Wojna i pokój (Tołstoj, 1894)/Tom VIII/XLVI

<<< Dane tekstu >>>
Autor Lew Tołstoj
Tytuł Wojna i pokój
Tom VIII
Wydawca J. Czaiński
Data wyd. 1894
Druk J. Czaiński
Miejsce wyd. Gródek
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Война и мир
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom VIII
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XLVI.

Piotr uznał za stosowne ponowić uroczyste zapewnienie, że nie jest francuzem, i chciał się cofnąć z pokoju. Nowy jego towarzysz był atoli tak grzecznym, serdecznym i pełnym życzliwości, że nie mógł odmówić mu i zasiedli obaj w najlepszej harmonji do objadu, w salce jadalnej. Tu rotmistrz powtórzył mu, ściskając za rękę kilkakrotnie, że czuje się z nim związany na resztę życia, wdzięcznością bez granic, mimo że upiera się w tej dziwacznej idei, jakoby nie był francuzem, tylko rosjaninem. Gdyby pan rotmistrz miał dar jasnowidzenia i mógł był przeniknąć myśli Piotra w tej chwili, byłby go prawdopodobnie porzucił natychmiast. Czyż potrafiłby atoli wybadać ściśle kogokolwiek, mieląc ciągle sam językiem?
— Czyś pan francuzem, czy przebranym księciem rosyjskim — uderzył pięścią w stół, patrząc na brudną wprawdzie, ale nader cienką koszulę Piotra i na kosztowny sygnet herbowy, rznięty na pysznym rubinie, otoczonym brylantami, który zapomniał zdjąć z palca w roztargnieniu — zawdzięczam ci życie, a w zamian ofiaruję moją przyjaźń. Francuz nigdy niczego nie zapomina, ani obelgi ani oddanej mu przysługi!
Tyle było dobroduszności, tyle szlachetności (przynajmniej z francuzkiego punktu widzenia) w intonacji jego głosu i w wyrazie twarzy, że Piotr odpowiedział na to mimowolnie uśmiechem i uściskiem ręki.
— Jestem rotmistrz Ramballe, z trzynastego pułku dragonów, ozdobiony krzyżem „Legji“. Czy raczysz mi pan powiedzieć nawzajem, z kim mam przyjemność prawdziwą rozmawiać w tej chwili z całą swobodą, zamiast leżeć jak długi w ambulansie z kulą w ciele tego tam szaleńca?
Piotr odpowiedział zarumieniony, że pewne względy zmuszają go do zatajenia chwilowo nazwiska. Zaczął mu to tłumaczyć szeroko i długo.
— Na miły Bóg — przerwał mu rotmistrz najuprzejmiej — zrozumiałem w lot pańskie powody... Jesteś z pewnością wyższym oficerem... to zaś do mnie wcale nie należy. Tobie zawdzięczam życie, i to mi wystarcza. Jestem ci oddany z ciałem i z duszą. Jesteś pan szlachcicem? — dodał z lekkiem odcieniem zapytania.
Piotr skinął głową potwierdzająco.
— Proszę zatem o imię chrzestne, jeżeli łaska... Pan Piotr?... doskonale! Więcej wiedzieć nie pragnę.
Zasiedli razem do objadu. Francuz zajadał z wilczym apetytem, a i Piotr dotrzymywał mu dzielnie placu. Znalazł się i samowar kipiący, i czerwone wino francuzkie, zrabowane przez luzaka (luzak Ramballe’a nazywał się Morel) i ogrzane przez niego należycie. Rotmistrz zmiatając wszystko, mlaskał raz po raz językiem wykrzykując radośnie:
— Doskonałe! Przewyborne! — Twarz rumieniła mu się coraz bardziej. Morel dostarczył jeszcze dwie flaszki z Burgundem, a jeden gąsior z kwasem. Ten napój czysto moskiewski, Francuzi byli już ochrzcili po swojemu: — Świńską limonadą, ale nie mniej pili go bardzo chętnie. Morel zachwalał kwas niesłychanie, Rotmistrz jednak mając przed sobą doskonałe wino francuzkie, pozwolił mu raczyć się wyłącznie, trunkiem miejscowym. Ile razy sobie wina dolewał, nie zapominał napełnić i szklanki Piotra. Gdy nakoniec i głód zaspokoił i wysuszył do dna butelki, zaczął rozmawiać z nowym zapałem.
