiężycem na nowiu, oświetlającym słabo widnokrąg. Po ciągłym huku i łoskocie paszcz ogniem ziejących i wyrzucających śmiertelne pociski, nastąpiła chwila głuchej ciszy. Naraz usłyszano zewsząd tentent koni, chód ciężki wojska, krzyki, jęki i trzask złowrogi dachów i całych domów w płomieniu, które zapadały się ogniem strawione. Nieszczęśliwa kucharka, przestała jęczeć i wywodzić skargi żałosne. Usnęła na wieki. Żołnierze lecieli przez ulicę, ale nie szeregami, ustawionymi należycie pod linję, tylko w największym nieładzie, niby mrówki uciekające z mrowiska, przez wroga zdeptanego i rozburzonego. Kilku z nich weszło na chwilę do podsienia w oberży, aby uniknąć oddziału, który im drogę zagradzał, wracając się nazad. Alpatycz wyszedł z piwnicy i stał na progu bramy zajezdnej.
— Miasto poddaje się!... Uciekajcie kto żyw! — zawołał oficer spostrzegłszy Alpatycza. — Zakazałem wam najsurowiej wchodzić do domów! — huknął gniewnie na żołnierzy.
Alpatycz odszukał swego woźnicę i kazał mu wsiąść na kozioł. Powoli cała rodzina Ferapontowa zgromadziła się przed bramą. Skoro jednak kobiety zobaczyły straszną, krwawą łunę pożaru, występującą coraz jaskrawiej w miarę jak noc zapadała, uderzyły na nowo w głośny lament, ręce łamiąc rozpaczliwie, na co odpowiedziały im chórem zgodnym krzyki bolesne, z bliska i z daleka. Alpatycz z woźnicą, odwiązywali czemprędzej rękami drzącemi, od słupa przed bramą, poplątane lejce. Nakoniec wszystko było gotowe i kibitka Alpatycza wyjechała zwolna ku gościńcowi. Przejeżdżając koło magazynu z mąką Ferapontowa, zobaczył tam garstkę maroderów, gospodarujących jakby u siebie. Napełniali sakwy mąką, pszenicą i ziarnkami słoneczników. Właściciel nadszedłszy w tej chwili, chciał rzucić się na rabusiów. Stanął nagle jak wryty, wplótł kurczowo obie ręce we włosy, a gniew jego przeszedł w śmiech spazmatyczny i łkanie głuche.
— Ha, ha, ha!... Bierzcie!... zabierajcie!... Niech się moja krwawica nie dostanie przynajmniej tym psom przeklętym w ręce! Wszystko bierzcie dzieci! — i sam zaczął wyrzucać gwałtownie wory z mąką na gościniec. Kilku kołnierzy uciekło z przerażeniem. Reszta, mająca widocznie mocniejsze nerwy, rabowała dalej w najlepsze.
— I cóż na to mówisz kumie? — zwrócił do Alpatycza twarz wykrzywioną i zmienioną do niepoznania. — Zgubili! zaprzepaścili naszą świętą Rosję!... I ja tym psom zaświecę w ich ślepie djabelskie!... Niech im będzie jasno, jasno!... niech wszystko przepada!...
I skoczył jak dziki tygrys w głąb dziedzińca.
Gościniec tak był zawalony uciekającymi, że i Alpatycz i rodzina Ferapontowa na drugim wozie, zaledwie posuwali się krok za krokiem, czekając na chwilę sposobną, aby pomknąć raźniej.
Łuna złowroga, ciemno purpurowa, z wystrzelającymi kiedy niekiedy w górę ognistemi językami, oświetlała ponuro cały widnokrąg. Dostali się nareszcie nad brzeg Dniepru i tu musieli stanąć, bowiem bród w tem miejscu był zawalony ludźmi, wozami i końmi luzem prowadzonemi. Na załomie gościńca, gdzie się byli zatrzymali, dogasały zgliszcza domu mieszkalnego i dużego magazynu obok. Płomienie wybuchały kiedy niekiedy z pośrodka domostwa zapadniętego, oświetlały złowrogo i jaskrawo w szczegółach najdrobniejszych twarze nieme i skamieniałe z trwogi, nielicznej gromadki ludzi, skupionej około miejsca pożaru. Cienie przesuwały się i znikały; płacz gorzki i lamenty, mieszały się z trzeszczeniem dopalających się zgliszczy. Żołnierze snuli się około ognia. Dwóch z pomiędzy nich, wlekli belkę gorejącą pod dom sąsiedni, inni podkładali słomę zapaloną pod strzechę.
