<<< Dane tekstu >>>
Autor Honoré de Balzac
Tytuł Zlecenie
Pochodzenie Honoryna; Studjum kobiety; Pani Firmiani; Zlecenie
Wydawca Bibljoteka Boya
Data wyd. 1935
Druk Zakłady Wydawnicze M. Arct S. A.
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Tadeusz Boy-Żeleński
Tytuł orygin. Le Message
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
Artykuł w Wikipedii Artykuł w Wikipedii



ZLECENIE



Zawsze miałem ochotę opowiedzieć historję prostą i prawdziwą, której słuchając, młody człowiek i jego kochanka, zdjęci lękiem, wtuliliby się wzajem w swoje serca, jak dwoje dzieci tuli się do siebie ujrzawszy węża na skraju lasu. Choćbym miał nawet osłabić zainteresowanie czytelników lub uchodzić za samochwała, oznajmiam na wstępie cel tej opowieści. Odegrałem pewną rolę w tym dramacie niemal że pospolitym; jeżeli was nie zajmie, będzie to w równym stopniu moja wina co wina autentycznej prawdy. Często rzeczy prawdziwe są, piekielnie nudne. Połowa talentu polega na tem, aby umieć wybrać z prawdy to, co może stać się poezją.
W r. 1819 jechałem dyliżansem z Paryża do Moulin. Stan mej sakiewki kazał mi podróżować na imperjałce. Jak wam wiadomo, Anglicy uważają miejsca w tej napowietrznej części wehikułu za najlepsze. W pierwszym etapie drogi znalazłem tysiąc racyj aby podzielić to mniemanie naszych sąsiadów. Młody człowiek, widocznie nieco Bogatszy odemnie, wdrapał się z własnej ochoty obok mnie na tę ławeczkę. Przyjął moje argumenty życzliwym uśmiechem. Niebawem, zgodność wieku, poglądów, wspólne zamiłowanie do świeżego powietrza, do pięknych widoków które odkrywaliśmy w miarę jak ciężki wehikuł posuwał się naprzód, wreszcie jakaś nieokreślona instynktowna sympatja, zrodziły między nami ową szybką zażyłość, której podróżni poddają się tem łatwiej, ile że to przelotne uczucie niedługo ma przeminąć i nie obowiązuje do niczego na przyszłość.
Nie zrobiliśmy ani trzydziestu mil, a już mówiliśmy o kobietach i o miłości. Ze wszystkiemi ostrożnościami wymaganemi w podobnej materji, rozmowa zeszła oczywiście na nasze kochanki. Młodzi obaj, byliśmy obaj dopiero przy kobiecie w pewnym wieku, to znaczy między trzydziestym piątym a czterdziestym rokiem. Och! poeta któryby nas słuchał od Montargis do nie wiem już której stacji, zanotowałby słowa bardzo płomienne, czarujące portrety i bardzo słodkie zwierzenia! Nasze wstydliwe obawy, nasze milczące okrzyki i płoniące się jeszcze spojrzenia, miały wymowę, której naiwnego czaru nie odnalazłem już później. To pewna, iż trzeba zostać młodym aby rozumieć młodość.
