Śląsk polski/Rozdział II
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Śląsk polski |
Wydawca | Biblioteka Dzieł Wyborowych |
Data wyd. | 1920 |
Miejsce wyd. | Warszawa, Poznań |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Ze skromnych początków urodziła się, rozbita dziś i poniżona monarchja pruska, z bardzo skromnych. W pierwszych latach XV stulecia, w chwilach gdy Polska, rozgromiwszy na krwawych polach Grunwaldu i Tannenberga „smoka krzyżackiego“, w szeregu państw Europy wschodniej zajęła najpierwsze miejsce, łaska cesarza Zygmunta osadziła w dzisiejszej jej stolicy małoznaczną w Niemczech i świecie rodzinę Hohenzollernów, o przeszłości żadnej ale o nieograniczonej w pożądliwości cudzego ambicji. Dzięki nieopatrzności naszej rodzina ta położyła swą rękę na hołdowniczych od Zygmunta Starego Prusach Książęcych, mimo to wszystko jednak w świecie politycznym Europy nie odgrywała żadnej roli. Elektorzy Saksonji i Bawarji zaćmiewali ją swoim blaskiem. I dopiero Fryderyk Wilhelm, wielkim elektorem Brandenburskim nazwany, wzmożony terytorjalnemi nabytkami na skutek pokoju Westfalskiego, z grupy władców z którymi się nikt nie rachował, wysunął się na wybitniejszy plan.
Od tej chwili o margrabstwie Brandenburskiem zaczyna być nieco głośniej w świecie, mimo przecież, że niedługo po jego śmierci, w roku 1700, przeinacza się ono w Królestwo, przybierając nazwę pruskiego, zarówno za następcy wielkiego elektora Fryderyka jak i za jego syna Fryderyka Wilhelma, prawdziwego obłąkańca w królewskiej na głowie koronie, do roku 1740 z państwem pruskiem nie rachuje się w Europie nieledwie jeszcze nikt.
I dopiero rok ten, fortunny dla terytorjalnego jego rozrostu, nieszczęsny dla nas w kilkadziesiąt lat później, ale przedewszystkiem dla Śląska, przynosi pod tym względem radykalną zmianę: przez wstąpienie na tron jego syna, na urągowisko prawdziwej wielkości, wielkim przez Prusaków nazwanego, Fryderyka II-go.
Cynik, jakiemu podobnych mało znają dzieje, dla osiągnięcia celów swoich nie rachujący się z żadnemi moralnemi względami, myślący jedynie dniem i nocą o tem, coby się dało urwać nieopatrznym na wschodzie i zachodzie jego sąsiadom, usypiając ich czujność i łudząc udaną swoją bezinteresownością lub życzliwością, ledwie przyozdobił on miedziane swoje czoło koroną w Królewcu, zaczął pożądliwem okiem spoglądać ku południowi, w nadziei, że tam właśnie znajduje się łup, który stać się może jego udziałem, jeżeli tylko okoliczności nadejdą dla niego sprzyjające. „Jego Królewska Mość przypadek“, — jak się on zwykł był niejednokrotnie wyrażać, niedługo potem sprawdził okoliczności takie: przez wstąpienie na tron władczyni Śląska, po cesarzu Karolu VI-ym, Marji Teresy.
Młoda i niedoświadczona, osadzona na tronie przy niebycie męzkiego potomka Habsburgów którego z chwilą zejścia ze świata jej ojca Austrji zabrakło, niepewna jakiem echem w Europie odezwie się jej głos, nawołujący ludy Austrji do poddania się jej cesarskiej woli, — mogłaż ona nie być dogodną ofiarą dla poszukującego ofiar na prawo i na lewo jej północnego sąsiada? To też zaledwo tron swój on zasiadł, w jej stronę wypuścił wyostrzony dobrze w ogniu swój grot. I bez wypowiedzenia wojny, zasypując ją komplementami, zapewniając o przyjaźni swojej, jak ryś z zasadzki wpadł ze zbrojnemi swojemi kohortami na Śląsk, i choć osobiście, jako wódz ich skompromitował się tchórzostwem i niedołęstwem, w stosunkowo krótkim czasie zagrabił go jej nieledwie doszczętnie. Kiedy więc w lipcu 1742 roku, zmuszona niepowodzeniami, drżącą od gniewu i wstrętu ręką podpisać zmuszoną ona została z nim pokój, małą tylko cząstkę tej prowincji zdołała uratować dla państwa swojego, ustępując mu olbrzymi jej obszar na wyłączną dla parwenjuszowskiego jego mocarstwa własność.
Dokonał się więc tym sposobem podział tej piastowskiej dzielnicy, rozczłonkowane zostało to co właściwie od zarania dziejów żyło w łączności, — a pierwszem co najboleśniej dotkniętem przez to zostało, była jeśli nie na całym jej obszarze to na znacznej przecież onej części, jej polskość. Ta przedewszystkiem w najboleśniejszy sposób uczuła podziału tego wpływ. Koszta zaboru Śląska rabusiowskiego opłaciła, że się tak wyrażę, z własnej szkatuły. Kto zna historję Prus, ich metody, by tuczyć się obcem ciałem, wchłaniać w organizm swój, wszystko organizmowi temu obce, nie zadziwi się, że tak się stało.