— Tak, kochany panie Piotrze, winien ci jestem wdzięczność dozgonną, żeś mnie wybawił ze szponów tego furjata!... Mam ja ich dość w ciele, tych przysmaków.... Ot! ta tu kula — wskazał na prawy bok — dostała mi się na pamiątkę pod Wagram... Dwie złowiłem pod Smoleńskiem i po nich na nogę utykam... W głowę raniono mnie pod Borodynem... Cré nom! tam to było coś pięknego!... Warto było widzieć ten deszcz ognisty! W kąt piekieł czeluście! Skroiliście nam kurtę porządnie! Możecie być dumni z tego Sacré matin!... Słowo honoru, chociaż mnie tam nieźle poczęstowano, gotówbym każdej chwili zacząć taniec na nowo! Żałuję tych, którzy nie widzieli tego widoku wspaniałego.
— Byłem tam — bąknął Piotr.
— Ejże, naprawdę? Tem lepiej, tem lepiej... Jesteście dzielnymi przeciwnikami, trzeba bądź co bądź oddać wam cześć należną. Główna reduta trzymała się doskonale! Słono kazaliście nam za nią zapłacić. Trzy razy wsiadaliśmy na armaty i trzy razy wywróciliśmy koziołka, nieprzymierzając jak kapucyni z kart. Był to ma foi! pyszny widok, panie Piotrze. Wasi grenadjerowie, istne kolosy, do stu piorunów! Widziałem na własne oczy, jak sześć razy pod ogniem kartaczowym, ścieśniali szeregi, idąc dalej niby na prostą paradę! Pyszni ludzie! Nasz król neapolitański, który zna się na tem dobrze, krzyknął: Bravo!... Ho, ho, nie ustąpiliście ani kroku!... Na prawdę, godni jesteście zmierzyć się z nami — dodał po chwili milczenia: — Tem lepiej, tem lepiej... „Straszni w boju, jak nasi rycerze. Czuli w miłości, jak nasi pasterze“... — zanucił jakąś starą piosenkę francuzką. — Takimi jesteśmy, a i wy również, Francuzi Północy, nieprawdaż panie Piotrze? — mrugnął doń okiem figlarnie. Wesołość rotmistrza była tak dziecinnie naiwną, tak szczerą i zaraźliwą, tak był niesłychanie zadowolony z swojej własnej osoby, że Piotr ledwie się wstrzymał, żeby mu tak samo nie odmrugnąć. Owa piosneczka zacytowana, przypomniała zapewne Francuzowi obecne Moskwy położenie, pytał bowiem dalej: — Ale, ale... czy to prawda że wszystkie kobiety Moskwę opuściły? Co za pomysł szalony! Czegóż się obawiały?
— A czy damy francuzkie nie opuściłyby Paryża, gdyby tam mieli wejść Rosjanie? — wtrącił Piotr nawiasem.
— Ha! ha! ha! — Francuz śmiechem wybuchnął, klepiąc go przyjacielsko po ramieniu. — Pyszny żart! Sapristi!... Paryż, Paryż! Paryż przecie...
— To stolica świata całego? — Piotr uzupełnił frazes niedokończony rotmistrza.
Francuz zmierzył go wzrokiem badawczym:
— Wiesz pan co?... Gdybyś mnie nie był zapewnił pod słowem honoru, żeś czystej krwi Rosjaninem, byłbym gotów założyć się nie wiem o co, żeś się urodził i wychował w Paryżu... Masz w sobie to coś, ten pewien szyk niezrównany...
— Spędziłem rzeczywiście w Paryżu lat kilka...