Zrozumieliśmy się tedy doskonale we wszystkich zasadniczych punktach uczucia. Przedewszystkiem, zaczęliśmy od niezłomnego ustalenia faktu, że niema nic głupszego w świecie niż metryka; że niejedna kobieta czterdziestoletnia jest młodsza od innej dwudziestoletniej, i że ostatecznie kobieta ma naprawdę tyle lat na ile wygląda. Ta teorjia nie stawia kresu miłości; toteż pływaliśmy z najlepszą wiarą w oceanie bez kresu. Wreszcie, skoro każdy z nas odmalował swoją kochankę jako młodą, uroczą, oddaną, hrabinę, osobę pełną smaku, inteligentną, sprytną; skorośmy je wyposażyli ładną nóżką, atłasową pachnącą skórą, przyznaliśmy się obaj, on że jego pani X. ma lat trzydzieści osiem, ja zaś że ubóstwiam czterdziestolatkę. Poczem, wyzbywszy się fałszywej obawy, czując się pobratymcami w miłości, podjęliśmy w najlepsze nasze zwierzenia. Licytowaliśmy się na dowody uczucia. Jeden zrobił raz dwieście mil, aby widzieć swoją lubą przez, godzinę. Drugi naraził się na to że wezmą go za wilka i zastrzelą, aby się znaleźć w parku na nocnej schadzce. Słowem, wszystkie szaleństwa młodości! O ile miło jest przypominać sobie minione niebezpieczeństwa, czy nie równie słodko jest wspominać minione rozkosze: to znaczy kosztować ich dwa razy. Opowiadaliśmy sobie wszystko: wielkie i małe przeciwności, upojenia, nawet koncepty. Hrabina mego przyjaciela zapaliła raz cygaro aby mu zrobić przyjemność; moja przyrządzała mi czekoladę i nie spędziła ani dnia bez listu albo widzenia; jego pani mieszkała u niego trzy dni, narażając się na ruinę opinji; moja zrobiła jeszcze lepiej, albo gorzej, jeśli wolicie. Mężowie ubóstwiali zresztą nasze hrabiny; byli niewolnikami wdzięku, jaki posiadają wszystkie kochające kobiety; że zaś są głupsi ponad przeciętną miarę mężowską, dają nam pokosztować tylko tyle niebezpieczeństw, ile trzeba aby zaostrzyć nasze przyjemności. Och! jakże szybko wiatr unosił nasze słowa i nasze wesołe śmiechy!
Skorośmy przybyli do Pouilly, przyjrzałem się bardzo uważnie memu nowemu przyjacielowi. Uwierzyłem bez trudu, że można go szczerze kochać. Wyobraźcie sobie młodego człowieka średniego wzrostu ale doskonale zbudowanego, z twarzą ujmującą i pełną wyrazu. Włosy miał czarne a oczy niebieskie, usta lekko zaróżowione, zęby białe i równe. Interesująca bladość przydawała wdzięku delikatnym rysom, sinawa zaś obwódka okalała zlekka jego oczy, niby u rekonwalescenta. Dodajcie do tego białe i zgrabne ręce, pielęgnowane jak ręce ładnej kobiety, wykształcenie, dowcip, a przyznacie bez trudu, że mój towarzysz mógł przynieść zaszczyt hrabinie. Niejedna zresztą młoda panienka chciałaby go za męża, bo był wicehrabią, i miał jakieś dwanaście do piętnastu tysięcy franków renty, nie licząc nadzieji.
O milę za Pouilly, dyliżans wywrócił się. Mój nieszczęśliwy towarzysz, chcąc się ratować, skoczył na świeżo zorane pole, miast uczepić się ławeczki, jak ja uczyniłem, i poddać się upadkowi. Czy wziął zły rozmach, czy się poślizgnął, nie wiem jak się to stało, dość że wehikuł runął na niego i zmiażdżył go. Przenieśliśmy go do chaty wieśniaczej. Wśród jęków jakie wydzierały mu jego okropne bóle, zdołał mi dać pewne zlecenie, które, jako ostatnie życzenie umierającego, stało się dla mnie świętem. W męczarniach konania, biedny chłopiec dręczył się, z całą młodzieńczą naiwnością, ciosem jakim byłoby dla jego kochanki, gdyby się dowiedziała nagle o jego śmierci z dziennika. Prosił mnie, abym sam udał się oznajmić jej o tem. Następnie, kazał mi poszukać kluczyka, który nosił na wstążce jak relikwię na piersiach. Znalazłem ten kluczyk, nawpół wbity w ciało. Umierający nie wydał najmniejszej skargi, kiedy, najostrożniej jak mogłem, wyciągałem kluczyk z rany jaką mu zadał. W chwili gdy kończył udzielać mi wskazówek, potrzebnych aby znaleźć u niego w domu, w Charité-sur-Loire, listy pisane doń przez kochankę, zaklinając mnie abym je jej oddał, utracił mowę w pół zdania: ale ostatni gest dał mi do zrozumienia, że nieszczęsny klucz będzie zakładem mojej misji wobec jego matki. Zmartwiony że nie może wyrzec ani słowa podzięki, nie wątpił bowiem o mojem oddaniu, popatrzył na mnie błagalnie, pożegnał mnie drgnieniem rzęs, pochylił głowę i umarł. Śmierć jego była jedynem nieszczęściem wynikłem z upadku dyliżansu. A i to jest trochę z jego winy, mówił konduktor.
