Święty/Część II/Rozdział pierwszy

<<< Dane tekstu >>>
Autor John Galsworthy
Tytuł Święty
Wydawca Towarzystwo Wydawnicze „Rój”
Data wyd. 1933
Druk Sp. Akc. Zakł. Graf. „Drukarnia Polska“
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Stella Landy-Feldhorn
Tytuł orygin. Saint’s Progress
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

ROZDZIAŁ PIERWSZY.
1.

Zmywanie naczyń nie jest wogóle zajęciem, podnoszącem ducha. A zmywanie naczyń w sierpniu było dla Noel poprostu próbą wytrzymałości sił i entuzjazmu. Uczyła się pozatem jeszcze różnych innych rzeczy, wchodzących w zakres sztuki pielęgniarstwa, miała bardzo mało wolnego czasu i często wieczorami po powrocie do domu zasypiała nagle, wtulona w wielki, kretonem obity fotel.
Jerzy i Gracja wrócili już dawno każde do swego szpitala, tak, że była z ojcem sama w domu. Od Cyryla dostawała często listy, które nosiła przy sobie i czytywała w drodze do szpitala i zpowrotem; co drugi dzień pisała do niego. Nie był jeszcze na linji; w listach opisywał żołnierzy, pożywienie, tubylców, albo wspomnienia z Kestrel. Noel pisała o myciu naczyń i wspomnieniach z Kestrel. Ale tak jedno, jak i drugie umiało wtrącić jakieś małe słówko, zdradzające trawiącą ich tęsknotę.
Z końcem sierpnia dostała list, w którym jej donosił, że go przeniesiono na front. Od tej chwili groziło mu stałe niebezpieczeństwo! Tego wieczora po kolacji nie zasnęła w fotelu. Siedziała przy otwarłem oknie z zaciśniętemi pięściami, czytając „Pychę i Przesądy“ i nie rozumiała ani słowa. Gdy tak siedziała, wszedł ojciec.
— Kapitan Fort przyszedł, Nolli. Czy nie chciałabyś mu podać kawy? Muszę jeszcze wyjść.
Kiedy odszedł, Nolli spojrzała na swego gościa, pijącego kawę. I on był kiedyś tam, na froncie i wrócił zdrów i cały z trochę tylko chromą nogą. Gość uśmiechnął się i rzekł:
— O czem pani myślała, kiedyśmy weszli?
— Tylko o wojnie.
— Miała pani jakie wiadomości?
Noel zmarszczyła brwi:
— Tak! Poszedł na front. Może pan pozwoli papierosa?
— Dziękuję. A pani?
— Muszę zapalić. Uważam, że najstraszniejszą rzeczą jest czekanie z założonemi rękoma.
— Jedna rzecz jest gorsza: wiedzieć, że inni czekają. Kiedy byłem na froncie, martwiłem się strasznie o matkę. Była wtedy chora. Najokrutniejszą rzeczą podczas wojny jest obawa jednych ludzi o drugich — nic się z tem nie może równać.
Słowa te były dokładnem odbiciem stałych rozmyślań Noel. Jak on miło umiał mówić, ten człowiek o długich nogach i szczupłej, bronzowej, kościstej twarzy!
— Pragnęłabym być mężczyzną, — rzekła.
— Zdaje mi się, że podczas wojny najwięcej cierpią kobiety. Czy matka pana jest stara? — Z pewnością musi być stara — przecież on sam jest stary!
— Umarła tamtego roku na Boże Narodzenie.
— Ach! Tak mi przykro!
— Pani straciła matkę, będąc całkiem malutkiem dzieckiem?
— Tak. Oto jej portret.
W głębi pokoju na kawałku czarnej aksamitnej wstążki wisiał pastel, bardzo delikatny w kolorycie, jakby spłowiały. Przedstawiał młodą kobietę o żywej czarującej twarzy i ciemnych oczach, pochyloną trochę naprzód, jakby chciała o coś zapytać. Fort podszedł do obrazu.
