Wojna i pokój (Tołstoj, 1894)/Tom VII/XXVII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Lew Tołstoj
Tytuł Wojna i pokój
Tom VII
Wydawca J. Czaiński
Data wyd. 1894
Druk J. Czaiński
Miejsce wyd. Gródek
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Война и мир
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom VII
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XXVII.

Po kapitulacji Smoleńska, wojska rosyjskie cofały się coraz dalej, z nieprzyjacielem następującym im na pięty. Pod koniec sierpnia, pułk pod dowództwem księcia Andrzeja, stanął na wyżynie, skąd można było widzieć Łyse-Góry jak na talerzu. Posucha była niesłychana i upały nie do zniesienia, prawie od miesiąca. Żołnierze padali jak muchy. Gdy wchodzili do jakiej osady, bili się nad każdą studnią, nawet nad kałużami, pijąc chciwie wodę gęstą, cuchnącą, pełną błota, i trując się nią. Tumany kurzu okrywały ich w marszu niby szarym obłokiem, osiadając na mundurach i rynsztunkach. Mieli wiecznie pełne usta piasku. Kurz wżerał im się w oczy, a co najgorsza, osiadał na płucach. Oftalmia i zapalenie płuc dziesiątkowały nieszczęsnych rozbitków.
Książę Andrzej był bardzo dobry i bardzo dbały o swoich podwładnych. Pożar Smoleńska i opuszczenie miasta, podniecając w nim nienawiść do najeźdźcy, stanowiły nową epokę w jego życiu. Nienawiść tak go była opanowała wyłącznie, że zapominał częstokroć o swojem własnem cierpieniu, o własnych troskach i zgryzotach. Jego uprzejmość i łatwość w stosunkach z podwładnymi, zyskała mu była miłość tychże i cześć najwyższą. Uwielbiali go nie nazywając nigdy inaczej, tylko „nasz drogi książę“. W obec swego pułku był dobrym i serdecznym, tam bowiem nikt nie znał jego przeszłości. Skoro jednak zetknął się przypadkiem z kimkolwiek, z którym żył i widywał się dawniej, stawał się natychmiast jak jeż, szorstkim, kłującym i nieprzystępnym.
Co prawda, patrzał na wszystko przez czarne szkła zwątpienia ponurego. Z jednej strony poddaje się Smoleńsk, który według niego, mógł się był i powinien się był bronić jeszcze bardzo długo; z drugiej strony jego biedny, stary ojciec, zmuszony mimo choroby, opuszczać swoje ukochane Łyse-Góry. Ileż on tam się napracował. Jak upiększał. Wszystko tam było wykonane według jego planu i po jego myśli! Dowiedział się już przedtem, że mieszkańcy z Łysych-Gór wyjechali, aby schronić się do Moskwy. Nic go tam właściwie nie przyciągało, a jednak nie mógł się oprzeć chętce zwiedzenia tych miejsc gdzie się urodził, gdzie spędzał lata dziecięce i pierwszej młodości, gdzie na każdym kroku miały się krwawić na nowo rany w sercu jego, pozornie zabliźnione.
Porzucił zatem pułk na kilka godzin, zdając dowództwo na najstarszego rangą i wiekiem oficera, i konia dosiadłszy, puścił się na przełaj, polną drożyną, prosto do wsi. Przejeżdżając koło stawu, gdzie zwykle kobiety z całej wsi zchodziły się prać bieliznę i bijąc w takt pralnikami, wesoło gwarzyły, zdziwił się nie zastawszy tam nikogo. Bacik, którym nieraz woził siostrę po stawie, kołysał się u brzegu, do połowy w błoto wciśnięty. Tak samo nie było nikogo przy bramie, w mieszkaniu odźwiernego. Brama wjazdowa była otwarta na oścież. Chwasty rosły swobodnie na trawnikach, a nawet na ścieżkach w ogrodzie. W parku angielskim, skakały dowolnie cielęta i źrebaki. W oranżerji powybijano szyby. Niektóre pyszne drzewa pomarańczowe i cytrynowe, były wywrócone razem z olbrzymiemi wazonami, reszta uschła najzupełniej. Zaczął wołać Tarasa, ogrodnika. Żywy duch nie odpowiedział na to wołanie. Gdy skręcił na ścieżkę w bok oranżerji, spostrzegł, że część parkanu leżała obalona i połamana na ziemi, a całe gałęzie, tak samo połamane, z najpyszniejszych śliw w sadzie, walały się na ścieżce, z owocem zaledwie przez pół dojrzałym. Stary wieśniak, którego widywał od czasów niepamiętnych, siedzącego w bramie na progu, rozsiadł się teraz tuż pod pałacem, na ulubionej kanapce z mchu, starego księcia. Wyplatał łapcie, a kora, której do tego używał wisiała na krzaku magnoli, tak samo uschniętym, jak drzewa w oranżerji. Ponieważ wieśniak był głuchy jak pień, nie słyszał kroków Andrzeja. Doszedł nareszcie do samego pałacu. Przed terasą, zrąbano kilka lip. Klacz srokata ze swojem źrebiątkiem, harcowała po dziedzińcu, wśród klombów róż i kobierców kwiatowych. We wszystkich oknach pozamykano okiennice, prócz jednego na dole w przedpokoju. Jakiś dzieciak, który tam, o ile się mogło zdawać, stał na czatach, spostrzegł jeźdźca na koniu i znikł z okna natychmiast.
