Wojna i pokój (Tołstoj, 1894)/Zakończenie/II

<<< Dane tekstu >>>
Autor Lew Tołstoj
Tytuł Wojna i pokój
Tom IX
Wydawca J. Czaiński
Data wyd. 1894
Druk J. Czaiński
Miejsce wyd. Gródek
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Война и мир
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom IX
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


II.

Pod wiosnę w roku 1814, odbył się ślub Mikołaja Rostowa, z księżniczką Bołkońską i państwo młodzi wyjechali do Łysych-Gór z hrabiną Rostow i nieodstępną od jej boku Sonią. W Mikołaju rozwinęły się genjalne zdolności agronomiczno-administracyjne. Pracując wytrwale, wglądając sam w szczegół najdrobniejszy, mimo że nie wdawał się w żadne modne wymysły i gospodarował po staremu „po chłopsku“, jak się często sam wyrażał, od lat czterech pospłacał wszystkie swoje dłużki a nawet oddał szwagrowi 30.000 rubli, zaciągnięte po śmierci ojca. Zajmywał się również najtroskliwiej polepszeniem bytu swoich poddanych. Tylko dla leniuchów był nieubłaganym, karcąc surowo każdy objaw podobny. Wtedy nie pomagało nawet wstawienie się żony za delikwentem. Mąż unosił się gniewem, odpowiadając szorstko: — „Że się na tem nie rozumie i miesza się nie w swoje rzeczy“.
Jeżeli czasem aby zbadać jego sposób myślenia, pochwaliła go, że tak dba o dobrobyt swoich poddanych, wtedy odrzucał niecierpliwie:
— Nic a nic mię te chamy nie obchodzą, i nie dla nich pracuję. Takie głupie czułostkowości i filantropijne poświęcanie się dla dobra bliźnich, mogą li mieścić się w ciasnej kobiecej mózgownicy. Idzie mi o to, żeby dzieci nasze nie były kiedyś żebrakami, i żebym moją pracą przysporzył im majątku. Obecnie moim celem jest jak ci wiadomo wykupienie Otradnoe, mojego gniazda rodzinnego. Do tego wszystkiego trzeba pracy wytrwałej, ładu, porządku, karności i sprawiedliwości. Skoro chłop zubożeje, będzie głodny i goły, niema porządnego pociągu z wołów, czy koni, nie będzie pracował ani na mnie, ani na siebie samego.
Czy rzeczywiście wyświadczał innym dobrodziejstwa, tak nieświadomie, w celach samolubnych, czy tylko wstydził przyznać się do czulszych uczuć? Faktem było atoli, że majątek rósł mu w rękach; chłopstwo okoliczne cisnęło się do niego z prośbą żeby ich powykupywał, a jeszcze długo została po nim tradycja: — Że był tęgim gospodarzem, jakiego szukać na sto mil w około! Myślał i o swojem dobru; żeby chłop miał co jeść i w co się przyodziać, nie psuł poddanych, ale jeżeli i ukarał, to zawsze po ojcowsku i z całą sprawiedliwością.
Co czasem doprowadzało Marję do rozpaczy to zła nawyczka Mikołaja wyniesiona z pułku: wielka skłonność do bicia tak sług dworskich jak i poddanych, skoro który co przeskrobał. Zrazu w pierwszym roku małżeństwa, nie widział w tem nic zdrożnego, sądząc nawet, że to należy do przymiotów pana domu energicznego, i sprężystego. Później atoli, pewien wypadek wpłynął na niego, i zmienił jego zapatrywania na tę sprawę. Kazał raz przyprowadzić przed siebie wójta z Boguczarewa, (następcę zmarłego Drona,) którego pomawiano nie bez podstawy, o rozmaite nadużycia i obdzieranie chłopów. Mikołaj przyjął go na ganku, a na pierwsze słowa delikwenta, któremi chciałby był się wykręcić chytrze i obleśnie, odpowiedział gradem obelg i przekleństw dosadnych, okładając go w dodatku pięścią, gdzie się udało. Gdy w chwilę później wrócił do pałacu na śniadanie, zastał żonę siedzącą nad krosienkami, z głową spuszczoną. Opowiedział jej jak zazwyczaj, co robił przez ranek, a między innemi wspomniał i o historji z wójtem.
Marja to bladła to czerwieniała, zachowując dalej milczenie.
— A to łotr bezczelny! — zawołał, zapalając się coraz bardziej własnemi słowami. — Żeby choć był się szczerze przyznał do złodziejstwa. Ale hultaj zaczął kłamać, aż mu się z czupryny kurzyło!... A tobie co, kochana Maryniu?...
Podniosła na niego oczy załzawione, siląc się daremnie na wydobycie głosu z piersi ścieśnionej. Spuściła znowu głowę.
— Co ci duszyńko? — mąż spytał powtórnie. Łzy dodawały wdzięku Marii. Nie płakała nigdy ze złości, ani z powodu cierpień fizycznych. Łzy jej pochodziły z uczucia bezmiernej litości lub bolu serdecznego. A wtedy oczy jej stawały się dziwnie słodkiemi i promienistemi, nadając jej urok nieprzezwyciężony, któremu nikt się nigdy nie mógł oprzeć. Na to pytanie zalała się łzami.
— Widziałam wszystko, Mikołciu... Wiem że zawinił... dla czegoś go jednak tak niemiłosiernie...? — Nie dokończyła, zasłaniając twarz oburącz.
