Święty/Część III/Rozdział trzeci

<<< Dane tekstu >>>
Autor John Galsworthy
Tytuł Święty
Wydawca Towarzystwo Wydawnicze „Rój”
Data wyd. 1933
Druk Sp. Akc. Zakł. Graf. „Drukarnia Polska“
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Stella Landy-Feldhorn
Tytuł orygin. Saint’s Progress
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ TRZECI.
1.

Pierwsze zetknięcie się Noel z Opinją odbyło się następnego dnia. Dziecko wróciło przed chwilą ze spaceru; Noel przekonała się, że śpi spokojnie i schodziła właśnie zpowrotem nadół, kiedy usłyszała głos z hallu:
— Jak się pani miewa?
Ujrzała Adrjana Laudera, wikarego ojca, w mundurze. Po chwili wahania zeszła do hallu i podała mu rękę. Był to nieco ociężały, może trzydziestoletni mężczyzna o żółtawej cerze. Mundur szpecił go, w białym, okrągłym, z tyłu zapinanym kołnierzu było mu nie do twarzy. Wynagradzały to żywe oczy, wyrażające najlepsze zamiary wobec całego świata i skłonność do sentymentalnych zachwytów w obliczu piękna.
— Nie widziałem pani od wieków — rzekł trochę niezdarnie, idąc za nią do gabinetu ojca.
— Rzeczywiście — rzekła Noel. — Jak się panu podoba na froncie?
— Ach! — rzekł. — Ci ludzie są nadzwyczajni! — Oczy jego błyszczały. — Tak się cieszę, że panią znowu widzę.
— Doprawdy?
Odpowiedź ta zdziwiła go najwidoczniej; jąkając się, powiedział:
— Nie wiedziałem, że pani siostra ma dziecko. Słodkie dziecko.
— Gracja nie ma dziecka.
Lauder otworzył usta.
— Głupie usta — pomyślała Noel.
— Ach! — rzekł. — Więc to mały protege — belgijski, czy coś takiego?
— Nie, to moje dziecko; moje własne.
Odwróciła się i zsunęła obrączkę z ręki. Kiedy zwróciła się znów ku niemu, nie ochłonął jeszcze z wrażenia, jakie wywołały w nim słowa Noel. Twarz jego miała nieszczęsny wyraz, jakby się skarżył, że go coś podobnego spotkało.
— Niechże się pan na mnie tak nie patrzy, — rzekła Noel. — Czy pan nie zrozumiał? To dziecko jest moje, moje. — Wyciągnęła przed siebie lewą rękę. — Niech pan popatrzy! Nie mam obrączki.
— Pani nie powinna — wyjąkał — nie powinna pani!...
— Co?
— Żartować w takich... w takich sprawach; prawda?
— Traci się ochotę do żartów, kiedy się ma nieślubne dziecko, może mi pan wierzyć.
Lauder zapadł się nagle. Robił wrażenie człowieka, koło którego w odległości kilku kroków pękła bomba. Po chwili wysiłkiem woli powrócił do równowagi, jak to się zwykło czynić w podobnych wypadkach i rzekł dziwnie sztywnym, niskim głosem:
— Nie mogę, nie można absolutnie... to nie jest...
— A jednak tak jest, — rzekła Noel. — Jeżeli pan mi nie wierzy, niech pan zapyta tatusia.
Podniósł rękę do okrągłego kołnierza; ogarnęła ją dzika myśl, że go sobie zedrze z szyi, zawołała więc:
— Niech pan da spokój!
— Pani! — rzekł. — Pani! Ależ...
Noel odwróciła się od niego do okna. Stała tak, wyglądając na ulicę i nie widząc niczego.
— Nie chcę tego trzymać w ukryciu, — rzekła, nie odwracając się. — Chcę. żeby każdy wiedział. To wszystko jest takie głupie, takie głupie! — tupnęła nogą. — Czy nie widzi pan, jakie to głupie, że każdy otwiera usta ze zdziwienia!