W Charité dopełniłem ustnego testamentu biednego podróżnego. Matki, szczęściem dla mnie, nie było. Musiałem wszakże ścierpieć boleść starej służącej, pod którą nogi się ugięły kiedy jej opowiedziałem śmierć młodego pana. Padła wpółmartwa na krzesło, widząc ten klucz jeszcze splamiony krwią; że jednak byłem cały pochłonięty tragiczniejszem cierpieniem, cierpieniem kobiety której los wydziera ostatnią jej miłość, zostawiłem starą jej lamentom, i zabrałem szacowną korespondencję, starannie opieczętowaną przez mego jednodniowego przyjaciela.
Zamek, w którym mieszkała hrabina, był o osiem mil od Moulins; w dodatku trzeba było zrobić kilka mil w bok od gościńca. Niełatwo mi było wywiązać się z mego poselstwa! Przez zbieg okoliczności, którego niema celu wyjaśniać, miałem tylko tyle pieniędzy, ile było trzeba aby dotrzeć do Moulins. Jednakże, wiedziony zapałem młodości, postanowiłem odbyć drogę pieszo i to idąc dość prędko aby wyprzedzić złą wiadomość która biegnie tak szybko. Wypytałem się o najkrótszą drogę i udałem się ścieżkami przez Bourbonnais, niosąc, można powiedzieć, śmierć na swoich barkach. W miarę jak się zbliżałem do zamku Montpersan, byłem coraz bardziej przerażony mą osobliwą pielgrzymką. Wyobraźnia moja roiła tysiąc możliwości. Snułem wszystkie domniemane sytuacje w jakich mogę spotkać hrabinę de Montpersan, lub, aby się dostroić do poetyki romansów, najukochańszą Julję młodego podróżnego. W każdym gaiku, w każdym rozdole powtarzała się scena Sozjasza[1] z latarnią, której zdaje sprawę z przebiegu bitwy. Na hańbę mego serca, myślałem zrazu tylko o mojem zachowaniu się, o inteligencji, delikatności, jakie miałem rozwinąć; ale kiedy byłem już blisko, posępna świadomość przeszyła duszę jak uderzeniem piorunu, który pruje i rozdziera zasłonę szarych chmur. Cóż za straszna wieść dla kobiety, która, cała pochłonięta w tej chwili swym młodym kochankiem, spodziewa się z godziny na godzinę niewysłowionych rozkoszy, zadawszy sobie tysiąc trudów aby go ściągnąć legalnie do siebie! Było jakieś okrutne miłosierdzie w tem poselstwie śmierci. Toteż szedłem szybko, brnąc w miękkiej ziemi, zawalany błotem. Dotarłem niebawem do wielkiej aleji kasztanowej, u której wylotu ściany zamku Montpersan rysowały się na niebie niby ciemne chmury o jasnych i poetycznych konturach. Kiedy przybyłem do bramy, zastałem ją otwartą. Ta nieprzewidziana okoliczność zniweczyła mój plan i moje kombinacje. Mimo. to, wszedłem śmiało. Niebawem opadły mnie dwa psy, ujadające jak prawdziwe kundle wiejskie. Na ten hałas przybyła służąca; skoro zaś jej powiedziałem, że chcę mówić z panią hrabiną, wskazała mi gęstwę angielskiego parku okalającego zamek i odparła:
— Pani jest tam...