Mąż zamilkł, cały zapłoniony i targając wąs niecierpliwie, oddalił się od niej przemierzając pokój szerokiemi krokami. Domyślił się dla czego płacze, nie widział jednak nic zdrożnego w nawyczce, która od lat tylu stała się u niego prawie drugą naturą. Nie przyznał zrazu słuszności żonie, uważając to po prostu za słabostki kobiece, niegodne ducha prawdziwie męzkiego. Gdyby jednak ona słusznie mu to wyrzucała? W niepewności spojrzał na tę twarz ukochaną a cierpiącą i zapłakaną z jego przyczyny. Teraz zrozumiał że zawinił w obec niej i w obec siebie samego.
Duszyńko! — słodko przemówił. — To mi się więcej nie zdarzy, przysięgam!... Nigdy!... — głos mu drżał wzruszeniem, niby dzieciakowi proszącemu o przebaczenie, gdy co zmaluje.
Łzy wytrysły jeszcze obficiej z ócz żony. Porwała męża za rękę i do ust ją przycisnęła.
— Kiedy ci pękł onyks z kameą? — spytała, chcąc zmienić treść rozmowy. Nosił piękny złoty sygnet z głową Laookona, rzniętą misternie w kamieniu.
— Dziś z rana Maryniu, gdym okładał pięścią wójta z Boguczarewa. Niechże mi odtąd przypomina ten kamień pęknięty, słowo dane dobrowolnie!
Odtąd ilekroć czuł, że go gniew porywa, a pięście zaciskają się mimowolnie, obracał szybko sygnet na palcu, spuszczając oczy na kamień pęknięty. Czasem jednak brała górę nawyczka nad silnem postanowieniem. Wtedy spowiadał się szczerze przed żoną z chwili uniesienia, odnawiając za każdym razem solenną obietnicę:
— Ty musisz mną pogardzać na pewno Maryniu, że nie umiem panować nad własnemi namiętnościami, co? — dodawał ze skruchą.
— Najlepiej odejść mój drogi — odpowiadała z czułością wybaczliwą — gdy nie jesteś w stanie pohamować się w gniewie.
Szlachta okoliczna ceniła wysoko przymioty Mikołaja, ale nie miał tego miru między nią, co jego ojciec nieboszczyk. Ani ich bawił, ani nie zajmywał się ich sprawami. Gospodarował zawzięcie, a w chwilach wolnych od pracy, polował namiętnie po dniach całych, tylko ze swoimi własnymi strzelcami. Zresztą najmilej mu było w domu przy żonie, w której odkrywał z dnia na dzień nowe skarby czułości i rozumu niezwykłego. Węzły łączące ich coraz się bardziej zacieśniały. Jeszcze przed ślubem Mikołaj oskarżając sam siebie, a z całem uznaniem dla Soni, opowiedział wszystko narzeczonej, prosząc aby była dobrą i życzliwą dla jego bliskiej krewnej. Żona zrozumiała winę męża. Wyobraziła sobie, że jej majątek musiał bądź co bądź ku niej szalę przeważyć w obec Soni, była zawsze niepewną i zażenowaną. Nie mogąc nic jej zarzucić, starała się ją pokochać. Nie mogła jednak tego potrafić. Czasem nawet czuła w sercu prawie nienawiść dla biednej sieroty. Przyznała się raz szczerze do tego przed Nataszką, wyrzucając sobie surowo krzyczącą niesprawiedliwość.
— Przypominasz sobie Maryniu — ta odpowiedziała — pewien ustęp w Ewangelji, odnoszący się najzupełniej do Soni położenia?
— Któryż naprzykład? — spytała Marja zdziwiona.
— W którym jest mowa: — „Dodanem będzie bogaczowi, a temu kto ubogi, zabiorą jeszcze i to co posiadał“. — Ona jest tym ubogim, któremu wszystko zabrano. Dla czego? Nie pojmuję!... Może dla tego, że w niej niema cieniu samolubstwa... Koniec końców, niczego jej nie zostawiono... Przyznam ci się, że czasem żal mi jej okrutnie. Niegdyś pragnęłam gorąco, żeby ją poślubił Mikołaj... przeczuwając atoli, że do tego nigdy nie przyjdzie. Biedaczka jest owym „kwiatem bezpłodnym“ z Ewangielji. Zdaje mi się jednak czasami, że nie czuje tego tak, jak my byłybyśmy uczuły na jej miejscu.
Marja wytłumaczyła wprawdzie bratowej, że ów tekst z Ewangielji odnosi się zupełnie do czego innego. Patrząc jednak na Sonię, musiała przyznać słuszność słowom Nataszki. Zdawało się rzeczywiście że Sonia wcale nie pojmuje jak przykrem jest jej położenie. Przywiązała się raczej do ogniska domowego, niż do samych członków tej rodziny, na wzór kota.
Obsługiwała i pielęgnowała hrabinę najtroskliwiej, pieściła, bawiła i obszywała dzieci Mikołaja. Była zawsze gotową do wszelkich usług, dla każdego. Aby oddać hołd prawdzie, musimy stwierdzić że przyjmowano to, jako coś zupełnie naturalnego, nie poczuwając się nawet do zbytecznej wdzięczności.
Pałac w Łysych-Górach nie był już tak utrzymany jak za życia starego księcia. Nie brakowało tam jednak pokojów gościnnych, urządzonych bez wykwintów niepotrzebnych, ale z wszelkiemi wygodami. To też najbliższa rodzina Rostowów i Bołkońskich, przesiadywała w pałacu całemi miesiącami, wiodąc życie ciche, spokojne, patryarchalne, które raz na rok, na imieniny gospodarza, według odwiecznej tradycji, w dniu św. Mikołaja, przerywał zjazd nader liczny całego sąsiedztwa, do stu osób co najmniej. Wtedy tylko występywano z dawną okazałością, wino lało się strumieniem, kapela przygrywała hucznie biesiadnikom, a moździerze grzmiały przy wiwatach.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Lew Tołstoj i tłumacza: anonimowy.