— Pani nie jest ani trochę podobna. Ale to musiała być bardzo urocza kobieta.
— Mam zawsze uczucie, jakby była obecna w tym pokoju. Chciałabym być do niej podobna!
Fort odwrócił się.
— Nie, — rzekł, — nie. Lepiej, że pani wygląda, jak pani wygląda. Zepsułoby to tylko coś doskonałego.
— Moja matka była dobra.
— Czy pani nie jest dobra?
— O, nie; mam djabła w sobie.
— Pani! Jakto, przecież pani jest królewną z bajki!
— Mam to po tatusiu — tylko, że on nie zdaje sobie z tego sprawy; on jest zupełnie święty; ale wiem mimo to, że miał kiedyś w sobie djabła, inaczej nie mógłby być taki święty.
— Hm! — rzekł Fort. — Bardzo głębokie powiedzenie; wierzę, że tak jest — święci mieli rzeczywiście djabła w sobie.
— Djabeł biednego tatusia już od wieków nie żyje. Przypuszczam, że go w sobie na śmierć zagłodził.
— Czy zdarza się pani czasami, że djabeł nie daje się poskromić?
Noel czuła, że rumieni się pod jego spojrzeniem; odwróciła się do okna.
— Tak. Bo to jest właśnie prawdziwy djabeł.
Żywo stanęło jej przed oczyma ciemne opactwo i księżyc, zawieszony nad brzegiem zwietrzałego muru i biała sowa, płynąca w górze. Nie odwracając głowy rzekła przed siebie:
— Zmusza nas do robienia tego, czego się pragnie.
Czekała, czy się roześmieje — słowa jej brzmiały tak głupio. Nie śmiał się jednak.
— I nie myśli się o następstwach? Znam to. Dobrze mieć w sobie takiego djabła.
Noel potrząsnęła przecząco głową.
— Oto i tatuś. Już wraca.
Fort wyciągnął ku niej rękę.
— I tak już odchodzę. Dobranoc. I niech się pani za dużo nie martwi, dobrze?
Trzymał długo jej rękę w swej dłoni i mocno ją uścisnął.
Nie martwić się! Łatwa rada! A Cyryl?

2.

We wrześniu 1916 roku sobota pomimo wojny zawsze jeszcze poprzedzała niedzielę. Dla Edwarda Piersona dzisiejsza sobota była dniem żmudnej pracy; nawet teraz, choć już północ się zbliżała, uczył się jeszcze na pamięć dopiero co napisanego kazania.
Będąc szczerym patrjotą, pragnął czasem gorąco porzucić swą parafję i zaciągnąć się jako kapelan do szeregów, tak, jak to uczynił jego wikary. Wydawało mu się, że ludzie muszą uważać jego tryb życia za próżniaczy, tchórzliwy i nieużyteczny.
Nawet w czasach pokoju wyczuwał chwilami powiew chłodu, na jaki kościół był narażony w materjalistycznym wieku. Wiedział, że z dziesięciu osób dziewięć patrzy na niego, jak na pasorzyta, wędrującego po świecie właściwie bez zajęcia. A ponieważ sumienność była jedną z jego najgłębiej zakorzenionych cech, zapracowywał się, ile miał sił.