— Oh! to się widzi na pierwszy rzut oka!... Paryż!... Ależ człowiek, który go nie zna, to dzik prawdziwy. Paryżanina poznasz na milę! Paryż, to Talma, to boska niezrównana Duchenois, to Pottier, Sorbonna, bulewary... — Spostrzegł nareszcie, że uniesiony zapałem dla swojej stolicy, odbiegł bardzo daleko od tezy pierwotnej. Pospieszył zatem dodać: — Jeden tylko Paryż, jak świat długi i szeroki! Mieszkałeś pan lat kilka w Paryżu, i potrafiłeś zostać Rosjaninem? Sztuka i kawałek! dalipan! Umiem jednak uszanować i to w panu!
Pod wpływem wina i po kilku dniach spędzonych w samotności i na ponurych rozmyślaniach, Piotr czuł mimowolnie prawdziwą przyjemność, rozmawiając z wesołym i gadatliwym Francuzem.
— Wracając do waszych dam... utrzymują, że Rosjanki są prześliczne! Co za dzika myśl zakopywać swe wdzięki gdzieś na wsi, w stepach odludnych, kiedy armja francuzka gości w Moskwie. Wypuściły z rąk samochcąc nie lada gratyskę! Wasi Mużyki nie mówię! Ci mogli przed nami uciekać... Ale wy, ludzie z sfer wyższych, ludzie cywilizowani, powinnibyście przecie znać nas lepiej... Zdobyliśmy Wiedeń, Berlin, Madryt, Neapol, Rzym, Warszawę, wszystkie najznaczniejsze stolice na świecie... Boją się nas, ale kochają zarazem! Zyskujemy tylko na bliższem poznaniu.. A cóż dopiero nasz cesarz, który...
Piotr przerwał mu, zapytując tonem smutnym i z pewnem pomieszaniem:
— Wasz cesarz?... Czyż naprawdę Napoleon?...
— Jest wcieleniem wielkoduszności, łaskawości, sprawiedliwości i gienjuszu!... Oto czem jest nasz cesarz! Mówię to panu, ja Ramballe! Jak mnie tu widzisz przed sobą, byłem jego wrogiem zaciętym przed ośmiu laty. Mój ojciec był hrabią i emigrantem... Pokonał mnie jednak ten człowiek!... Porwał mnie! olśnił blaskiem swego gienjuszu! Nie mogłem oprzeć się jego urokowi, patrząc jaką okrył sławą i wielkością, moją drogą Francję! Gdym zrozumiał czego pragnie, gdym zobaczył że nam uściela drogę samemi wawrzynami, powiedziałem sobie (pan mnie zrozumiesz?) powiedziałem: To prawdziwy władca i monarcha z Bożej Łaski!... oddając mu się z duszą i z ciałem!... Tak, tak, kochany przyjacielu: gienjusz to największy w dziejach świata, w wiekach przeszłych i przyszłych!
— Czy jest już w Moskwie? — spytał Piotr nieśmiało i z wahaniem, tonem skruszonego winowajcy.
— Na przedmieściu dopiero... Do miasta wjedzie jutro z zwykłą pompą.
Przerwał im rozmowę Morel, oświadczając z wielkim ferworem swemu rotmistrzowi, że huzary würtembergscy chcą się koniecznie wpakować z końmi do stajni przez nich zajętej poprzednio. Ramballe kazał natychmiast zawołać wachmistrza, pytając surowo do jakiego pułku należy, i jak śmie rościć sobie prawa do ubikacji, zajętych przez francuzkich dragonów? Niemczysko prawie nie rozumiał po francuzku. Bełkotał przestraszony tłumaczenie niemieckie, upstrzone gdzie niegdzie jakiemiś niemożliwemi wyrazami, raczej chińskiemi niż francuzkiemi. — „Że pułkownik wysłał go na tę ulicę jako furjera, i kazał ponaznaczać kredą wszystkie domy“. Piotr umiejąc dobrze i po niemiecku, służył im obu za pośrednika. Würtembergczyk dał się w końcu przekonać, i ustąpił pierwszy z placu.
