<<< Dane tekstu >>>
Autor Jan Kubisz
Tytuł Śpiewy starego Jakóba
Część Wstęp
Pochodzenie Z niwy śląskiej
Wydawca Towarzystwo Wydawnicze
Data wyd. 1902
Druk W. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Lwów
Źródło Skany na Commons
Inne Cały cykl
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


WSTĘP.

Pytasz, pacholę, czemu jestem smutny,
Dla czego życie pędzę bez uciechy?
Może ty myślisz, że mię los okrutny
Karze za jakie bezprawia i grzechy?
Lub może tęsknię za tymi, co sobie,
Życiem strudzeni, legli dawno w grobie,
Mnie zostawiwszy samego na ziemi
Z temi mojemi myślami tęsknemi?
Albo też myślisz, że się zbytnio troszczę
O ziemskich darów hojne używanie
I że bogaczom ich losu zazdroszczę
I wspaniałości w wysokim ich stanie?
O, nie pacholę, nic z tego wszystkiego!
Pan Bóg był łaskaw także dla biednego,
Ja także cząstkę z działu szczęścia wziąłem.
Zresztą, ja wiele nigdy nie pragnąłem,
Więc kontent jestem z życia własnej doli;
Lecz co innego, co innego boli!
Inne cierpienia twarz zmarszczkami zryły,

I włos siwizną całkiem przyprószyły...
I moje życie smutkiem napełniły!

Moje pacholę, patrz, w późnej jesieni
Stoi dąb w lesie silnie, rozłożyście;
Naraz nieznacznie liść się jakoś mieni,
Aż wszystko jego pożółknęło liście.
Myślisz, że liście pożółkło dla tego,
Ponieważ karmy zabrakło dla niego,
Ponieważ słońce za blado świeciło,
Ponieważ niebo piorunami biło?
Lub że robaki rdzeń życia toczyły
I jego soki żywotne wypiły?
O, nie dla tego, o, nie własne losy
Przyczyną tego pożółknienia były.
Lecz, że grad w polu wybił pełne kłosy,
I że na niwie plony się zniszczyły;
Że straszna powódź brzegi pozrywała
I wszystkie kwiaty w falach pogrzebała;
I że błoń była bezbarwna i blada,
I że powietrze bez wonnego tchnienia,
I że dokoła ni dźwięków, ni pienia;
Że cała niwa kwiecista popada
Powoli w rodzaj martwoty, omdlenia!
To wszystko widział i odczuł ból wszystek,
Więc całkiem pożółkł każdy jego listek!

I mnie tak było — bo i ja widziałem,
Co się tu działo na ojczystej ziemi;
Bo życiem całem związany z jej losem,

Uczułem wszystkie najlżejsze jej drgnienia,
Gdy na nią padał nieszczęść cios za ciosem;
Uczułem wszystek jej ból i cierpienia,
Że z tego bólu całkiem posiwiałem!
A w każdym włosie złożony z osobna
Jakiś wypadek lub zmiana żałobna;
I wszystko, co się u nas wydarzyło,
Ciężkiem się echem w mej piersi odbiło;
Wszystko, co zaszło — wyrazy ciężkimi
Tych cierpień ślady w życiu zostawiło!

Jam odczuł wszystko, bom żył każdą chwilę
Życiem mych braci, znał wszystkie ich myśli,
Znał czem upadli i czem się podnieśli.
Niekiedy stali w takiej ducha sile,
Że mi się zdało, iż oni zdobędą
I już na zawsze, na wieki posiędą
Dziedzictwo ojców; — lecz znów byłem świadkiem
Wielkiej słabości, jakiejś małodusznej
Wiary w zwycięztwo naszej sprawy słusznej,
Która to słabość kończy się upadkiem!

Pomnę — w czterdziestym ósmym roku z wiosną
Niebo zesłało nowinę radosną,
Że w naszym Śląsku pańszczyznę zniesiono;
I naród cały, jakby jedno łono,
Owiało na wskróś uczucie wolności,
Przejęło na wskróś uczucie równości!
Myślałem wtedy, że jak ptak więziony
Spróbuje skrzydeł i swobodnym lotem

Wzbije się w słońce, lecz już nigdy w strony
Swego więzienia nie zleci z powrotem;
Tak też lud śląski, powstawszy od pługa,
Którym pracował ciężko na swe pany
Jako niewolnik wzgardzony i sługa,
Wzniesie się duchem, popłynie nad łany
Ojczystej ziemi, ponad fale kłosów,
A posłyszawszy w ich szeleście losów
Swych historyę, pojmie ją i stanie
Wolnym, swobodnym na tym swoim łanie!

Ale zanadto ciężyły te pęta,
Zanadto była ta obręcz ściśnięta,
Która trzymała ducha w udręczeniu;
Zanadto chwile przeszłości utkwiły
Wszystkim w pamięci, by mieć tyle siły,
Aby się podnieść w jednem okamgnieniu!