Alpatycz został sam jeden z całego dworu na stanowisku, wysławszy do Boguczarewa całą swoją rodzinę. Czytał właśnie „Żywota Świętych Pańskich“, gdy chłopczyna zapowiedział mu przybycie młodego księcia. Porwał czemprędzej kaftan na siebie i wybiegł naprzeciw niego nie zrzuciwszy nawet okularów z nosa. Z rzewnym płaczem, nie mogąc na razie słowa przemówić, przypadł do kolan Andrzeja, tuląc się do nich. Odwrócił się natychmiast, wstydząc się mimowolnego roztkliwienia i oczy z łez ocierając. Gdy zdołał opanować cokolwiek zbytek wzruszenia, zdał mu ze wszystkiego sprawę dokładną. Co tylko w pałacu było kosztowniejszego, wysłano do Boguczarewa, jak również sto czetwerty najpiękniejszej pszenicy i żyta. Ale wszystką otawę i zboże jare, wojsko skosiło na furaż dla koni. — A tak się pięknie „pokazywało“ w tym roku — dodał z ciężkiem westchnieniem. Chłopstwo obdarto, doprowadzono do nędzy. Kilkudziesięciu, wraz z rodzinami, przeniosło się nawet do Boguczarewa.
— Kiedyż odjechali, mój ojciec z księżniczką Marją? — spytał Andrzej, słuchając z roztargnieniem tych narzekań, przekonany, że są obecnie w Moskwie.
— Niedługo po moim powrocie ze Smoleńska — odpowiedział Alpatycz, sądząc przeciwnie, że Andrzej wie, iż przenieśli się do Boguczarewa. Zaczął pytać o rozkazy, co ma począć nadal? — Jeszcze mamy trochę zboża w szpichlerzu. Czy mam je oddać wojsku, jeżeliby znowu tu się zakwaterowało?
— Co mu na to odpowiedzieć? — pytał się Andrzej w duchu, fiksując wzrokiem starca, jak pies wiernego i przywiązanego, z łysą czaszką w słońcu połyskującą. Domyślał się i czytał w jego twarzy, że sam pojmuje zbyteczność pytania i dla tego tylko zadaje takowe, aby uspokoić sumienie i uśpić ból rozrywający mu serce.
— Oddaj im wszystko — Andrzej machnął ręką.
— Zauważałeś zapewne jaśnie oświecony panie straszny nieład w ogrodzie... Nie mogłem temu przeszkodzić. Trzy pułki tu popasały, a dragoni nocowali przez dwie noce. Pozwolili sobie zrąbać lipy na paliwo... Zapisałem nazwisko pułkownika, aby zanieść skargę do wodza naczelnego, i...
— Cóż teraz poczniesz, sam jeden? — spytał Andrzej. — Czyż myślisz i nadal tu pozostać?
Alpatycz spojrzał na niego i wyciągnął ku niebu ramiona, ruchem pełnym namaszczenia.
— Ten tam, jest moim obrońcą! Niech się dzieje Jego wola!
— A więc żegnaj mi! — Andrzej pochylił się nad starym sługą, objął go za szyję i uściskał najserdeczniej. — Zabierz się i ty z tego gniazda opustoszałego, wywożąc co się tylko da. Chłopom zaś powiedz, niech się przeniosą do naszych dóbr pod Moskwą.
Alpatycz płacząc gorżko, zaczął go znowu całować po rękach i kolanach. Andrzej usunął go lekko, i popędził galopem główną aleją.