Gdy rotmistrz wrócił, wyszedłszy na chwilę do swoich ludzi z jakiemś poleceniem, zastał Piotra z łokciami na stole i z głową w dłonie schowaną. Twarz jego wyrażała wielkie cierpienie. Jakkolwiek było dla niego niesłychanie bolesnem, oddanie Moskwy Francuzom bez wystrzału; jakkolwiek napełniało go to goryczą; cierpiał nie z tego powodu, że Moskwę zdobyto i szczęśliwi zwycięzcy rozgospodarowują się w niej, jakby byli u siebie, (osłaniając i jego w dodatku swojem skrzydłem opiekuńczem,) ale cierpiał jeszcze bardziej, czując swoją własną słabość. Kilka szklanek dobrego wina, kilka górnolotnych frazesów, tego poczciwego i wesołego Francuzika, wystarczyły aby rozwiać w jego umyśle przedsięwzięcie tak silne na pozór, nad którem dumał ponuro, układając je w głowie szczegół po szczególe. Obecnie nic prawie nie pozostało z tego całego budynku. Gdzieś naraz podziało się wszystko! Przebrał się, miał również tak pistolet jak i sztylet. Napoleon wjeżdżał jutro jako tryumfator. Sprzątnienie ze świata — wroga ludzkości — było aktem bohaterskim i pożytecznym dziś, tak samo jak niem było wczoraj. Cóż kiedy Piotr nie czuł się już na siłach aktu tego spełnić. Dla czego? Sam nie zdawał sobie sprawy z tego... czuł tylko instynktowo że mu brakuje po temu energii, że po spotkaniu się z pierwszym lepszym Francuzem, poszły z dymem, ulotniły się bezpowrotnie wszelkie jego marzenia o zemście, o morderstwie i o zaofiarowaniu życia własnego. Gadatliwość Francuza, bawiąca go dotąd, stała mu się teraz wstrętną po prostu. Jego chód utykający, ruch każdy, podkręcanie junackie wąsików, piosnka nucona półgłosem, wszystko drażniło Piotra a nawet obrażało. — „Odejdę stąd, nie otworzę więcej ust do niego“ — powtarzał w duchu, a pomimo tego przedsięwzięcia, nie ruszał się z miejsca. Dziwne uczucie własnej słabości przykuwało go do krzesła. Chciał, a nie mógł się ruszyć. Rotmistrz przeciwnie przechadzał się tam i nazad. Oczy promieniały mu najwyższem zadowoleniem i uśmiechał się błogo do jakiejś myśli tajemnej.
— Ten pułkownik w huzarach würtembergskich, zachwycający! chłopak poczciwy z kośćmi wszystkiemi, jednak... zawsze to tylko Niemiec!
Usiadł naprzeciw Piotra.
— Ale, ale... pan więc mówisz po niemiecku?
Piotr spojrzał na niego, nie dając żadnej odpowiedzi.
— Niemcy to głupcy na wielki kaliber, nieprawdaż panie Piotrze?... Wypijemy jeszcze butelczynę tego Bordeaux moskiewskiego, co?... Morel nam zagrzeje ją natychmiast.
Luzak dostawił wino i wniósł dwie świece płonące. W ich świetle rotmistrz spostrzegł zmianę w twarzy swego towarzysza. Zbliżył się do Piotra z szczerem współczuciem:
— Cóż to się znaczy? Jesteśmy jacyś smutni, przygnębieni? — ujął go za rękę. — Czy niechcący dotknąłem czem pana? Czy masz o co żal do mnie? Proszę, mów pan!
Piotr odpowiedział spojrzeniem czułem, i nawzajem dłoń mu serdecznie uścisnął, na podziękowanie za okazanie mu tak wiele sympatji i troskliwości.
— Słowo honoru, pominąwszy to, co panu zawdzięczam, taką mam przyjaźń dla pana, jakbyśmy się znali od stu lat! W czem mógłbym panu dopomódz? Jestem cały na twoje usługi... Do śmierci! — uderzył się w piersi ruchem patetycznym.