Lauder wydał z siebie prawdziwie bolesny okrzyk, który wywołał w Noel gwałtowne wyrzuty sumienia. Trzymał się kurczowo oparcia krzesła; z twarzy jego znikł wyraz ociężałości. Pokrywał ją teraz słaby rumieniec. Noel doznała nagle uczucia, jakby się stała winna zdrady. Jego milczenie i ten dziwny wyraz nieosobistego bólu, który nie mógł znaleźć ujścia w słowach, wywołał w niej to wrażenie; wyczuwała w nim coś o wiele głębszego, niż potępienie jej postępowania — coś, co znajdywało echo w niej samej. Przeszła szybko koło niego i uciekła na górę do swego pokoju. Rzuciła się na łóżko. Nie miał dla niej żadnego znaczenia; nie o to szło! To w niej samej doszło do pełnego głosu okropne zrozumienie, że sprzeniewierzyła się swej kaście, straciła owo prawo, mocą którego każdy musiał traktować ją, jak damę, sprzeniewierzyła się dyskretnej, a wytwornej powściągliwości swego wychowania i odpłaciła się czarną niewdzięcznością za miłość jaką ją zawsze otaczano; zachowała się poprostu, jak zwykła dziewczyna, o którą się nikt nie troszczył. Nigdy jeszcze dotąd nie miała tego uczucia — nie doznała go nawet wtedy, gdy Gracja dowiedziała się o wszystkiem i kiedy obie stały po dwu przeciwnych stronach kominka, niezdolne wymówić słowa. Wtedy przepełniała ją jeszcze namiętność i żal po zmarłym. Oba te uczucia zagasły teraz w jej sercu, jakby nie były istniały nigdy; nie miała więc niczego na swą obronę, niczego, coby mogło stanąć między nią, a tem przygniatającem, bolesnem upokorzeniem. Była wtedy chyba szalona! Musiała być szalona! Belg Barra miał rację: — Wszyscy są trochę zwarjowani — w tej „cieplarni“ jaką jest wojna! Zagrzebała twarz głęboko w poduszki, tak, że ledwo mogła oddychać; głowa, policzki i uszy paliły ją, jak ogień. Gdyby Lauder okazał przynajmniej wstręt, lub cośkolwiek, coby pobudziło jej gniew, czy poczucie sprawiedliwości, czy przeświadczenie, że Los obszedł się z nią zbyt surowo! Ale on stał tylko przed nią, jak uosobienie przerażenia, jak istota, której głęboko zakorzenione iluzje leżą w gruzach. To było okropne! Uczuła nagle, że nie może uleżeć spokojnie, że musi chodzić, gonić, uciec od dręczącego ją poczucia zdrady i sprzeniewierzenia się. Zerwała się z łóżka. Na dole panował zupełny spokój. Zeszła cicho po schodach i wybiegła z domu, podążając w nieokreślonym kierunku i obierając machinalnie drogę, którą dzień w dzień przez tak długi czas szła do szpitala. Kwiecień dobiegał końca. Drzewa i krzaki obsypane świeżem listowiem i pączkami rozsyłały wokół słodką woń; psy goniły się wesoło; ludzkie oblicza miały w słońcu wyraz prawie szczęśliwy.
— Gdybym mogła uciec przed sobą samą, byłoby mi wszystko obojętne, — pomyślała.
