Święty/Część II/Rozdział drugi

<<< Dane tekstu >>>
Autor John Galsworthy
Tytuł Święty
Wydawca Towarzystwo Wydawnicze „Rój”
Data wyd. 1933
Druk Sp. Akc. Zakł. Graf. „Drukarnia Polska“
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Stella Landy-Feldhorn
Tytuł orygin. Saint’s Progress
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ DRUGI.

Kiedy czwórka naszych znajomych zasiadła na swych miejscach na balkonie w Queen‘s Hall, zaczynał się właśnie drugi punkt programu, który naprzekór wszystkim patrjotycznym wysiłkom był niemieckiego pochodzenia — brandenburski koncert Bacha. Co dziwniejsze, bisowano.
Pierson nie klaskał, ogarnęła go tak głęboka radość, że siedział z uśmiechem zachwytu na twarzy, zapominając o całem otoczeniu. Trwał w tym stanie oderwania od wszelkich ludzkich uciech i smutków aż ostatecznie oklaski zamilkły i Leila szepnęła mu do ucha:
— Jaka to bajeczna publiczność, Edwardzie! Popatrz na te wszystkie mundury. Ktoby przypuszczał, że ci młodzi ludzie mają zrozumienie dla muzyki — dobrej muzyki — iw dodatku dla niemieckiej.
Pierson spojrzał wdół na cierpliwy tłum ludzi stojących w słomianych kapeluszach i czapkach żołnierskich z twarzami skierowanemi w jedną stronę, i westchnął.
— Cieszyłbym się, gdybym miał taką publiczność w kościele.
Uśmiech okolił kąciki warg Leili. — Twój kościół jest przeżytkiem, — myślała, — i ty sam jesteś przyżytkiem. Twój kościół pełen jest zapachu stęchlizny i kadzidła, ze swemi witrażami, wąską perspektywą naw i wibrującą melodją organów. Biedny Edward, stojący tak zdala od życia! — Uścisnęła jednak tylko jego ramię i szepnęła:
— Spójrz na Noel!
Dziewczyna rozmawiała z Jimmy Fortem. Rumieniec zakwitł na jej policzkach. Pierson zauważył, że już dawno nie wyglądała tak pięknie, właściwie nie widział jej takiej od czasu pobytu w Kestrel. Usłyszał westchnienie Leili.
— Czy dostaje wiadomości od swego chłopca? Pamiętasz ten tydzień w maju, Edwardzie? Byliśmy wtedy bardzo młodzi; nawet ty byłeś młody. Taki śliczny list mi wtedy napisałeś. Widzę cię jeszcze wędrującego w wieczorowym stroju wzdłuż rzeki, między „świętem?4 krowami.
Ale oczy jej spojrzały znów ukradkiem na sąsiada z drugiej strony i na młodą dziewczynę. Jakiś skrzypek zaczął grać sonatę Cesar‘a Franck‘a. Był to ulubiony utwór Piersona; wyczarowywał przed jego oczyma wizję pobożnie błękitnego nieba, na którem lśniły pobożne gwiazdy w blaskach rozsłonecznionego południa nad błogosławionemi drzewami i wodami, po których pływały błogosławione łabędzie.
— Dziwny ten świat, panie Pierson. I pomyśleć, że ci chłopcy muszą powrócić do karabinów po wysłuchaniu takiej muzyki! Jak się panu zdaje? Czy osiągnęliśmy w tej sonacie najwyższy stopień kultury a teraz wracamy znowu do stanu małp?
Pierson odwrócił się i przyglądał się badawczo pytającemu.
— Nie, kapitanie Fort, nie mam wrażenia, żebyśmy wracali do małp; o ile doprawdy od nich pochodzimy. Ci chłopcy mają dusze bohaterów!
— Wiem o tem, sir, może nawet lepiej, niż pan.