Jak ta z Egiptu wracająca rzesza,
Lud nie zrozumiał wolności swej daru.
Więc zamiast wznieść się swym duchem do nieba,
Wśród krzyków, kłótni i szemrań i swaru,
Wołali tylko: chleba, wody, chleba!
A że nie mieli za wodza Mojżesza,
Ani pomniejszych słuchali proroków,
Wpadli w moc gorszych, niźli przedtem oków,
Bo wpadli znowu w moc ducha niewoli!
I nieszczęśliwi, do ojczystych progów
Wnieśli cześć cudzych, cześć fałszywych bogów.
Niewinne serca swych dzieci zatruli,

Bo je uczyli tym Bogom się modlić,
Bo je uczyli ohydnie znieważać
Swoje świętości, a obce poważać —
O! takie dzieci musiały się spodlić!
Widziałem nieraz, jak ludu pasterze,
Co opowiadać mieli Boże słowo
I jego święte ogłaszać przymierze,
Gardzili sprośnie ludu tego mową.
A przecież mowa jest świętem ogniwem,
Która człowieka łączy z Bogiem żywym;
Jest jako gdyby szczerozłotą czarą,
Co napełniona miłością i wiarą,
Co obfituje w wszystko wielkie, świetne,
Wszystko cnotliwe, dobre i szlachetne;
Z której na naród cały niebios płynie
Błogosławieństwo, płynie Boża łaska;
A gdy się stłucze ta czara i strzaska,
Wtedy na wieki naród taki zginie!

Och! umiłował Chrystus świat ten bardzo,
Że posłał uczniom ducha swego dary,
Aby narodów strzegli złotej czary!
A więc ci, którzy mową ludu gardzą,
Zrzucają sprośnie z czoła święte znamię!

I gdyby do cię przyszedł i pozdrowił
Cię w imię Boga i gdyby ci mówił
Takowy kapłan, że jest sługą Chrysta,
Jeźli u niego w pogardzie ojczysta
Mowa, nie wierz mu, nie wierz — on kłamie!


Widziałem nieraz, jak nauczyciele,
Którym rodzice dzieci powierzyli,
Jak skarb najdroższy — ten skarb spustoszyli;
Bowiem w serc dziatwy niewinnym kościele
Miłość do ziemi ojczystej zabili,
A to jest gorsza niż Judasza zdrada!
Bo Judasz zdradził w chwili pokuszenia,
Tylko ze zysku głupiego pragnienia,
Ale nie wstrzymał dzieła odkupienia!
A tu lud ginie wiecznie i przepada!

Albowiem miłość do ojczystej ziemi
Jest jako gdyby sznurek szczerozłoty,
Na którym wszystkie narodowe cnoty
Lśnią się i mienią perłami cudnemi.

Lecz perły prysną, kiedy się sznur starga,
A życie bez cnót splami się i zszarga!

A za wodzami lud bezwiednie kroczył,
Orał swą ziemię, zasiewał i włóczył,
I czekał potem cicho i spokojnie,
Czy będzie zbierał licho albo hojnie.
On nic nie pragnął innego prócz chleba.
Cóż mu po myśli jakiejś dziwnej z nieba,
Co życiu innych narodów przyświeca,
Co ich podnosi i co ich zachwyca;
Za którą walczyć wciąż mają gotowość,
A która nosi miano — narodowość!
Oni na takie rzeczy obojętni,

U nich inaczej w piersi serce tętni!
Bóg im dlatego ziemię porozdawał,
Aby z niej mieli chleba spory kawał!
A jacy ojce, tacy też synowie!
Ba, oni poszli jeszcze trochę dalej,
Bo wyuczeni w cudzoziemskiej mowie,
O sprawy swojskie zupełnie nie dbali.
Z serca wyparli miłość dla narodu,
Dla pól ojczystych i ojczystej chatki:
Choć tam coś czasem pierś młodą wezbrało,
Że się ojczyste pieśni zaśpiewało;
Była to iskra wykrzesana z lodu!
A ona tylko błyszczy, a nie pali!

Więc przyszła smutna rodzicom godzina:
Ojciec swojego nie poznawał syna,
A syn się zaparł i ojca i matki!

Więc kiedym patrzał na taką niedolę
Mej ziemi, wpadłem we wielkie zwątpienie,
Bowiem widziałem, jako nam na czole
Los — ten niszczyciel, już pisze: Zginienie!

Lecz kiedym wpadał w rozpacz coraz więcej
I duszę karmił boleścią i żalem,
Słyszałem: «Jeszcze jest siedm tysięcy,
Co nie zginają swych kolan przed Baalem!
Przez nich Bóg będzie łaskaw i pozwoli
Że naród z ducha wywiodą niewoli!»






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Jan Kubisz.