Wstał dziś o pół do siódmej, wykąpał się, odbył codzienną gimnastykę i zasiadł do swego kazania — gdyż nawet teraz pisał jeszcze raz na miesiąc nowe kazanie, choć mógł już czerpać z owoców dwudziestosześcioletniej pracy. Prawdę mówiąc, te nowe kazania były jednak raczej kompilacjami niż świeżemi kompozycjami, gdyż pozbawiony pomocy wikarego, nie miał dość czasu, by stare tematy ubierać w nowe myśli. O ósmej zjadł śniadanie razem z Noel przed jej odejściem do szpitala, skąd wracała dopiero o ósmej wieczorem. Między dziewiątą a dziesiątą miał godzinę przyjęć dla swych parafjan, którzy w potrzebie udawali się do niego o radę lub pomoc. Dziś odwiedzili go trzej, i wszyscy z prośbą o wsparcie, którego im nie odmówił. Od dziesiątej do jedenastej pracował dalej nad kazaniem, następnie dwie godziny od jedenastej do pierwszej spędził w kościele doglądając różnych drobnych spraw. Robił różne notatki, wyznaczał hymny, odbył wprowadzone podczas wojny codzienne, półgodzinne nabożeństwo, na które rzadko kto przychodził. W wielkim pośpiechu wrócił do domu na obiad i połknął prędko jedzenie, by spędzić godzinę zapomnienia przy fortepianie. O trzeciej ochrzcił jakieś krzyczące dziecko i stracił dużo czasu z rodzicami, którzy zasięgali najróżnorodniejszych informacyj. A o pół do piątej ledwie zdążył wypić filiżankę herbaty, czytając przy tem gazetę. W ciągu następnych dwu godzin między 5tą a 7mą wstąpił do dwóch klubów parafjalnych i do kilku osób, które mu powierzyły doglądanie spraw pensyj wojskowych. Wypełniał więc formularze, których przeznaczeniem było leżeć tak długo po urzędach, aż system zostanie zmieniony i trzeba będzie zastąpić stare formularze nowemi. Od 7-mej do 8-mej był znowu w domu, na wypadek, jeśliby ktoś z jego trzódki chciał się z nim widzieć; dziś przyszły cztery owieczki i odeszły, jak się obawiał, niewiele mądrzejsze, niż przyszły! Od pół do dziewiątej do pół do dziesiątej musiał odbyć próbę z chórem, ponieważ organista był na urlopie. Zmęczonym krokiem wrócił do domu w chłodzie wieczoru i zasnął zaraz w swoim fotelu. O 11-tej zbudził się nagle i, przezwyciężając gwałtem zmęczenie, zabrał się zpowrotem do kazania. A teraz, choć już północ się zbliżała, kazanie ciągle jeszcze było za krótkie, nie wypełniłoby nawet dwudziestu minut.
Zapalił papierosa, co czynił tylko bardzo rzadko, i puścił wodze myślom. Jakże piękne były te bladoróżowe róże w starym, srebrnym kielichu — niby mały, dziwaczny wierszyk, albo melodja Debussy‘ego, albo obraz Mathieu Maris‘a — przywodzący mu, niewiadomo dlaczego, na myśl imię: Leila. Czy źle czynił, pozwalając Noel na tak częste przebywanie z Leilą? Ale przecież tak się zmieniła na korzyść — droga Leila!... Płatki bladoróżowych róż mogły lada chwila opaść! A mimo to, jakież piękne!... — Tak cicho dziś było; czuł się bardzo senny... Czy Nolli ciągle jeszcze myślała o tym chłopcu, czy też może to już minęło? Nigdy mu się od tego czasu nie zwierzyła! Dobrzeby było zabrać ją po wojnie do Włoch i zwiedzać razem wszystkie małe miasteczka. Pojadą do Asyżu św. Franciszka... Małe kwiatuszki śtego Franciszka. Małe kwiatuszki!... Ręka mu opadła, papieros zagasł. Spał z głową w cieniu. Powoli w ciszę jego snu zaczęły się wdzierać krótkie, ponure dźwięki, urywane wstrząsy, wyrywające go z głębokiego uśpienia. Zerwał się. Noel stała w drzwiach w długim płaszczu. Rzekła spokojnym, jak zwykle głosem:
— Zeppeliny, tatusiu!
— Tak, drogie dziecko. Gdzie są służące?
Z hallu odezwał się głos o irlandzkim akcencie:
— Tu, sir; ufamy w miłosierdzie Boże, ale na parterze jest bezpieczniej.
Ujrzał grono trzech dziwacznie odzianych postaci, przytulonych do schodów.
— Tak, tak, Bridgie; tu jesteście całkiem bezpieczne.