— Dziękuje, rzekłem ironicznie. Przy jej tam, mogłem błądzić dwie godziny po parku.
Ładna dziewczynka z krętemi włosami, z różowym paskiem, w białej marszczonej sukience, nadbiegła w tej chwili; usłyszała pytanie i odpowiedź. Na mój widok, znikła, wołając z dziecinnym sprytem:
— Mamo, mamo, jakiś pan chce z tobą mówić.
Udałem się za nią przez kręcące się aleje, podążając za skokami białej sukienki, która, podobna do błędnego ognika, wskazywała mi drogę.
Trzeba powiedzieć wszystko. Przy ostatnim krzaku w alej i, poprawiłem kołnierz, oczyściłem mój Uchy kapelusz i spodnie połą surduta, surdut rękawami, a rękawy jeden drugim; następnie zapiąłem się starannie, aby ukazać surdut w najkorzystniej szem świetle, wreszcie spuściłem spodnie na buty, artystycznie oczyszczone w trawie. Dzięki tej gaskońskiej toalecie, miałem nadzieję nie być wziętym za włóczęgę; ale kiedy dziś sobie wspomnę ten moment mej młodości, śmieję się czasem z samego siebie.
Naraz, w chwili gdy starałem się przybrać odpowiednią minę, na zakręcie zielonego wzgórza, wśród kwiatów oświeconych gorącem! promieniami słońca, ujrzałem Julję i jej męża. Dziewczynka trzymała matkę za rękę: łatwo było spostrzec, że hrabina przyśpieszyła kroku, słysząc zagadkowy wykrzyknik córki. Zdziwiona widokiem nieznajomego, który się jej kłaniał dość niezręcznie, zatrzymała się, przywitała mnie wyrazem chłodnej grzeczności, oraz rozkoszną minką, która wyrażała wszystkie jej zawiedzione nadzieje. Próżno szukałem któregoś z tak pracowicie przygotowanych frazesów. Przez moment zobopólnego wahania mąż zdążył się zjawić. Tysiąc myśli oblegało mnie w tej chwili. Ratując sytuację, wybąkałem parę dość niemądrych słów, pytając czy istotnie mam zaszczyt mówić z hrabiostwem de Montpersan. Ceregiele te pozwoliły mi osądzić jednym rzutem oka i zanalizować z rzadką w moim wieku przenikliwością parę, której samotność miałem tak brutalnie zmącić. Mąż był typem owego szlachcica, który jest dziś najpiękniejszą ozdobą prowincji. Miał wielkie trzewiki o grubych podeszwach; wspominam je na czele, ponieważ uderzyły mnie bardziej jeszcze niż czarny spłowiały surdut, wytarte spodnie, znoszony krawat i sflaczały kołnierz u koszuli. Było w tym człowieku coś z biurokraty; cała powaga mera okręgu, którego władzy nic się nie oprze, oraz cierpkość kandydata na posła, wciąż przepadającego od roku 1816; niepojęta mieszanina chłopskiego rozsądku i głupoty; żadnych form ale pycha bogacza; wiele uległości wobec żony, ale poczucie własnego panowania, gotowość spierania się o drobiazgi, bez żadnej troski o rzeczy ważne. Pozatem twarz zużyta, pomarszczona, ogorzała; skąpe szpakowate włosy, długie i gładko zaczesane, oto człowiek. Ale hrabina! och! cóż za uderzający kontrast stanowiła z mężem! Była to nieduża kobietka szczupła i zręczna, z cudowną figurą, tak drobna i delikatna że człowiek bałby się ją złamać biorąc ją w ręce. Miała białą muślinową suknię, na głowie ładny czepeczek z różowemi wstążeczkami, różowy pasek, chusteczkę tak rozkosznie wypełnioną ramionami i pełnemi wdzięku okrągłościami, że na ich widok rodziło się w sercu nieodparte pragnienie posiadania. Oczy miała czarne, żywe, wyraziste, ruchy wdzięczne, nóżkę śliczną. Stary wyjadacz nie dałby jej więcej niż trzydzieści lat, tyle było młodości w jej czole i rysach. Co się tyczy charakteru, zdawało mi się że ma zarazem coś z hrabiny de Lignolles i z margrabiny de B..., dwóch typów kobiecych zawsze żywych w pamięci młodego człowieka, o ile czytał romans Louveta. Przeniknąłem błyskawicznie tajemnice tego stadła i powziąłem dyplomatyczne postanowienie godne starego ambasadora. Był to może jedyny raz w życiu, kiedy miałem takt i zrozumiałem na czem polega zręczność dworaków lub światowców.