Alpatycz wysiadł z wózka, przypatrując się z garstką ciekawych, palącemu się magazynowi ze zbożem. Języki krwiste lizały mur, dostając się coraz wyżej, aż pod dach. Część dachu stanęła niebawem w płomieniach i zawaliła się z hukiem i trzaskiem wewnątrz budynku, niektóre belki płonące upadły trochę opodal na drogę.
W tej samej chwili zawołał na niego jakiś głos znajomy.
— Boże wielki!... jaśnie oświecony książę! ekscelencjo! — bełkotał spiorunowany, poznawszy w wołającym Andrzeja.
Andrzej siedząc na karym koniu, trzymał się trochę zdala od tej całej gawiedzi.
— Skąd się tu wziąłeś stary?
Słup ognisty, wybuchający z pośrodka miejsca pożaru, pozwolił Alpatyczowi przypatrzeć się dokładnie twarzy Andrzeja wybladłej i wychudłej. Opowiedział w krótkości, po co go wysłano, a jak mu teraz trudno wydobyć się z miasta.
— Jaśnie oświecony panie! Ekscellencjo! — załkał starzec boleśnie — czyśmy już na prawdę zgubieni?
Książę Andrzej nic mu nie odpowiadając, wyjął z zanadrza notyskę, wydarł z niej jedną ćwiarteczkę papieru, a złożywszy na kolanie, nakreślił szybko ołówkiem słów kilka.
„Smoleńsk poddał się... Łyse-Góry zajmie nieprzyjaciel najdalej za tydzień. Uciekajcie czemprędzej do Moskwy... Odpowiedz mi natychmiast przez umyślnego do Uświaży i uwiadom o dniu waszego wyjazdu.“
Zaledwie miał czas wręczyć karteczkę Alpatyczowi, dodając kilka uwag i poleceń ustnych, gdy nadjechał jakiś wyższy oficer od głównego sztabu, ze swoją świtą, napadając z surową naganą na Andrzeja.
— Jakto? jesteś pan pułkownikiem — mówił po rosyjsku z wybitnym akcentem niemieckim — i pozwalasz w swojej obecności podpalać domy?... Cóż to się znaczy? Pamiętaj pan, że będziesz odpowiedzialnym za podobne wybryki tłuszczy rozbezstwionej! — perorował dalej Berg (on to był bowiem, w swojej własnej osobie, zajmujący przy głównym sztabie, jak się wyrażał: — „Bardzo miłe, intratne stanowisko, na pierwszym planie, a nie narażające go na zbyt wielkie trudy i niebezpieczeństwa“).
Andrzej nawet nie spojrzał na niego, kończąc najspokojniej instrukcję udzielaną Alpatyczowi.
— Powiesz im zatem, że zaczekam dwa dni na odpowiedź. Jeżelibym się dowiedział, że nie odjechali, byłbym zmuszony wszystko porzucić i lecieć do Łysych-Gór.
— Przepraszam księcia po tysiąc razy! — zaczął się Berg tłumaczyć pomięszany, poznawszy nareszcie Bołkońskiego. — Dostałem atoli nakaz najostrzejszy... Dla tego tylko pozwoliłem sobie... Książę wiesz jak jestem punktualny w spełnianiu danych mi poleceń... Raz jeszcze przepraszam!...
Huk potężny zagrzmiał, wstrząsając powietrzem. Dym zaćmił na chwilę płomienie... rozległ się huk powtórny i jedna część muru zawaliła się razem z dachem z łoskotem przerażającym! Dym zrzadł u dołu wznosząc się w górę, strzeliły nowe płomienie, ze środka, niby z krateru Wezuwiusza, oświetlając twarze blade i zmęczone tych, którzy ogień podkładali i podsycali. Tłum zawył z radości. Jakiś człowiek owinięty płaszczem wyciągnął ku niebu ramiona i zawołał głosem wielkim:
— Hurra, hurra!... Udało się nam dziateczki. Płonie aż miło...
— To sam właściciel tak mówi — szepnęło kilku ludzi najbliżej stojących, jeden do drugiego.
— Powtórz im zatem to wszystko, com ci powiedział, poczciwy mój Alpatyczu — kończył Andrzej wcale nie zważając na Berga, który stał skamieniały obok niego — i jedź z Bogiem...
Spiął konia ostrogami i zniknął im wkrótce z oczu w cieniach nocy.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Lew Tołstoj i tłumacza: anonimowy.