— Dziękuję, dziękuję serdecznie! — Piotr odpowiedział.
— Skoro tak, piję na trwałość naszej przyjaźni! — rotmistrz wykrzyknął nalewając dwie szklanki.
Piotr swoją wypił duszkiem. Ramballe poszedł również za jego dobrym przykładem. Raz jeszcze dłoń mu uścisnął i podparł głowę giestem pełnym melancholji.
— Tak, tak, mój drogi przyjacielu, dziwne są kaprysy tej najzmienniejszej ze wszystkich kokietek: Damy Fortuny! Któżby był pomyślał, że będę kiedyś służył w dragonach, pod rozkazami uzurpatora! Buonapartego! (jakeśmy go jeszcze wówczas nazywali), i oto jestem w Moskwie, przy jego boku!... Trzeba ci wiedzieć mój drogi — mówił dalej głosem smętnym a spokojnym człowieka, który zabiera się do nader długiego opowiadania — że nasze nazwisko należy do najstarożytniejszych rodów we Francji.... — I rotmistrz wyrecytował Piotrowi jednym tchem od niechcenia, z naiwnością rozczulającą, która jednak zakrawała cokolwiek na chełpliwość, cały szereg swoich znakomitych antenatów, główne wypadki z jego lat dziecięcych, z pierwszej młodości, i z wieku męzkiego nic nie opuszczając, i wymieniając po kolei liczne swoje i świetne parantele:
— To wszystko jednak mój drogi, nie stanowi podstawy w życiu. Gruntem, sprawą najważniejszą, jest i zostanie na wieki: Miłość! Miłość, to boskie uczucie! nieprawdaż panie Piotrze?... No! jeszcze jedna szklanka, za zdrowie naszych ukochanych! Dobrze?
Piotr wypił drugą, i jednocześnie nalał sobie trzecią szklankę.
— Oh! te kobietki! te kobietki! — dodał rotmistrz, zawracając czule i smętnie oczami, na wspomnienie awanturek miłosnych, które (jak utrzymywał) liczył na tuziny! Można było zresztą w to uwierzyć, patrząc na jego twarz o rysach klasycznie pięknych, na oczy pełne ognia, na usta purpurowe uśmiechnięte figlarnie, i na minę junacką zwycięzcy niepokonanego, w kwestji podbijania serc niewieścich. Pomimo że jego zwierzenia miały ową cechę rozkiełznaną i swywolną, która w oczach Francuzów stanowi jedyną poezję w miłości, opowiadał tak barwnie, i umiał nadać kobietom tyle uroku, opisywał je tak ponętnie, jakby on tylko sam na całym świecie był przez nie kuszony i oczarowany ich wdziękami.
Piotr słuchał go z ciekawością. Miłość wprawdzie, jak ją oceniał i rozumiał Francuz, nie była ani ową czysto zmysłową, której doświadczył niegdyś Piotr dla swojej żony, ani uczuciem natury idealnej, które żywił w głębi serca w największej tajemnicy... dla Nataszki. (Dwa rodzaje miłości, jednakowo niezrozumiałe i pogardzone przez Ramballe’a. Pierwsza — jak się wyrażał — dobra dla motłochu; druga zaś dla głupców, bałwanów do niczego!) W oczach rotmistrza główny urok w miłości, stanowiły dziwne kombinacje i niesłychane trudności, zapory, które trzeba było usuwać z drogi i pokonywać!
Tak naprzykład: opisywał wypadek nader dramatyczny, jak pokochał jednocześnie uroczą wdówkę, margrabinę trzydziestopięcio letnią, i jej niewinną anielską córeczkę, pączek szesnastoletni. Walczyły z sobą, która dla której się poświęci? Obie bowiem ginęły za nim z miłości. W końcu matka zwyciężyła w tej walce szlachetnej, oddając rękę córki swojemu eks-kochankowi. To wspomnienie chociaż bardzo oddalone (młodziutka żoneczka umarła bowiem w rok po ślubie) dziś jeszcze poruszało do łez Ramball’a.