Łatwo jest uciec od ludzi, od Londynu, nawet może z Anglji, ale od siebie uciec niepodobna! Przeszła kolo swego szpitala, spojrzała z roztargnieniem na pokryte stiukami mury budynku, na odcinającą się od ich tła chorągiew z czerwonym krzyżem i na żołnierza w niebieskiem ubraniu z czerwoną opaską, który właśnie wychodził z bramy. Spędziła w tym gmachu wiele nieszczęsnych godzin, ale żadnej tak ciężkiej, jak obecna. Minęła kościół, stojący naprzeciw domu, w którym mieszkała Leila, i zderzyła się nagle z wysokim mężczyzną, wychodzącym właśnie z za węgła. Poznała Forta. Pochyliła głowę i starała się pobiec dalej. Wyciągnął jednak do niej rękę, tak, że chcąc nie chcąc musiała mu podać swoją. Rzuciła mu przelotne spojrzenie i rzekła:
— Pan wie o mnie wszystko, nieprawdaż?
Jego z natury tak szczera twarz, nabrała wyrazu skupienia, jakby chciał konno wziąć przeszkodę. — Skłamie — pomyślała z goryczą. Ale nie skłamał.
— Tak; Leila mi powiedziała.
Noel pomyślała znowu:
— Teraz będzie sobie pewnie chciał wmówić, że nie jestem podła.
— Podziwiam odwagę pani — rzekł.
— Nie jestem wcale odważna.
— Nigdy nie znamy samych siebie, nieprawdaż? Pani nie zechciałaby pewnie zwolnić kroku choćby na minutkę? Idę w tę samą stronę, co pani.
— Nie wiem właściwie, dokąd idę.
— To zupełnie tak, jak ja.
Szli naprzód w milczeniu.
— Mój Boże, żebym ja mógł być we Francji! — rzekł Fort niespodziewanie. — Człowiek czuje się tu dziwnie nie na miejscu.
Serce Noel zabiło żywiej.
Ach, żeby móc uciec — uciec od siebie samej! Jednak na myśl o dziecku opadły jej ręce.
— Czy niema nadziei, żeby się pańska noga dała wyleczyć? — zapytała.
— Niema.
— To musi być okropne uczucie.
— Tysiące ludzi uważałoby moje położenie za niezwykle szczęśliwe; i jest tak w istocie, jeżeli przyznamy, że lepiej jest żyć, niż umrzeć, co mimo mego spleenu pozostaje jednak mojem przekonaniem.
— Jak się ma kuzynka Leila?
— Bardzo dobrze. Haruje dalej w szpitalu; dzielna kobieta. — Nie patrzył jednak na Noel i znowu zapadło milczenie, aż zatrzymali się przy Lord‘s Cricket Ground.
— Nie mogę żądać, by pani wlokła się ze mną dalej w tem żółwiem tempie.
— O, to nic nie szkodzi.
— Chciałem pani tylko powiedzieć, że jeżelibym się pani mógł kiedykolwiek na coś przydać, to proszę mną rozporządzać.
Uścisnął mocno jej rękę i zdjął kapelusz; Noel wolno poszła dalej.
Ta krótka rozmowa pełna niedopowiedzeń i napomknień wzmogła tylko jeszcze jej niepokój, a jednak ukoiła jakimś sposobem ból jej serca. Kapitan Fort nie pogardzał nią w każdym razie; i sam też miał jakieś strapienie. Wyczuła to z wyrazu jego twarzy i z brzmienia jego głosu, kiedy mówił o Leili. Przyśpieszyła kroku. Przyszły jej na pamięć słowa Jerzego: — Jeżeli się sama nie będziesz wstydziła, nikt nie będzie się wstydził za ciebie. — Jak to łatwo było powiedzieć! Dni dzieciństwa, szkolne czasy, skromne nawpół dziecinne wieczory taneczne, na które zwykła była uczęszczać, za dawnych dobrych czasów — minęło to bezpowrotnie! Wszystko minęło!