— Ach, naturalnie — rzekł Pierson pokornie. — Przepraszam, zapomniałem. — Mimo to przypatrywał się sąsiadowi wciąż jeszcze nieufnie. Nie wiedział, jak się ustosunkować do tego kapitana Forta, przyjaciela Leili, który ich dwa razy odwiedził. Miał szczerą twarz i szczery głos, ale dziwne zapatrywania i, tak się Piersonowi przynajmniej wydawało, coś z mahometanina, coś z dziewiczego lasu, coś z afrykańskich stepów. Tkwił w nim jakiś nieoczekiwany cynizm, jakieś dziwaczne poglądy o Anglji, których wcale nie ukrywał. Tym swoim szczerym głosem mówił słowa, które trafiały słuchającego, jak kule i przeszywały nawskroś. Krytycyzm taki wydawał się Piersonowi o wiele bardziej wyzywający w ustach człowieka, który przeszedł przez identyczny system wychowawczy, jak on sam, niż gdyby go słyszał od człowieka niewykształconego, artysty, cudzoziemca, nawet lekarza, naprzykład Jerzego. Ogarniało go w takich chwilach niemile uczucie, jakby dotknął kolczastego liścia; dowcipy Forta nie bawiły go. Bezwątpienia Edward Pierson unikał niemiłego zderzenia z szorstką filozofją życiową, co było przecież zupełnie naturalne.
Pierson i Noel odeszli po pierwszej części koncertu. Pożegnali się z dwojgiem pozostałych przy drzwiach. Wsunął rękę pod ramię córki i, wychodząc z sali koncertowej, snuł dalej łańcuch swych myśli.
— Czy lubisz kapitana Forta, Nolli?
— Tak; to miły człowiek.
— Robi zapewne miłe wrażenie, ma też miły uśmiech, ale — zdaje się — dziwne zapatrywania.
— On jest zdania, że Niemcy nie są o wiele gorsi od nas; twierdzi, że wśród naszych jest też dość zawadjaków.
— Właśnie to mam na myśli.
— Więc tak nie jest, tatusiu?
— Z pewnością nie.
— Policjant, z którym kiedyś rozmawiałam, powiedział to samo. Kapitan Fort twierdzi, że niewielu jest ludzi, których nie zepsuje przeświadczenie, że mają w swych rękach silę. Opowiadał mi kilka okropnych wydarzeń. Utrzymuje, że nie mamy wyobraźni i dlatego często nie zdajemy sobie sprawy z tego, jak brutalne są niektóre nasze postępki!
— Nie jesteśmy bez zarzutu, Nolli; ale uważam, że naogół jesteśmy dobrodusznym narodem.
Noel zamilkła na chwilę, potem nagle rzekła:
— Dobroduszni ludzie często uważają innych za dobrych, choćby nawet byli źli. Kapitan Fort nie popełnia tej omyłki.
— Zdaje mi się, że kapitan Fort jest trochę cyniczny i trochę niebezpieczny.
— Czyż wszyscy ludzie, którzy mają swoje własne zdanie, różne od zapatrywań ogółu, są niebezpieczni, tatusiu?
Pierson, choć sam niezdolny do ironji, umiał dobrze wyczuć ironiczny ton innych. Spojrzał na córkę z uśmiechem.
— Tak źle może nie jest, Nolli; ale poglądy pana Forta są bezwzględnie wywrotowe. Może przyczyna leży w tem, że poznał zbyt wiele dziwacznych stron życia.
— Jest mi przez to jeszcze sympatyczniejszy.
— Doprawdy. — odpowiedział z roztargnieniem. Miał jeszcze przerobić lekcję dla klasy, którą przygotowywał do konfirmacji. Udał się więc zaraz po powrocie do domu do swego gabinetu.
Noel weszła do jadalni, aby jak zwykle wypić szklankę gorącego mleka. Firanki nie były zaciągnięte, światło księżyca zalewało pokój jasnym blaskiem. Nie zaświeciła lampy, rozpaliła maszynkę spirytusową i stanęła przy oknie, spoglądając na księżyc, który dziś stał w pełni, poraź drugi od owej nocy, kiedy razem z Cyrylem czekała na jego pojawienie się w Opactwie. Przycisnęła ręce do piersi. Dreszcz przebiegł ją całą. Och, gdyby znała jakieś zaklęcie, któremby go wezwać mogła w tę pełną blasku noc; gdybyż była czarownicą — gdybyż go tylko mogła zobaczyć, wiedzieć, gdzie jest, co robi! Już od dwóch tygodni nie miała żadnej wiadomości. Od chwili, kiedy go przeniesiono na linję bojową, przeglądała codziennie listę poległych, kierując się przesądną wiarą, że to go uchroni od nieszczęścia. Wzięła w rękę Times. Było dość jasno. Zaczęła czytać listę poległych na polu chwały. Po chwili leżała na ziemi w świetle księżyca, a obok niej upuszczona gazeta...