Od czasu tych beztroskich dni, musiałem staczać zbyt wiele bitew, aby móc obmyślać najdrobniejsze postępki i przestrzegać we wszystkiem wymagań etykiety i dobrego tonu, paraliżujących najszlachetniejsze popędy.
— Panie hrabio, chciałbym z panem pomówić na osobności, rzekłem z tajemniczą miną, cofając się kilka kroków wstecz.
Udał się za mną. Julja zostawiła nas samych i oddaliła się niedbale, jak kobieta pewna iż dowie się tajemnic męża gdy zechce. Opowiedziałem zwięźle hrabiemu śmierć mego towarzysza podróży. Wrażenie, jakie ta nowina sprawiła na nim, dowiodła że miał sporo sympatji dla swego współpracownika; to odkrycie dodało mi śmiałości.
— Żona będzie w rozpaczy, wykrzyknął; trzeba będzie wiele ostrożności, aby ją powiadomić o tym nieszczęśliwym wypadku.
— Panie hrabio, rzekłem, zwracając się najpierw do pana, spełniłem obowiązek. Nie chciałem dopełnić misji, poruczonej mi przez nieznajomego do pani hrabiny, nie uprzedziwszy pana o tem; ale powierzano mi rodzaj honorowego fideikomisu, sekretu którym nie wolno mi rozrządzać. Wedle wysokiego pojęcia jakie zmarły dał mi o pańskim charakterze, pomyślałem, że pan się nie sprzeciwi temu, abym dopełnił jego ostatniego zlecenia. Pani hrabina będzie mogła złamać pieczęć milczenia które mi nałożono.
Słysząc ten komplement, szlachcic pokiwał życzliwie głową. Odpowiedział dość kulawym frazesem i zostawił mi w końcu wolne pole. Wróciliśmy. W tej chwili dzwon oznajmił obiad; zaproszono mnie, abym go podzielił. Widząc nas poważnych i milczących, Julja przyjrzała mi się z pod oka. Zdziwiona mocno iż mąż chwyta się jakiegoś błahego pozoru aby nas zostawić samych, przystanęła spoglądając na mnie tak, jak tylko kobieta umie spoglądać. Była w jej spojrzeniu cała ciekawość naturalna u gospodyni domu, która widzi obcego człowieka spadającego w jej dom jak z księżyca; były wszystkie pytania, który usprawiedliwiał osobliwy kontrast mego stroju, mojej młodości i mojej fizjognomji; następnie cała wzgarda ubóstwianej kochanki, w której oczach mężczyźni wyjąwszy jednego są niczem; były mimowolne obawy, lęk, niezadowolenie że ma niespodzianego gościa wówczas gdy chciała z pewnością zachować dla swej miłości skarb samotnego marzenia. Zrozumiałem tę niemą wymowę i odpowiedziałem smutnym uśmiechem, pełnym litości, pełnym współczucia. Patrzyłem na nią przez chwilę w całym blasku jej piękności, w pogodny dzień, w wąskiej ścieżce okolonej kwiatami. Widząc ten cudowny obraz, nie mogłem powstrzymać westchnienia.
— Ach, pani, odbyłem bardzo uciążliwą drogę, podjętą... tylko dla pani.
— Panie!... rzekła.
— Tak, pani, przybywam w imię tego który parną nazywa Julją.
Zbladła.
— Nie ujrzy go pani dzisiaj.