Czekało ją jednak dnia tego jeszcze jedno spotkanie z Opinją. Kiedy bowiem zmęczona trzygodzinnem wałęsaniem się po ulicach, skręciła wkońcu na plac, przy którym stal jej dom, spotkała starszą panią, którą zarówno jak Gracja, znała od dzieciństwa — przystojną panią, wdowę po urzędniku, ciągle jeszcze pełną sił żywotnych, która wypełniała swe dni dobroczynną pracą. Towarzyszyła jej córka, wdowa po oficerze, poległym nad Marną; obie powitały Noel potokiem serdecznych pytań:
— A więc wróciła już ze wsi i czuje się znowu dobrze? I pracuje znów w szpitalu? A jak się ma drogi ojciec? Ich zdaniem schudł i zmizerniał. Ale teraz, skoro Gracja wróciła... Jakże okropnie wojna rozdziela żony od mężów! A czyje jest to słodkie maleństwo, które mają w domu?
— Moje — odparła Noel i przeszła mimo nich prosto przed siebie ze wzniesioną głową. Wyczuwała każdym swym nerwem urażone, spłoszone i zdziwione do żywego spojrzenia tych szczerze przyjaznych jej osób, pozostałych za nią na chodniku, wyczuwała, jak powoli odzyskują znowu panowanie nad sobą i idą dalej, zapewne bez słowa, a potem na rogu nawiązują rozmowę: — Co się Noel stało? Co chciała przez to powiedzieć? — Wyciągnęła z kieszeni małą złotą obrączkę i cisnęła ją z całej siły w krzaki rosnące na skwerze przed domem. Przyniosło to doraźną ulgę jej nerwom napiętym do ostateczności; weszła do mieszkania zupełnie opanowana. Było już dawno po obiedzie, ale ojciec nie wyszedł jeszcze, spotkała go teraz w hallu; wciągnął ją za sobą do jadalni.
— Musisz coś zjeść, drogie dziecko — rzekł. Podczas, kiedy starała się przełknąć potrawy, które ojciec kazał dla niej zostawić, stał przy kominku w swej ulubionej pozycji, z nogą opartą o kratę, ujmując ręką gzyms.
— Życzeniu twemu stało się zadość, tatusiu — rzekła bezbarwnym głosem. — Wszyscy już teraz wiedzą. Powiedziałam panu Lauderowi i monsieur i Dinnafordom.
Widziała, jak palce jego rozprostowały się i chwyciły ponownie za gzyms kominka.
— Cieszę się z tego — rzekł.
— Ciotka Thirza kazała mi nosić obrączkę, ale wyrzuciłam ją.
— Najdroższe dziecko — zaczął i przerwał, tak silnie drżały mu usta.
— Chciałam ci tylko powiedzieć jeszcze raz, tatusiu, że mi cię strasznie żal. I że się wstydzę mego postępowania; myślałam, że tak nie jest, ale wstydzę się — tylko uważam, że spotkało mnie coś okrutnego i nie czuję skruchy wobec Boga; i nic mnie do tego nie zdoła nakłonić.
Pierson odwrócił się i spojrzał na córkę.
Noel długo nie mogła zapomnieć tego spojrzenia.

2.

Jimmy Fort odszedł od Noel szczególnie przygnębiony. Od owego dnia, kiedy Leila opowiedziała mu o nieszczęściu dziewczęcia, uświadomił sobie, że jego stosunek z Leilą nie miał, prócz litości, żadnego głębszego uczuciowego podkładu. Pewnego razu, opanowany nagle dziwnemi wyrzutami sumienia, oświadczył się Leili o jej rękę. Odmówiła; odtąd cenił ją jeszcze wyżej, poznał bowiem po drżeniu w jej głosie i wyrazie jej oczu, że odmówiła mu nie dlatego, jakoby nie była dostatecznie przekonana o swej miłości, ale w obawie, że może przez to stracić jego uczucie. Była bardzo doświadczoną kobietą.
Skorzystał dziś z przerwy obiadowej, żeby jej zanieść kilka kwiatów i bilecik, w którym donosił, że nie może przyjść dziś wieczór. Wetknął klucz w zatrzask, wszedł i włożył japońskie azalje ostrożnie do wazonu „Familie Rose“, który następnie wypełnił wodą w sypialni Leili. Potem usiadł na tapczanie i ukrył twarz w dłoniach.