Szatańskie dzieło, by zatrzeć na Śląsku to co nie niemieckiem w nim w chwili przyłączenia go do Prus było, rozpoczęło się nieledwie z chwilą, gdy ostatni żołnierz austryjacki opuścił tę prowincję. Wielki król i mąż stanu, którego moralność polegała na tem, że „zwracał młyn, ale kradł prowincje“, instynktem grabieży wyczuł, że aby utrzymać w ręku to, co ręka obcemu wydarła, potrzeba zetrzeć z tego wyróżniające je odrębne piętno. A że to piętno było przeważnie polskiem (skrawków morawskich na Raciborskiem Zaodrzu nie brał on niemal w rachubę), przeto polskości Śląska wypowiedział walkę na śmierć i życie. I przy pomocy nauczycieli ludowych, urzędników swoich i księży rzucił jej rękawicę, gniotąc ją gdzie tylko mógł i wpychając na etat mowy wymierającej.
Dzieje niekrwawe, ale od krwawych niemniej okrutne tej z nią walki, zapoczątkowanej przez tego bezwzględnego człowieka, z dokładnością całą spisane jeszcze nie zostały, kryją się dotąd, że użyję tych słów poety „w ziemi cieniach“, aby przecież o potworności jej i grozie dać czytelnikowi pojęcie wystarczy gdy powiem, iż niezależnie od założenia wkrótce po zajęciu Śląska niemieckich kolonij na całem jego polskiem południu, zabrano się planowo do szczepienia w umysły dzieci niemieckości po szkołach początkowych, do kasowania nabożeństw polskich po zborach luterańskich na Śląsku Średnim i Dolnym, do masowego nasyłania na parafje katolickie ze zniemczonego Wrocławia, księży nie władających albo wcale mową polską, albo mówiących nią w sposób urągający wprost jej wspaniałości. A jakby i tego było jeszcze mało, spadkobierców majątków włościańskich i pragnących zawrzeć śluby małżeńskie nie dopuszczano do ojcowizn i do ołtarza, o ile nie wykazali się jaką taką przynajmniej znajomością mowy, którą (warto to zaznaczyć z naciskiem) zdobywca Śląska w codziennych życiowych stosunkach wcale się nie posługiwał, i którą nawet pisząc a zapewne i myśląc po francusku demonstracyjnie, jako barbarzyńską pogardzał.
Takim więc gościńcem szedł ten, który Śląsk rozczłonkował i niemal cały włączył do swoich dzierżaw, gdy go więc w kilkadziesiąt lat potem nie stało, następcy jego nie pozostali bez cennego drogowskazu. I szli w kierunku w którym on ich zwracał, z systematycznością niepowstrzymywaną nigdy niczem; wprzęgając w wóz swój miażdżący wszystko co obcem niemieckości na Śląsku było, wszystkie żywioły świeckie i duchowne uzależnione od centralnej ich władzy w Berlinie mobilizując do zgniecenia nie ich ducha. Mogliż więc przy środkach jakiemi rozporządzali, przy bezwładności ówczesnej całej Polski rozciąganej na łożu Prokrusta przez tyranów tronujących nad Newą i ich sojuszników i współwinnych zbrodni rozbioru naszego kraju dzierżących władzę nad Dunajem i Szpreją kołami swego woza nie zmiażdżyć znacznej części tego co na Śląsku odrębnem było i odrębnem życiem chciało żyć? Jakoż to zmiażdżyli, polskość pchnęli znów ku wschodowi, zatarli charakter nasz już nie w miastach takich naprzykład jak Olawa[1] i Wrocław, ale w okolicach nawet tych miast. I gdy z zewnątrz od nas nie szedł ku Śląskowi prąd krzepiący i odżywiający, prąd niszczycielski od ich strony, ku naszej niepowetowanej szkodzie robił codziennie tam niemal swoje. Że jednak nie zrobił wszystkiego, że w połowie ubiegłego stulecia potknął się o potężne „wstręty na drodze“, i stanął, a w wielu nawet miejscowościach cofnął się ku źródłu z którego wyszedł, — owoc to błogosławionej pracy opatrznościowych kilku zaledwie ludzi, którzy niby słaby biblijny Dawid wyzwali do walki na śmierć i życie potężnego Goliata i jeśli nie powalili go na ziemię i nie starli w proch, wytrącili mu przecież niszczycielską broń z ręki, chroniąc lud, który nad wszystko umiłowali, od druzgocącej jego siły.
Zanim rozpatrzymy, co udało im się na wieczne już czasy macierzy ojczystej zachować, w krótkim zarysie zapoznajmy się z nazwiskami ich i drogami, po których szli, by to co Bóg z nami od wieków złączył, duchowo po wieczne czasy utrzymać przy nas. Byłoby niewdzięcznością, gdybyśmy zaznajomiwszy się z drogami ich w tym celu pochodu, nie zbudowali im we wdzięcznych sercach naszych pomników „od spiżu trwalszych“.