— Chory jest? rzekła cicho.
— Tak, odparłem. Ale, przez litość, niech pani panuje nad sobą. Mam od niego zlecenie, aby pani udzielić paru sekretów, które dotyczą pani. Niech pani wierzy, że nigdy żaden poseł nie był bardziej oddany i bardziej dyskretny.
— Co mu jest?
— A gdyby już pani nie kochał?
— Och! to niemożliwe! wykrzyknęła oblekając twarz w lekki uśmiech daleki od szczerości.
Naraz przebiegł ją dreszcz; rzuciła na mnie dzikie i nagłe spojrzenie, zaczerwieniła się i rzekła:
— Czy żyje?
Wielki Boże! Okropne słowo! Byłem zbyt młody, laby znieść jego akcent; nie odpowiedziałem i patrzyłem osłupiały na tę nieszczęśliwą kobietę.
— Panie, panie, odpowiedz pan! krzyknęła.
— Tak, pani.
— To prawda? Och, niech mi pan powie prawdę, mogę usłyszeć wszystko. Niech pan powie. Wszelki ból będzie mniej straszny niż ta niepewność.
Odpowiedziałem dwiema łzami, które wycisnął mi dziwny głos jakim wyrzekła te słowa.
Oparła się o drzewo wydając słaby krzyk.
— Pani, rzekłem, mąż idzie!
— Czyż ja mam męża?
Z temi słowami uciekła i znikła.
— No i co, obiad stygnie, wykrzyknął hrabia. Proszę pana.
Udałem się za panem domu. Zaprowadził mnie do jadalni, gdzie ujrzałem obiad podany z całym zbytkiem, do jakiego przyzwyczaiła nas kuchnia paryska. Było pięć nakryć; dwoje państwa i córeczka; moje, które miało być jego; ostatnie wreszcie dla kanonika z Saint-Denis, który, odmówiwszy benedicite, zapytał:
— Gdzież nasza kochana hrabina?
— Och, przyjdzie, odparł hrabia, który nalawszy nam skwapliwie zupę, nalał i sobie obfity talerz i załatwił się z nim nadzwyczaj szybko.
— Ho, ho, mój chłopcze, wykrzyknął kanonik, gdyby żona była tutaj, byłbyś rozsądniejszy.
— Tatuś się rozchoruje, rzekła dziewczyna filuternie.
W chwilę po tym osobliwym epizodzie gastronomicznym, gdy hrabia krajał z przejęciem sztukę jakiejś zwierzyny, weszła pokojówka i rzekła:
— Jaśnie panie, nie możemy znaleźć pani!
Na te słowa zerwałem się nagle, lękając się jakiegoś nieszczęścia. Fizjognomja moja wyrażała tak żywo moje obawy, że stary kanonik podążył za mną do ogrodu. Mąż udał się dla przyzwoitości za nami aż na próg.
— Zostańcie! zostańcie! nie bójcie się nic, krzyknął.
Ale nie poszedł za nami. Kanonik, panna służąca i ja przebiegliśmy ścieżki i trawniki parkowe, wołając, nadsłuchując, tem bardziej zaniepokojeni, iż oznajmiłem wszystkim śmierć młodego wicehrabiego. Biegnąc, opowiedziałem szczegóły nieszczęśliwego wypadku i spostrzegłem, że panna służąca bardzo jest przywiązana do pani; odczuła bowiem o wiele lepiej od kanonika pobudki mego przestrachu. Udaliśmy się nad sadzawkę, przetrząsnęliśmy wszystko, nie znalazłszy ani hrabiny ani najmniejszego śladu jej bytności. Wreszcie, kiedyśmy wracali pod jakimś murem, usłyszałem zduszone jęki wychodzące z szopy. Na wszelki wypadek wszedłem. Znaleźliśmy Julję, która, powodowana instynktem rozpaczy, zagrzebała się tam w sianie. Wiedziona jakimś nieprzepartym wstydem, ukryła głowę aby zgłuszyć swoje straszliwe krzyki. Był to szloch, płacz dziecka, ale bardziej przeszywający, boleśniejszy. Nic dla niej nie istniało już w świecie. Panna służąca wydobyła stamtąd swoją panią, która pozwoliła z sobą robić wszystko z bezwładem zdychającego zwierzęcia. Dziewczyna nie umiała powiedzieć nic, jak tylko:
— Proszę pani, proszę pani...