Zauważył, że Noel wyszła. Poszedł za nią na płac pełen ludzi, jaśniejących blademi twarzami w ciemności. Znalazł ją opartą o ogrodową balustradę.
— Musisz wrócić do mieszkania, Nolli.
— O, nie. Cyryl przechodzi to codzień.
Stanął obok niej: czynił to chętnie, gdyż podniecenie pobudziło jego krew do szybszego krążenia. Trwali tak kilka minut, wytężając wzrok, by ujrzeć coś jeszcze, prócz strzępiastych fontann wybuchających szrapneli, podczas gdy wkoło nich szeptały stłumione głosy:
— Patrz! Tam! Tam! Tam jest!
Ale patrzący mieli bardziej wierzące oczy, niż Pierson, który nic nie widział. Wkońcu wziął Noel pod ramię i zaprowadził ją zpowrotem do domu. W hallu uwolniła się od jego ręki.
— Chodźmy na dach, tatusiu! — i pobiegła na górę. Poszedł znów za nią po drabinie, przez małe drzwiczki, na dach.
— Jak tu wspaniale! — zawołała.
Mógł dojrzeć jej rozgorzałe oczy i pomyślał:
— Jak ją podniecenie upaja — to wprost okropne!
Po szerokiem, czarnem, gwiazdami usianem niebie wędrowały reflektory, oświetlając nieliczne chmury; nad szeroko rozpostartemi dachami majaczyły tajemniczo kopuły i wieże. Armaty ucichły, jakby zaskoczone tem wszystkiem. Z oddali zadudnił huk.
— Bomba! Ach, żebyśmy tylko mogli trafić któryś z zeppelinów!
Nastąpiły wściekłe wybuchy pocisków, trwające może minutę, potem umilkły nagle, jak zaklęte. Drogi świetlne dwóch reflektorów zaczęły skierowywać się ku sobie, aż zbiegły się nad ich głowami.
— Jest nad nami! — szepnęła Noel.
Pierson objął ją wpół ramieniem. — Nie boi się — pomyślał. Światła odskoczyły od siebie; nagle usłyszeli zdaleka zgiełk niezrozumiałych odgłosów.
— Co się dzieje? Krzyczą hurra! Och, tatusiu, popatrz!!!
Na wschodniej stronie nieba zawisł blado-szkarłatny kształt, wydłużający się w oczach patrzących.
— Trafiony! Pali się! Hurra!
Na tle czarnego sklepienia niebios ognistopomarańczowy kształt zaczął opadać nadół; radosne okrzyki przerodziły się w dzikie wrzaski. Pierson objął córkę mocniej ramieniem.
— Bogu dzięki! — szepnął.
Lśniąca elipsa zdawała się pękać i rozszerzać, aż utonęła w morzu dachów; nagle całe niebo, zapłonęło blaskiem, jakby ktoś chlusnął w nie światłem z olbrzymiego dzbana. Serce Piersona skurczyło się; gwałtownym ruchem zakrył oczy ręką.
— Biedni ludzie tam w środku! — rzekł. — Jakie to straszne!
Noel odparła twardym, bezlitosnym głosem:
— Nikt ich tu nie wołał. To mordercy!
Tak, byli mordercami — ale co za okropność!
Stał, drżąc na calem ciele, z twarzą ukrytą w dłoniach, póki radosne okrzyki nie przebrzmiały w ciszy.
— Módlmy się, Nolli! — szepnął. — O Boże, któryś w swem miłosierdziu zbawił nas od niebezpieczeństwa, bądź miłościw dla dusz naszych wrogów, których Twój gniew zniszczył w naszych oczach, naucz nas litości dla nich — którzy, jak i my, są ludźmi.
Jednak nawet w czasie swej modlitwy widział przed sobą twarz Noel płomienno-białą w ciemności, a kiedy światłość zgasła na niebie, uczucie triumfu przejęło go jeszcze raz radosnem drżeniem.