W drugiej awanturce miłosnej, on, kochanek Nr. 1. odegrał rolę męża karcącego swawolę i rozpustę żony, gdy ową wybranę „swego serca“, wyłapał na nowej schadzce, już nie z nim, ale z amantem Nr. 2. Wykrawaszował oboje należycie, i więcej nie widział jej na oczy. Z kolei opowiedział kilka komicznych wypadków, gdy przebywał w Niemczech. Tam znajdywał, że mężowie jedzą za wiele kapusty i żłopią za wiele piwa; kobiety zaś są nadto jasne blondynki, apatyczne, i bez cieniu temperamentu. Zakończył opisując swój ostatni romans w Polsce. To wrażenie najświeższej daty, utkwiło w jego sercu z całą wonią i urokiem, sądząc po rozanielonym wyrazie jego fizjognomji. Zaczęło się od tego, że uratował był życie mężowi, zachwycającej i cudownie pięknej kobietki (podobne szczegóły powtarzały się co chwila w przechwałkach wielce przesadzonych pana rotmistrza.) Mąż ów powierzył mu był swój skarb. Musiał się z żoną rozłączyć, odjeżdżając do Petersburga w jakimś pilnym interesie, w ważnej sprawie majątkowej. Polka owa wychowana w Paryżu, była z duszą i z ciałem Paryżanką. Ramballe, już... już... miał się dostać do raju, używać szczęścia w całej pełni, prześliczna kobietka przystawała bowiem na ucieczkę z Francuzem, gdy zwyciężyło w nim uczucie rycerskości; słowo honoru dane mężowi, wzięło górę nad szaloną namiętnością, i oddał żonę mężowi, nie skorzystawszy z jej skłonności ku sobie. Oddając wykrzyknął: — Uratowałem panu najpierw życie, a teraz cześć twoją!
Piotr rozmarzony winem, późną nocną porą, odszukiwał w pamięci, słuchając opowiadań rotmistrza, cały szereg własnych wspomnień. Miłość, którą czuł dla Nataszki, przedstawiła mu się teraz w obrazach rozmaitych. Porównywał mimowolnie jeden po drugim, do wypadków opisywanych mu przez rotmistrza. Gdy Ramballe opisywał wymownie ostatnią walkę stoczoną z uczuciem namiętnem, pokusą nęcącą go ku sobie, a surowemi i nieubłaganemi prawami honoru, Piotr przypomniał sobie w szczegółach najdrobniejszych swoje ostatnie spotkanie z przedmiotem jego ubóstwienia. Trzeba przyznać, chcąc oddać hołd prawdzie, że owe spotkanie, nie wywarło na niego zbyt silnego wrażenia. Zajęty czem innem, zapomniał był nawet z kretesem, że widział przelotnie Nataszkę. Obecnie spotkanie to wydawało mu się czemś niesłychanie uroczem, poetycznem i dającem wiele do myślenia: — Pójdźcie do mnie Piotrze Cyryłowiczu, poznałam was. — Zdawało mu się, że słyszy jej głos, widzi jej czarowny uśmieszek, ładny kapelusik do podróży, kosmyk włosów z wiatrem igrający. To zjawisko urocze rozczuliło go i rozrzewniło niewymownie. Gdy rotmistrz skończywszy nareszcie opis wdzięków niezrównanych pięknej Polki, spytał Piotra, czy i on poświęcił kiedykolwiek miłość świętym obowiązkom honoru i czy zazdrościł kiedy komu jego praw mężowskich? Piotr podniósł głowę, a uniesiony gwałtowną potrzebą ulżenia swemu sercu, zwierzając się z nadmiarem uczucia, które mu pierś rozpierało, zaczął tłumaczyć rotmistrzowi, że on zapatruje się na miłość z zupełnie innego stanowiska; że przez całe życie kochał i kocha jedną li kobietę, a ta kobieta nie może nigdy do niego należeć.