Stary kanonik pytał:
— Ale co jej jest? Co tobie, moje dziecko?
Wreszcie, przy pomocy panny służącej, przeniosłem Julję do jej pokoju; zaleciłem pilnie czuwać nad nią i mówić wszystkim że pani hrabina ma migrenę. Następnie, zeszliśmy obaj z kanonikiem do jadalni. Była już dobra chwila jak zostawiliśmy hrabiego, o którym przypomniałem sobie dopiero wchodząc do sieni. Dziwiła mnie jego obojętność; ale zdziwienie moje wyrosło, kiedy zastałem go siedzącego filozoficznie przy stole; zjadł prawie cały obiad, ku wielkiej radości córki, która uśmiechała się widząc jak ojciec narusza wyraźne zakazy hrabiny. Szczególną obojętność hrabiego wytłumaczył mi lekki spór, jaki wszczął się nagle między nim a kanonikiem. Hrabia był na surowej djecie, którą nakazali mu lekarze, aby go uleczyć nie pamiętam już z jakiej poważnej choroby; otóż, pod wpływem owego dzikiego żarłoctwa dość częstego u rekonwalescentów, zwierzęcy apetyt pokonał w nim wszelkie ludzkie uczucia. W jednej chwili ujrzałem naturę w całej jej prawdzie, pod dwiema bardzo różnemi postaciami, co wprowadzało nutę komizmu w najokropniejszą boleść. Wieczór był smutny. Byłem zmęczony. Kanonik zużywał całą swą inteligencję aby odgadnąć przyczynę płaczu siostrzenicy. Mąż trawił w milczeniu, zadowoliwszy się dość mglistem tłumaczeniem, jakiem hrabina usprawiedliwiła swoją słabość za pośrednictwem panny służącej, czerpiąc, o ile mi się zdaje, argumenty w sferze zwyczajnych niedomagań kobiecych. Położyliśmy się wszyscy wcześnie. Przechodząc koło sypialni hrabiny aby się udać do pokoju do którego mnie prowadził służący, spytałem nieśmiało o jej zdrowie. Poznawszy mój głos, kazała mnie wpuścić, chciała ze mną mówić; ale, nie mogąc wydobyć z siebie słowa, skinęła głową, i wyszedłem. Mimo okrutnych wzruszeń, które podzielałem z młodzieńczą szczerością, spałem twardo zmorzony forsownym marszem. Późno w nocy obudził mnie ostry zgrzyt firanki przy łóżku przesuwanej gwałtownie po pręcie żelaznym. Ujrzałem hrabinę siedzącą w nogach mego łóżka. Na twarz jej padało światło lampy, którą postawiła na stoliku.
— Czy to jest wciąż prawda, proszę pana? rzekła. Nie wiem, jak ja mogę żyć po straszliwym ciosie który mnie ugodził, ale w tej chwili czuję się spokojna. Chcę wiedzieć wszystko.
— Co za spokój, rzekłem sobie widząc przerażającą bladość jej twarzy odbijającą od ciemnych włosów, słysząc chrapliwy dźwięk głosu i zdumiony spustoszeniem malującem się we wszystkich rysach. Stała się jak liść pozbawiony ostatnich barw jesiennych. Oczy jej, czerwone i opuchłe, pozbawione wszystkich piękności, wyrażały jedynie gorzki i głęboki ból; rzekłbyś szara chmura, tam gdzie niegdyś migotało słońce.