Potem zeszli nadół, aby opowiedzieć dziewczętom, co się stało. Przez jakiś czas siedzieli jeszcze razem, omawiając, co widzieli, jedząc keksy i popijając je mlekiem, zagrzanem na spirytusowej maszynce. Dochodziła druga, kiedy się udali na spoczynek. Pierson zapad! odrazu w sen i nie poruszył się, aż go o wpół do 7mej zbudziło dzwonienie budzika. Miał odprawić o 8mej mszę świętą, wstał więc spiesznie, aby pójść wcześnie do kościoła i przekonać się, czy budynek nie poniósł jakiej szkody. Oto stał przed nim w słońcu, wysoki, szary, nienaruszony, dźwięczący łagodną melodją dzwonów.

3.

O tej samej godzinie Cyryl Morland, ukryty za wałem okopu, zaciągał mocniej pasek i patrzył po raz setny na zegarek na ręce, obliczając dokładnie, w którem miejscu oprze rękę i nogę, by wyskoczyć.
— Niewolno mi w żaden sposób dopuścić — myślał, — by mnie moi chłopcy wyprzedzili. — Tyle a tyle metrów do pierwszej linji nieprzyjacielskiej, tyle a tyle metrów do drugiej linji, potem stanąć. Tak było przy próbach; teraz miało się odbyć przedstawienie! Jeszcze jedna chwila, aż straszliwy wybuch zaporowego ognia zamroczy powietrze dymem, pod którego osłoną mają ruszyć. Objął okiem okopy. Człowiek, stojący obok, dotykał ust kciukiem i wskazującym palcem, jakby właśnie grał w kricketa i miał wysłać piłkę. Żołnierz, stojący nieco dalej, poprawiał owijacze. Jakiś głos rzekł:
— A to ci dopiero orkiestra! — Widział błysk zębów w twarzach opalonych prawie że na czarno. Spojrzał w górę; przez brunatną osłonę pyłu, wznoszącego się po każdem uderzeniu granatu, widać było błękit nieba. Noel! Noel! Noel!... Zagrzebał palce głęboko pod lewą połę munduru, aż wyczuł kształt jej fotografji pomiędzy blokiem meldunkowym a sercem. Serce to biło niespokojnie, tak, jak dawniej w szkole, kiedy wyprężony, z ręką dotykającą ziemi czekał na start stumetrowego biegu. Mignęło mu przed oczyma światełko czyjejś zapalniczki; jakiś żołnierz zapalał papierosa. Dobre to dla tych chłopców, ale nie dla niego; potrzebował całego swego oddechu — karabin i ładunek stanowiły dość ciężką przeszkodę! Dwa dni temu czytał w jakiejś gazecie o tem, co ludzie czują przed atakiem. A teraz już wiedział sam. Był poprostu zdenerwowany. Żeby już tylko ta chwila przyszła i minęła! Nie poświęcał żadnej myśli nieprzyjaciołom, tak, jakby ich zupełnie nie było — jakby istniały tylko granaty i kule, żyjące własnem życiem. Usłyszał gwizdek; oparł nogę na miejscu, które sobie wyznaczył; wspiął się na ręce, tak, jak sobie to przed chwilą wyobraził. — Naprzód chłopcy! — Głowa jego była poza walem, a teraz już całe ciało; uświadomił sobie, że obok niego ktoś upada, że tuż koło niego stoją dwaj ludzie ramię przy ramieniu. Tylko nie gonić, tylko nie złamać szeregu: iść powoli, a jednak na czele. Przeklęte wyboje! Kula rozdarła mu rękaw i drasnęła ramię — piekący ból, jakby dotknięcie rozpalonego do czerwoności żelaza. Granat angielski zaświstał tuż nad jego głową i wybuchł pięćdziesiąt kroków przed nim. Potknął się, upad! jak długi, zerwał się znowu.