— Hm, hm, patrzajcież — mruknął rotmistrz.
Opowiedział szczegółowo Francuzowi jak kochał Nataszkę od jej lat dziecięcych, nie śmiąc myśleć o niej na żonę, (sądził bowiem że jest dla niego za młodą); on zaś był wtedy dzieckiem nieprawem, bez nazwiska i majątku. Jak później spadł na niego i tytuł i wielki majątek, wraz z świetnem w świecie stanowiskiem, i wtedy jeszcze, kochał ją tak namiętnie i czuł się o tyle niższym od niej, a ją stawiał tak wysoko, że zdawało mu się niepodobieństwem, ażeby mogła go pokochać. Zatrzymał się w tem miejscu, pytając rotmistrza, czy go rozumie? Ramballe wzruszył miłosiernie ramionami, prosząc żeby dalej mówił.
— Phi! miłość platoniczna... mgły... chmury... to nie przy mnie pisane... ale mów dalej mój drogi — zamruczał.
Czy wino skłoniło go do takiego wylania się z uczuciami najtajniejszemi, przed zupełnie mu obcym człowiekiem? Czy pewność, że Ramballe nigdy w życiu tych osób nie zobaczy? Dość na tem, że otworzył przed nim serce na oścież. Opowiedział mu całą swoją historję, plącząc językiem, z wzrokiem błędnym, utkwionym w jakąś dal nieokreśloną. Dodał do tej spowiedzi szczegóły swojego nieszczęśliwego małżeństwa, miłości dla Nataszki, jego najlepszego przyjaciela i jak został tamten przez nią zdradzony. Zakończył opisaniem swoich z nią stosunków, od owej chwili nieszczęsnej i ostatniego z nią spotkania gdy z Moskwy wyjeżdżała. Nawet, przyciśnięty po trochę pytaniami Ramballe’a, wyznał mu jak się nazywa i jak wysokie zajmuje stanowisko w swoim kraju. To najbardziej uderzyło Francuza, z całego rozwlekłego opowiadania, że Piotr posiadając w Moskwie dwa pyszne pałace, porzucił takowe, aby mieszkać w takiej dziurze i przebrany za prostego mużyka.
Noc wonna i ciepła kończyła się prawie, mając ustąpić miejsca światłu dziennemu, gdy wyszli razem na świeże powietrze. Na lewo można już było dojrzeć pierwsze błyski pożaru, który miał wkrótce ogarnąć całą Moskwę. Na prawo, bardzo wysoko po nad ich głowami, świecił księżyc w pełni. Na przeciw niego, na drugim końcu widnokręgu lśniła swoim ognistym warkoczem kometa, której pojawienie się tajemnicze, Piotr wiązał w duszy z poznaniem swojej gwałtownej miłości dla Nataszki. Stary Gierassim, kucharka i dragoni francuzcy stali również przed domem. Echo roznosiło szeroko i daleko wybuchy ich śmiechu, że się tak nawzajem nie mogą porozumieć, mówiąc dwoma odmiennemi językami. W końcu zwrócili wszyscy uwagę na owe błyski złowrogie, strzelające to tu, to tam w górę, ognistemi językami. Nie widzieli jednak w tem nic groźnego. Brali to po prostu za ogniska żołnierzów obozujących pod gołem niebem. Wpatrując się w to niebo gwiaździste, w księżyc, w kometę, w łunę pokrywającą gdzie niegdzie widnokrąg purpurą, Piotr uczuł się głęboko wzruszonym.
— Jakie to wszystko cudownie piękne — szepnął. — Czyż potrzeba czego więcej człowiekowi na tym świecie? — Nagle przypomniał sobie zbrodniczy zamiar i byłby upadł tak mu się głowa zawróciła, gdyby się nie był schwycił koła od płotu. Porzucił natychmiast swego nowego przyjaciela, wcale się z nim nie żegnając, a wróciwszy do gabinetu, upadł na twardą kanapę i zasnął natychmiast.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Lew Tołstoj i tłumacza: anonimowy.