Opowiedziałem jej poprostu, nie kładąc zbytniego nacisku na pewne zbyt dla niej bolesne okoliczności, nagły wypadek, który wydarł jej kochanka. Opisałem pierwszy dzień naszej podróży, tak wypełniony wspomnieniami ich miłości. Nie płakała, słuchała chciwie, z głową pochyloną ku mnie, jak gorliwy lekarz który śledzi chorobę. Schwyciwszy chwilę, w której zdawało mi się że całkowicie otworzyła serce swoje cierpieniu i chciała się zanurzyć w swem nieszczęściu z całym żarem jaki daje pierwsza gorączka rozpaczy, wspomniałem o obawach które dręczyły biedaka; powiedziałem jej jak i dlaczego obarczył mnie tem smutnem zleceniem. Oczy jej obeschły wówczas w posępnym płomieniu, który strzelił z najgłębszych sfer duszy. Zdołała zblednąć jeszcze. Kiedy jej podałem listy schowane pod poduszką, wzięła je machinalnie; poczem zadrżała gwałtownie i rzekła bezdźwięcznym głosem:
— A ja paliłam jego listy! Nie mam nic po nim! nic! nic!
Uderzyła się silnie w czoło.
— Pani, rzekłem.
Zwróciła ku mnie głowę konwulsyjnym ruchem.
— Uciąłem mu, mówiłem dalej, pukiel włosów: oto jest.
I podałem jej ten ostatni, ten niezniszczalny strzęp człowieka którego kochała. Ach, gdybyście uczuli jak ja palące łzy, które spadły wówczas na moje ręce, wiedzielibyście co to jest wdzięczność, doraźna wdzięczność! Uścisnęła mi ręce i zduszonym głosem, z oczyma błyszczącemi od gorączki, ze spojrzeniem w którem jej mizerne szczęście błyszczało poprzez okropne cierpienia, rzekła:
— Pan kocha! Niech pan będzie zawsze szczęśliwy! niech pan nie straci tej, która jest panu droga!
Nie dokończyła, uciekła ze swoim skarbem.
Nazajutrz, ta nocna scena, pomieszana z memi snami, wydała mi się również snem. Aby się przekonać o bolesnej rzeczywistości, trzeba było abym szukał daremnie listów pod poduszką. Byłoby bezcelowe opowiadać wydarzenia następnego dnia. Spędziłem kilka godzin z Julją, którą mi tak wychwalał mój towarzysz podróży. Najdrobniejsze słowa, gesty, postępki tej kobiety dowodziły szlachetnej duszy, delikatności uczuć, które czyniły z niej jedną z owych tak rzadkich na tej ziemi istot stworzonych dla miłości i poświęcenia. Wieczorem hrabia de Montpersan sam odwiózł mnie do Moulins. Skorośmy tam przybyli, rzekł do mnie lekko zakłopotany:
— Proszę pana, jeżeli nie będzie nadużyciem pańskiej uprzejmości i wyzyskiwaniem grzeczności nieznajomego, któremu już jesteśmy winni wdzięczność, czy byłby pan tak łaskaw oddać w Paryżu, skoro pan tam jedzie, panu de... (zapomniałem nazwiska) przy ulicy du Sentier sumy, którą mu jestem winien i której rychłego zwrotu czeka?
— Chętnie, odparłem.
I, w niewinności ducha, wziąłem rulon złota, który mi pomógł wrócić do Paryża, a który oddałem wiernie wierzycielowi pana de Montpersan.
W Paryżu dopiero, niosąc sumę pod wskazanym adresem, zrozumiałem delikatną zręczność z jaką Julja wyświadczyła mi tę usługę. Sposób, iw jaki udzieliła mi tej pożyczki, dyskrecja w stosunku do mego nazbyt widocznego ubóstwa, czyż nie mówią o genjuszu kochającej kobiety?
Cóż za rozkosz móc opowiedzieć tę przygodę kobiecie, która, strwożona, przyciśnie cię do piersi i powie: „Och, drogi mój, nie umieraj?“

Paryż, w styczniu 1832.




  1. Amfitrjon Moliera.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Honoré de Balzac i tłumacza: Tadeusz Boy-Żeleński.