Minął powtórnie owego chłopa głuchego, który ślęczał, zapatrzony w swoją robotę, niby mucha siedząca nieruchomie na twarzy umarłego. Dwie małe wiejskie dziewczynki, stanęły jak wryte na widok jeźdźca. W spódniczkach podniesionych, niosły pełno śliwek obdartych z owych gałęzi połamanych. Taki strach je ogarnął, że wysypawszy na ziemię owoce ledwie przez pół dojrzałe, schowały się czemprędzej za pień brzozy. Andrzej odwrócił głowę, udając że ich wcale nie widzi... Nie chciał ich spłoszyć jeszcze bardziej. Żal mu się zrobiło tych ładnych dziewczątek! I widok obudził w jego sercu dziwne uczucie, zupełnie nowe, kojące niejako własny jego ból. Zrozumiał, że są w życiu ludzkiem, inne jeszcze sprawy i inne troski, niż te które jemu mózg rozsadzały, a dla tych tam dziewczątek tak samo ważne. One chwilowo o niczem innem nie myślały, jak żeby ukryć się czemprędzej i uciec ze swoją zdobyczą, a szczególniej, żeby ich nikt nie wyłapał na gorącym uczynku. Po cóż miałby był pozbawiać je tego szczęścia? Nie mógł jednak odmówić sobie tej przyjemności, żeby raz jeszcze nie spojrzeć na nie. Uciekały uradowane, pozbierawszy nazad śliwki, gwarząc wesoło swojemi cienkiemi głosikami.
Książę Andrzej złączył się niebawem ze swoim pułkiem. Rozłożyli się byli we wsi sąsiedniej nad dużym stawem. Chociaż woda była w nim zielona, brudna i przez słońce do połowy wysuszona, żołnierze, a nawet oficerowie pluskali się w tem błotku z rozkoszą, żeby choć trochę ochłodzić się i z kurzu opłukać. Tyle ich wlazło do stawu, że aż woda z brzegów na drogę wystąpiła. Serce ścisnęło się Andrzejowi, gdy spojrzał na tę massę ciał białych, zdrowych, muszkularnych, tchnących siłą młodocianą. — Żer dla dział! — szepnął sam do siebie, i drgnął na myśl, ile z tych biedaków legnie snem śmierci, w pierwszej bitwie, a ilu wyjdzie z niej nieszczęsnemi kalekami na resztę życia! Tymotkin stał właśnie na brzegu, susząc się po kąpieli. Poczerwieniał jak burak, spostrzegłszy nadjeżdżającego pułkownika, który zastawał go w stroju Adama przed grzechem... Zdecydował się jednak zachwalać i jemu rozkosze kąpieli:
— Nadzwyczaj przyjemnie tak się odświeżyć, wasza Ekscellencjo! — wtrącił nieśmiało. — I jaśnie oświecony książę, powinien byś spróbować kąpieli.
— Woda straszliwie zmącona — skrzywił się Andrzej.
— Zaraz zrobią miejsce waszej Ekscellencji i wodę oczyszczą! — wykrzyknął Tymotkin, lecąc tak jak stał ku żołnierzom w stawie. — Wyłaźcie dzieci! Książę chce się kąpać!
— Jaki książę?
— Jaki? Nasz, do stu tysięcy djabłów!
— Nasz książę ukochany? To co innego! — I wszyscy naraz zaczęli z wody wyskakiwać, z takim gorączkowym pospiechem, że zaledwie udało się Andrzejowi uspokoić ich zapał, zapowiadając, że mogą dalej pluskać się w stawie jak ryby, on zaś zadowolni się tuszem z wody studziennej w próżnej stodole chłopskiej nad stawem.
Przez dłuższy czas nie mógł otrząść się Andrzej z bolesnego wrażenia, pełnego wstrętu i trwogi, którego doświadczał był, patrząc na owe setki ciał ludzkich, przeznaczonych, (jak się w duchu wyraził) „Na żer dla dział!