Choć się tyle wałęsał po świecie, nie miał nigdy wiele do czynienia z kobietami; nie miał też w sobie nic z usposobienia Francuza, który każdą nastręczającą się w życiu przyjemność uważa za czysty zysk i nie przejmuje się bynajmniej naturalnem i zwykła dość szybkiem zakończeniem podobnych epizodów.
Coś było przyjemnością, a teraz przestało nią być; to jednak najwidoczniej nie rozwiązywało kwestji, ani nie zwalniało go z obowiązków.
Głęboko zakorzeniony choć niejasny instynkt kazał mu udawać, że nie sprzykrzyła mu się, udawać tak długo, dopóki on jej się nie sprzykrzy. Siedział i starał się przypomnieć sobie choćby najbłahszy dowód, iż uczucie Leili słabnie, ale napróżno. Przeciwnie, miał jeszcze nieszczęsne przekonanie, że gdyby ją był kochał, byłby się jej najprawdopodobniej do dziś sprzykrzył. Dla niej był ciągle jeszcze kimś niezdobytym, mimo iż usiłował robić wrażenie zdobytego. Popełnił fatalny błąd owego wieczoru po koncercie w Queen‘s Hall, że dał się unieść fali splątanych uczuć pożądania i litości!
Po pożegnaniu się z Noel uświadomił sobie ze szczególnie bolesną wyrazistością swoje szaleństwo.
Jakże mógł być takim skończonym głupcem, żeby się związać z Leilą w wieczór spędzony w towarzystwie tego dziecka? Czy może owo dalekie, nieuchwytne podobieństwo pomiędzy niemi dwiema popchnęło go ostatecznie do tego? — Byłem osłem, — pomyślał. — Skończonym osłem. Byłbym zawsze oddał z radością każdą godzinę spędzoną z Leilą za jeden prawdziwy uśmiech tej dziewczyny.
Nagłe spotkanie z Noel po szeregu miesięcy, podczas których usiłował szczerze zapomnieć o jej istnieniu, co mu się zresztą bynajmniej nie udawało, wywołało w nim tym razem już zupełnie jasne przeświadczenie, że się w niej kochał; i to tak bardzo, że na samą myśl o Leili odczuwał niechęć.
A jednak instynkt gentlemana zakazywał mu najwidoczniej zdradzić się z tem przed którąś z nich. Co za przeklęta, powikłana sprawa! Wsiadł do dorożki, aby się nie spóźnić; przez całą drogę do Ministerstwa Wojny widział przed sobą ustawicznie postać Noel i jej twarzyczkę w ujęciu krótkich loków. Zbudziła się w nim niebezpieczna pokusa. Czy nie ona właśnie potrzebowała teraz opieki, czy nie ona właśnie była teraz godna litości? Czy nie miał prawa poświęcić się obronie istoty, znajdującej się w tak opłakanem położeniu? Leila przeżyła już swe życie; ale życie tego dziecka — złamane u podstawy — leżało jeszcze całe przed nią. Po chwili jednak skrzywił się ze wstrętu, zdał sobie bowiem Sprawę ze swej hipokryzji. Nie rycerskość powodowała nim, jeno miłość! Miłość! Miłość do istoty nieosiągalnej! Wszedł z bardzo ciężkiem sercem do wielkiego gmachu, gdzie w małym pokoiku przy telefonie i biurku zawalonem papierami, pełnemi cyfr, przepędzał dni. Wojna nadawała wszystkiemu smutne, beznadziejne zabarwienie. Nic dziwnego, że zapragnął wykorzystać nadarzającą się rozrywkę — a teraz wpadł w sieci, z których nie mógł się wywikłać!



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: John Galsworthy i tłumacza: Stella Landy-Feldhorn.