[82]ŁYK KAWY
A kiedy wzmożesz czujność i już ślepniesz:
oglądasz czarne ptaki nad dachami
z cegły, jak lecą naukos w trzepocie,
podmuchem porywane i znów płasko
na dymie siwym leżące: na fali —
to jest muzyka! świeże kwiaty ślisko
opadające jak kopuła z woni,
duszące: bo to zioła wystrzyżone
z szeleszczącego sinego papieru:
sztuczne!... I żadna miłość nie ratuje.
A wtedy przyjdzie noc, jak zawierucha,
szumiąca w głowie; jako płyta z głazu,
co w huku pada na puste grobowce,
na sarkofagi, z których zmartwychwstano;
jak morze, które zwala się i pieni
nad Atlantydą, wreszcie zatopioną,
czarne i gęste, nad białą i jasną;
jako kurtyna z żelaza w teatrum
(a chór tragiczny w złotych błądzi maskach);
jak piorun sądu, jak blask reflektorów:
i nie zapomnisz! zbyt zmęczony sobą,
księżycem sennym, niebem, przełamanem
[83]
błyskawicami, nocą kryształową,
jak mroczna misa ponad srebrne gwiazdy
wzniesioną, myślą o wielkiej otchłani:
znów dłoń wyciągniesz, zlęknioną i nagą,
tę z zielonego szlamu dłoń samotną
— i zamiast palców, których nic nie wróci
(bo i cóż bywa na ziemi powrotne,
prócz jej jedynej, blado-widziadlanej,
która muzyce kładzie kres, jak posąg,
co z widnokręgiem zlał się, wniebowstąpił?) —
głaszczą cię wielkie i nietoperzowe
włochate skrzydła: podmuchy przestrzeni!
O, przytknij usta i zęby dzwoniące
do filiżanki spękanej, o, zbudź się:
już mocny wywar ścięte parzy wargi.