· · · · · · · · · · · · · · · · · · · ·

List następny został wystosowany przez księcia Bagrationa do Arakczejowa, z jego obozowiska w Michałówce, na drodze ze Smoleńska: „Hrabio Aleksy Andrzejewiczu, minister musiał wam już zapewne zdać raport z oddania Smoleńska w ręce nieprzyjaciół. Każdy jest tem zrozpaczony ponad wszelkie wyrazy! Armja cała oburzona w najwyższym stopniu, że poświęcono bez żadnej potrzeby punkt tak ważny. Z mojej strony błagałem go najusilniej, pisałem nawet do niego... ale nadaremnie. Napoleon... daję na to najświętsze słowo honoru... był niby ktoś z worem u szyi uwiązanym. Gdyby mnie byli słuchali, zamiast zdobyć Smoleńsk, byłby stracił najniezawodniej połowę swojej armji! Nasze wojska biły i biją się dalej, jak zazwyczaj. Broniłem się z garstką pietnastotysięczną dłużej niż przez trzydzieści pięć godzin, i zmiażdżyłem nieprzyjaciela. On natomiast, nie chciał wytrzymać na stanowisku ani czternastu godzin. Jest to wieczną hańbą i piętnem sromoty, dla naszej armji! Po takim czynie „on!“ stał się niegodnym istnieć! Jeżeli wam raportował, że straty są znaczne, to skłamał... Co najwyżej mamy do 4,000 zabitych i rannych... tyle wszystkiego! Nieprzyjaciel na odwrót, poniósł straty olbrzymie!“
„Cóżby mu to było zaszkodziło, trzymać się jeszcze choć przez dwa dni? Francuzi byliby najniezawodniej ustąpili pierwsi, bo nie mieli w obozie ani kropli wody. On był mi przyrzekł najsolenniej, że się nie cofnie, aż tu przysyła do mnie uwiadomienie, że zrejteruje jeszcze tej samej nocy“.
„Tak się wojny nie prowadzi! Tym sposobem dopuścimy nieprzyjaciela aż pod bramy Moskwy“...
„Mówią mi, że zamyślacie zawrzeć pokój. Niech was Bóg zachowa od tego! Po tylu ofiarach, po tylu rejteradach niepojętych i nie wytłumaczonych, nie wolno myśleć o czemś podobnem. Mielibyście na karku całą Rosję, a my wszyscy żołnierze, wstydzilibyśmy się wziąć munduru na grzbiet... Trzeba, skoro tak się wszystko fatalnie złożyło, bić się póki można, póki w Rosji ludzi nie zabraknie!“
„Przedewszystkiem, jeden powinien armją dowodzić, a nie dwóch. Wasz „minister“ może być doskonałym w swoim biurze, ale jako jenerał, mało powiedzieć, że jest niezdolnym... jest po prostu obmierzłym!... A jednak jego dłoniom powierzono losy naszej ojczyzny! Gniew mnie wściekły porywa, wybaczcie zatem, jeżeli wyrażam się zbyt śmiało! Jest widocznem, że ten, który w tej chwili radzi zawarcie pokoju, i który popiera „ministra“, nie kocha cara, i chce zgubić nas wszystkich. Piszę wam szczerą prawdę... a więc zbierajcie i ćwiczcie jak najspieszniej milicją! Adjutant Woltzogen nie posiada wcale zaufania, i nie ma „miru“ w armji. Wręcz przeciwnie... posądzają go o skłanianie się ku Napoleonowi, a on jest głównym doradcą pana „ministra!“ Co do mnie słucham „jego“ rozkazów, jakbym słuchał pierwszego lepszego kaprala, gdybym miał to z góry nakazane. Boli mnie to, i dotyka do żywego, poddaję się temu jednak, nie ma bowiem ofiary, której bym nie uczynił dla mego dobroczyńcy i pana najmiłościwszego. Żal mi jednak szczerze naszego monarchy, że oddał swoją piękną armję w tak niegodne ręce! Wyobraźcie sobie, że dzięki tej naszej nie wytłumaczonej niczem rejteradzie, straciliśmy ze znużenia i pozostawiali po drodze w szpitalach, około piętnastu tysięcy. Gdybyśmy szli naprzód, nie stałoby się nigdy coś podobnego. Powiedzcie im, tam w górze, że nasza matuszka Rosja, będzie nas oskarżała o podłe tchórzostwo, bo oddajemy ją bez oporu prawie w ręce takiej hołoty! W ten sposób, podżegamy tylko w sercu każdego prawego Moskala, nienawiść i zniechęcenie. Kogo i czego lękamy się właściwie? Nie Moja wina że pan „minister“ wahający się wiecznie, bojaźliwy, bezmyślny i opieszały, łączy w sobie wszelkie wady i przywary. Armja płacze zrozpaczona, lżąc naczelnego wodza i złorzecząc mu na czem świat stoi!“...






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Lew Tołstoj i tłumacza: anonimowy.