Trzech wyprzedziło go teraz! Przyśpieszył kroku i zrównał się z nimi. Dwóch padło. — Mam szczęście! — pomyślał; ujął mocniej karabin i spadł głową na dół w jakiś wybój. Leżały tam trupy! Pierwsza linja niemieckich okopów i ani jednej żywej duszy, żadnego oporu, zupełnie nic! Zatrzymał się, zaczerpnął powietrza, widział, jak ludzie sapiąc i potykając się wpadali do środka. Powietrze rozdarł znów ogłuszający huk armat — był to ogień zaporowy, który ich miał osłonić przed drugą nieprzyjacielską linją. Wszystko w porządku, jak dotąd. A oto i kapitan!
— Gotowiście, chłopcy? A więc naprzód!
Tym razem szedł jeszcze powolniej po strasznie wyboistym gruncie, pełnym dziur i pagórków. Nawpół świadomie szukał ukrycia, gdzie tylko mógł. Powietrze dźwięczało trajkotem karabinów maszynowych, które ostrzeliwały pole w różnych kierunkach — pełne było kurzu i dymu. — Jak jej to opowiem? — pomyślał. Nie da się nic powiedzieć, jedyne uchwytne uczucie, to ten brunatny wir. Patrzył uparcie przed siebie, by nie widzieć, jak ludzie padają, by nie widzieć niczego, coby go mogło zatrzymać na drodze do drugiego okopu. Czuł lekki powiew mijających go kul. Druga linja musi być już całkiem blisko! Czemu ten ogień nie ustaje? Czy przypadkiem nie przypłacą tego nowego trick‘u — strzelania do ostatniej chwili — życiem? Jeszcze sto kroków, a będzie w środku. Położył się płasko na ziemię i czekał; spojrzał na zegarek i zauważył, że całe ramię spływało krwią. Pomyślał: — Rana! Teraz wrócę do domu! Bogu dzięki! Och Noel! — Mijające kule świszczały mu koło uszu; słyszał je poprzez wycie i grzmoty granatów. — Paskudztwo! — pomyślał. Usłyszał przy sobie zasapany głos:
— Już można iść, sir!
Zawołał: — Naprzód, chłopcy! — i ruszył pochylony wpół. Strzał trafił w jego karabin. Zachwiał się na nogach od wstrząsu, miał uczucie, jakby prąd elektryczny przeszedł mu przez ramię. — Znowu mam szczęście — pomyślał. — Teraz naprzód! Nie widziałem jeszcze ani jednego Niemca! — Skoczył przed siebie — zatoczył się, wyrzucił ręce w górę i upadł na plecy, przeszyty kulą nawskroś...

4.

Pozycja była, jak się to mówi, „w naszych rękach“. W ciemnościach nocy ludzie z noszami obchodzili półmilowy odcinek pobojowiska. Ze swemi przyćmionemi latarkami poruszali się godzinami całemi, jak błędne ogniki, przeskakujące powoli czarny labirynt rowów strzeleckich, leżących za nowo zdobytą niemiecką linją. Od czasu do czasu ogień wybuchającego granatu oświetlał ich postaci, pochylające się nad rannymi i podnoszące ich ciała, lub pracujące motyką i łopatą.
— Oficer.
— Zabity?
— Tak.
— Przeszukaj.
Latarka zawisła tuż nad ciałem umarłego; przyćmione jej światło rzuciło żółtawy odblask na twarz i piersi. Ręce szukającego poruszały się w tej malej plamie jasności. Żołnierz, który spisywał notatki, pochylił się.
— Znów taki młody — rzekł. — Czy to wszystko, co ma przy sobie?
Szukający wyprostował się.
— Tylko to i fotografja.
— Blok meldunkowy; jeden funt drobnemi; papierośnica, branzoletka z zegarkiem; fotografja. Pokaż!
Żołnierz skierował światło na fotografję. Delikatna dziewczęca twarzyczka, okolona krótkiemi włosami, spojrzała na nich spokojnie.
— Noel — odczytał żołnierz.
— Hm! Schowaj to dobrze. Włóż do bloku meldunkowego. Chodźmy!
Światło rozpłynęło się w mroku. Wieczysta ciemność okryła Cyryla Morlanda.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: John Galsworthy i tłumacza: Stella Landy-Feldhorn.