Ale że była dumna, więc wnet zamknęła się ze swym bólem w swoim pokoju, tak, jak zamknęła się ze swą miłością owej nocy, kiedy się rozstali. Niczem nie zdradziła w domu swego nieszczęścia; gazeta leżąca na ziemi i zapach przypalonego mleka nie wzbudziły niczyich podejrzeń. Była wkońcu tylko jedną z tysiąca, które spędziły tę księżycową noc w rozpaczy. Co noc, przez długie lata, tysiące twarzy wtulało się w poduszki, by zagłuszyć pierwsze okrutne uczucie pustki i szukać we własnej duszy tajemnego źródła słabego ukojenia, jakiem dla osieroconych serc jest świadomość o cierpieniu bliźnich.

2.

Pierson dowiedział się o nowinie z listu Thirzy, który odczytał przy śniadaniu. Serce jego skurczyło się w okrutnym bólu. Biedna, biedna, mała Nolli! Co za straszny cios dla niej! Poszedł do pracy z prześladującą go jak zmora myślą, że będzie jej musiał wieczorem powiedzieć o tem, co zaszło. Nigdy chyba nie czuł się bardziej samotny, nigdy chyba nie tęsknił bardziej za matką swych dzieci. Ona wiedziałaby z pewnością jak pocieszyć, jak utulić! Na jej sercu dziecko wypłakałoby swój ból. Całą godzinę od siódmej do ósmej, kiedy zwykle pełnił wobec swoich parafjan obowiązki zastępcy Boga na ziemi, spędził na modlitwie, prosząc by Bóg mu wskazał, jak jej ma zadać ten cios, i jak ją z niego uleczyć. Kiedy wkońcu Noel przyszła, otworzył jej sam drzwi, odgarnął jej pieszczotliwym ruchem włosy od czoła i rzeki:
— Wejdź do mnie na chwilkę kochanie. Noel weszła za nim do gabinetu i usiadła.
— Wiem już, tatusiu.
Opanowanie córki przeraziło Piersona bardziej, niż naturalny wybuch uczuć. Stał koło niej, gładząc nieśmiało jej włosy i szepcząc słowa, które niedawno mówił do Gracji, i które codzień powtarzał tylu ludziom: — Niema śmierci, ciesz się myślą, że się zobaczycie w lepszym świecie. Bóg jest miłosierny. — Zdumiewał go spokój tej bladej, tak młodej twarzy.
— Jesteś bardzo dzielna, drogie dziecko! — rzekł.
— Nic mi innego nie pozostaje, prawda?
— Czy mógłbym coś dla ciebie zrobić, Nolli?
— Nie, tatusiu.
— Kiedyś przeczytała?
— Wczoraj w nocy.
Wiedziała już od dwudziestu czterech godzin i nie powiedziała mu ani słowa!
— Czy modliłaś się, dziecko drogie?
— Nie.
— Spróbuj, Nolli.
— Nie.
— Ach, spróbuj tylko.
— To byłoby śmieszne, tatusiu; nie możesz tego zrozumieć.
Zaskoczony i dotknięty do głębi odsunął się od niej i rzekł:
— Wyglądasz strasznie zmęczona. Czy chciałabyś wziąć gorącą kąpiel i zjeść kolację w łóżku?
— Chciałabym trochę herbaty; to wszystko.
Wyszła z pokoju.
Gdy się przekonał, że zaniesiono jej herbatę na górę, wyszedł z domu; nagła tęsknota za kobiecą pomocą kazała mu wsiąść do dorożki i pojechać do mieszkania Leili.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: John Galsworthy i tłumacza: Stella Landy-Feldhorn.